Dokumentacja wystawy, fot. Alicja Kielan

Komu przyśnił się „American Dream” Wojciecha Fangora?

Aleksander Hudzik 
recenzja
sztuka
6.09.2024
10 min. czytania

To nie był sen o wielkiej karierze i sukcesie, to nie był sen o lepszym świecie i wielkiej sztuce. „American Dream” to był sen, który Wojciechowi Fangorowi przydarzył się naprawdę.



W podróży do Stanów obrazy Wojciecha Fangora wyprzedziły samego artystę. Jeszcze zanim po raz pierwszy pojawił się po drugiej stronie Atlantyku, jego obrazy zaprezentowano w kwietniu 1961 roku na wystawie w Waszyngtonie poświęconej polskiemu malarstwu. Cztery miesiące później zostały pokazane w nowojorskiej MoMA. Te losy jednego z najważniejszych polskich artystów XX wieku i jego twórczości są symptomatyczne. Sztuka i renoma Fangora dotarły do Stanów, zanim artysta zdążył się tam zadomowić. A zainteresowanie Fangorem nie było przypadkowe. Pół wieku temu Nowy Jork przyglądał się temu, co dzieje się w polskiej sztuce, uważniej niż dziś.

Emigracja w abstrakcję

Spróbujmy zatem wyobrazić sobie ten Nowy Jork lat 60. Zaczyna się to, co po latach francuski badacz Serge Guilbaut określił zdaniem: „Jak Nowy Jork ukradł ideę sztuki nowoczesnej”. Wschodnie wybrzeże Stanów staje się kulturalnym centrum świata. Jeszcze przed II wojną światową sprowadza się tu artystyczna awangarda Europy, w trakcie wojny płyną tu statki pełne sztuki, którym w Paryżu, Nicei czy Brukseli zagraża grabież bądź zniszczenie. Ameryka robi z tego użytek. Kwitnie pokolenie artystów, abstrakcja staje się głównym językiem awangardy. W Nowym Jorku rozwój sztuki płynie na fali kontrkultury. W Greenwich Village rezyduje Bob Dylan, Andy Warhol przenosi się tu z Pittsburgha, żeby z utalentowanego designera stać się artystą. Jednak Nowy Jork tamtych czasów nie przypomina pustych ulic jak ze „Śniadania u Tiffany’ego”, raczej bardziej brudne, wstrętne miasto z filmu „Nocny Kowboj” widzianego oczami wyrzutków i emigrantów z wielkimi marzeniami. Świat sztuki rósł, ale w żadnym wymiarze nie był to wzrost ekonomiczny. Dlatego ten tekst nie będzie ani o pieniądzach, ani o sukcesie, które zwykle pojawiają się w tekstach o karierze Fangora. Będzie o emigracji i o wielkiej przygodzie.

Tekst powstał przy współpracy z Krupa Art Foundation, gdzie trwa wystawa „Wojciech Fangor. American Dream” prezentująca dzieła powstałe w amerykańskim okresie twórczości artysty.

Pierwszy obraz Fangora trafia do Stanów w 1961 roku. Sam Fangor wita się z miastem trzy lata później. Wszystko za sprawą niezwykłego spotkania. Urodzony w 1922 roku artysta ma za sobą dekadę sukcesów artystycznych. Od pierwszej solowej wystawy w 1949 roku, przez namalowany w 1950 roku obraz „Postaci” – jeden z najciekawszych przykładów polskiego malarstwa socrealistycznego – po objęcie posady na warszawskiej ASP, gdzie pod dowództwem architekta Jerzego Sołtana współprowadzi eksperymentalną pracownię badawczą. W 1955 Fangor maluje dekorację na Festiwalu Młodych. (O tym wydarzeniu i udziale samego Fangora przypomniała niedawno nagradzana książka „Festiwal” Jacka Świdzińskiego). W 1960 roku Fangor zostaje rektorem Wydziału Grafiki. I w takiej sytuacji poznaje odwiedzającą stolicę Polski Beatrice G. Perry – właścicielkę Gres Gallery w Waszyngtonie. Rok później jeden z obrazów wybranych przez Perry trafia na wystawę w Stanach.

Fangor w tym czasie wyjeżdża do Austrii. W Wiedniu mieszka jego siostra, on sam w liście do żony tłumaczy: „Przyjechałem do Austrii, ponieważ była to jedyna możliwość, żeby ominąć DESĘ” – tłumaczy, mając na myśli dom aukcyjny, który w latach sześćdziesiątych był jednym z nielicznych pośredników handlujących sztuką w Polsce. W Wiedniu mógł sprzedawać w walucie, która miała jakąkolwiek siłę nabywczą.

Dokumentacja wystawy, fot. Alicja Kielan

„Wojtuś, Wojtuś, wróć do sztuki”

Ale wydaje się, że Fangora na Zachód pcha coś jeszcze. W Polsce realizuje swoje pierwsze abstrakcyjne konstrukcje, wciąż w ramach Studium Przestrzeni. Dotychczas uwielbiany przez publiczność i hołubiony przez media malarz zaczyna eksperyment, który dla wielu jest niezrozumiały. Dwa lata temu na wystawie monograficznej w Gdańsku poświęconej twórczości Fangora zaprezentowano fragmenty kronik telewizyjnych z tamtych czasów. Opowiadając o abstrakcjach Fangora, narrator mówi pobłażliwym głosem „Wojtuś, Wojtuś, wróć do sztuki”. Dla Fangora sztuka jest właśnie tam, gdzie widzą ją artyści awangardy. W Polsce Katarzyna Kobro czy Wojciech Strzemiński, na świecie nieco starsi od niego malarze Mark Rothko czy Willem De Koenig.

Jaką drogą Fangor dochodzi do abstrakcyjnych kompozycji pełnych przenikających się barw, z którymi jest kojarzony do dziś? Jeden z tropów prowadzi do Fernanda Légera, mistrza awangardy pierwszych dekad XX wieku, którego Fangor miał okazję poznać właśnie w 1955 roku podczas Festiwalu Młodych w Warszawie. Léger w późnym okresie malował twarze, nanosząc je na jednokolorowe tła. Fangor według opowieści też chciał spróbować takiego malowania. Zagruntował więc płótno, namalował abstrakcyjny podkład w kształcie koła, a gdy wrócił do studia po kilku godzinach przerwy, by dokończyć dzieło, uznał, że abstrakcyjna plama to już skończony obraz. W katalogu wydanym przy okazji wystawy „Wojciech Fangor. American Dream” w Krupa Art Foundation, Dorota Monkiewicz pisze o tym, że już w Nowym Jorku Fangor zetknął się z malarstwem Kennetha Nolanda, przedstawiciela nurtu „color field painting”. Miał on zainspirować kompozycje, które Fangor maluje w latach 60. Polska badaczka dodaje jeszcze: „Sądzę natomiast, że przeoczonym kontekstem dla tego etapu malarstwa Fangora była twórczość artystów latynoamerykańskich, skupionych wokół galerii Denise René w Paryżu, a szczególnie Wenezuelczyków Carlosa Cruz Dieza i Jesusa Rafaela Soto”, co plasowałoby Fangora w bardzo ciekawym kontekście nie tylko op-artu, ale i sztuki kinetycznej, opartej na ruchu.

Fangor pierwszy raz na dłużej do Stanów trafia w 1962 roku. Wykłada wówczas gościnnie w Instytucie Sztuki Nowoczesnej w amerykańskiej stolicy. Wtedy też odbywa się tam jego pierwsza indywidualna wystawa. Artysta podpisuje kontrakt z galerią Beatrice Perry, podróżuje po kraju, ale nie czuje jeszcze, że to czas na przenosiny. Jego kariera w Europie Zachodniej kwitnie, krąży więc pomiędzy Paryżem, Leverkusen i Berlinem, gdzie organizowane są kolejne wystawy. Koliste kompozycje, które wówczas tworzy, tytułuje zwykle literami od miejsca, w których aktualnie przebywa. Na wystawie w Krupa Art Foundation można zobaczyć ponad czterdzieści prac. Część z nich zaczyna się od litery „N” – jak New Jersey, gdzie w 1965 roku artysta brał udział w seminarium na Farleigh-Dickinson, „NJ” jak Nowy Jork i „M” jak Madison – miasteczko, do którego przenosi się w drugiej połowie lat 60., gdy decyduje się na przeprowadzkę do Stanów Zjednoczonych. Ten wybór wydaje się nieprzypadkowy. Z jednej strony wykłada na nieodległym uniwersytecie, z drugiej strony zamiast gęstego od sztuki i ludzi Nowego Jorku wybiera miasteczko odległe o cztery i pół godziny na północ od aglomeracji.

Dokumentacja wystawy, fot. Alicja Kielan

Przestrzenie Fangora

Fangor nie pisał zbyt wiele o tym, co poza sztuką fascynowało go w świecie, ale można wnioskować, że dla człowieka, który za własne pieniądze zbudował obserwatorium astronomiczne, obserwacje przestrzenne i pejzażowe były czymś wyjątkowym. W tym sensie był dzieckiem swoich czasów: czasów pierwszego lotu na księżyc w 1969 roku i nieskończonej przestrzeni, którą odsłaniali wówczas artyści tworzący abstrakcję; każdy na swój sposób.

Ten prąd zostanie szybko dostrzeżony przez ważne instytucje. MoMA zorganizuje w 1965 roku wystawę „The Responsive Eye”, gdzie Fangor zostanie wpisany w poczet artystów tworzących sztukę abstrakcyjną, która w taki czy inny sposób wprawia patrzących w zakłopotanie. I choć nie będzie to wystawa przełomowa, Fangora będzie można oglądać obok takich nazwisk jak Ellsworth Kelly – dziś jeden z najważniejszych twórców amerykańskiej sztuki drugiej połowy XX wieku.

To wtedy do Fangora przyklei się łatka op-artysty, przed którą sam malarz nigdy się nie wzbraniał. Jednak gra z okiem i wyobraźnią widza nie realizowała się u niego na płaskim płótnie, a w przestrzeni trójwymiarowej. Weźmy niewielkie, wykonane w Berlinie „Struktury przestrzenne”, które można zobaczyć w Krupa Art Foundation, czy „Pomnik dla Jerozolimy” – makieta wielkiej rzeźby tworzącej rodzaj kotary z falistej blachy. Spacerując w KAF po części ekspozycji poświęconej obrazom, trudno zrozumieć myślenie Fangora o przestrzeni. Znacznie lepiej widać to w eksperymentalnej części wystawy, gdzie między innymi Zachary Lieberman stworzył imersyjne prace wideo odnoszące się do prac Fangora. Tu świat zaczyna wirować, a błędnik płata figle. 

Op-art i color field painting

Podejrzewam, że taki też był zamysł Fangora przy wystawie, którą w 1970 przygotował w nowojorskim Muzeum Guggenheima. Kilkadziesiąt obrazów, z których kilka trafiło dziś na wystawę w Krupa Art Foundation, zawiesił w spiralnym wnętrzu budynku przy Piątej Alei, tak, by wchodziły relacje z przestrzenią. Recenzent, który dla „New York Timesa” relacjonował wystawę, napisał, że twórczość Fangora sytuuje się gdzieś pomiędzy op-artem a color field paintingiem. Recenzent dostrzegał, że widzów przyciąga hipnotyczna gra koloru i przestrzeni. Czy to szczyt kariery polskiego malarza? Tak – w kontekście opowieści o „amerykańskim śnie”. W końcu to pierwszy i jedyny Polak wystawiony w Muzeum Guggenheim. I chociaż status tej instytucji w latach 70. nie był taki jak dziś, to dla przyjezdnego artysty musiało to być niezwykłe wyróżnienie. Wystarczy dodać, że wspomniany już w tekście Kenneth Noland na retrospektywę w Guggenheimie musi czekać aż do 1977 roku.

Dokumentacja wystawy, fot. Alicja Kielan

Czas pokazał, że obrazy będące na tej wystawie okażą się też najpopularniejszym i najbardziej cenionym cyklem w jego twórczości. Obraz „M 20” z 1970 roku zostanie już po śmierci Fangora sprzedany za 2,4 mln złotych. „M 58” w licytacji osiągnął kwotę 3,1 mln złotych, a „M 39” datowany na 1969 wylicytowano za rekordową wówczas kwotę 4,7 miliona złotych. Amerykański sen o sukcesie i wielkiej sztuce się spełnił. Jednak trzy dekady życia Fangora w Stanach to coś więcej niż astronomiczne kwoty. Warto zwrócić uwagę na wyjątkowo ciekawy cykl „Obrazów telewizyjnych” inspirowanych technologią i słynnym hasłem Andy’ego Warhola, że dzięki telewizji każdy będzie miał swoje pięć minut sławy. Amerykański sukces Fangora to historia nauczyciela, który wychował pokolenia artystów stanowiących o dzisiejszej sztuce w USA. To historia wielkiego malarza, który zdobył uznanie jako socrealista, a potem odrzucił tę estetykę, by zacząć eksperyment z abstrakcją. Gdy abstrakcja doprowadziła go do jednego z najważniejszych muzeów sztuki, znów zmienił styl, malując rozpikselowane kadry z telewizji. To w tej różnorodności tkwi wielkość Fangora.

Wystawa w Krupa Art Foundation potrwa do 20 października 2024 roku.

Dokumentacja wystawy, fot. Alicja Kielan