A śmiechom nie było końca! Andrea Fraser i toksyczna pozytywność sztuki w Zachęcie
( 30.04.2025 )
Bilety na tę wystawę powinny kosztować tyle, ile wejście na stand-up, bo „Sztuka musi wisieć” Andrei Fraser w Zachęcie jest jak kabaret o świecie sztuki, z którego w Polsce możemy śmiać się po latach. Co niestety oznacza, że i my jesteśmy w dupie.
Oficjalne powitanie
Wernisaż wystawy inSITE97 w San Diego: artystka Andrea Fraser wychodzi na scenę i, korzystając z tego, że jest przy mikrofonie, pragnie podziękować w imieniu artystów i artystek wszystkim tym, którzy przyczynili się do powstania wystawy. Uśmiechnięta od ucha do ucha dziękuje swoim mecenasom, organizatorom; jest zachwycona, zaszczycona, wzruszona, dumna, szczęśliwa! Na sali wybuchają brawa. Widzimy to, bo gdy jedna z kamer rejestruje przemówienie, druga ustawiona jest tak, byśmy mieli ogląd na publiczność. Brawa trwają, Fraser kończy przemowę, nie ma jednak zamiaru opuszczać mównicy. Zabiera głos ponownie – w imieniu dyrekcji i organizatorów – znów jest szczęśliwa, dumna, wzruszona, podkreśla rolę, jaką artyści zajmują we współczesnym świecie. Publiczność jest skonsternowana, ale Fraser, artystka o wybitnym talencie aktorskim, nie traci gruntu pod nogami. Brnie dalej, tym razem jako mecenas wydarzenia, opowiada o szczęściu, jakim dla sztuki jest współczesna globalizacja, o tym, jak inwestowanie w sztukę to inwestowanie w lepszy świat. Część publiczności zaczyna łapać, o co chodzi; niektórzy gwiżdżą, inni pieją z zachwytu – i tak przez dwadzieścia minut performansu „Mowa powitalna”, zarejestrowanego w 1997 roku.
Teraz o artystce
Chociaż Andrea Fraser to artystka wielkiego formatu, wystawiająca i na Biennale w Wenecji, i w największych muzeach, takich jak Philadelphia Museum of Art czy LACMA w Los Angeles, w Polsce nigdy nie było o niej głośno. Pamiętam, że jej prace można było oglądać w Warszawie raz, czternaście lat temu, w galerii Foksal. Brak zainteresowania być może wynika nie z charakteru jej prac – czyli performansów i nagrań wideo, w których wciela się w postaci ze świata sztuki – ale tego, że w Polsce temat krytyki instytucji sztuki jest mało popularny. A to w tym polu Fraser nie ma sobie równych. Być może wynika to z doświadczenia, o którym opowiadała w rozmowie z dziennikarką „New York Timesa”: niegdyś bywała w MoMA kilka razy w tygodniu, po kilka godzin. To zachęciło ją do pisania o sztuce, które – podobnie jak u Donalda Judda, starszego o dwa pokolenia czempiona amerykańskiego minimalizmu – przerodziło się w działania artystyczne skupione na problemach muzeów, galerii i prywatnych przedsiębiorstw handlujących sztuką.
Żeby krytykować, można pójść drogą wybitnej fotografki Nan Goldin: wejść do Metropolitan Museum of Art, stanąć nad sadzawką świątyni z Dendur i w towarzystwie aktywistek i aktywistów rozpocząć protest przeciwko mecenasom muzeum, a więc rodzinie Sacklerów, których biznes to produkcja leku opioidowego OxyContin. Fraser wybiera mniej spektakularne działania. Jej krytyka ma wymiar etyczny, opiera się na badaniach i kwerendach. Efektem są jednak prace tak wciągające jak ta, w której Fraser nagabuje gości w prywatnej galerii, starając się powiedzieć im to, co sprzedawcy sztuki powtarzają klientom. „Ta sztuka sprawi, że twój gust stanie się bardziej wysublimowany” – mówi, skanując wzrokiem jednego z gości; drugiemu tłumaczy, że „wystarczy chcieć, potem kupić, a sztuka na zawsze odmieni twój status”. Fraser w każdej z prac udowadnia, że jest fenomenalną aktorką: wierzymy w to, co mówi, nawet gdy gada brednie. Jej nagrania kojarzą mi się z dowcipnymi pracami polskiej grupy Azorro, do której należał m.in. Oskar Dawicki, ale różnica polega na tym, że amerykańska artystka nie chowa się za dowcipem.
Żart nie rozpuszcza wymowy dzieła – dobrze wiemy, co artystka myśli, śmiejąc się z mechanizmów świata sztuki. Podobnie jak w przypadku „Mowy powitalnej”, tak i ten schemat opiera się na podobnej zasadzie: Fraser nie mówi niczego, czego nie słyszelibyśmy wcześniej w muzeum, po prostu mówi to w karykaturalnym natężeniu. Postawione obok siebie puste frazesy to śmiech ze świata sztuki. I wydaje mi się, że dziś w Polsce – marzącej o prywatnych muzeach, gdzie wymalowane są loga sponsorów, a prywatne galerie mają większe znaczenie niż ośrodki akademickie – dowcip Fraser staje się bardziej zrozumiały niż jeszcze dwadzieścia lat temu, gdy artystka rejestrowała wspomniane prace.
Sztuka musi wisieć
Uwikłanie sztuki w kapitalizm to wielkie, ale nie jedyne mrowisko, w które Fraser wkłada kij. Podobno gdy artystka otwierała wystawę w Galerie Christian Nagel w 1990 roku, przed wernisażem odwiedził ją znany (wówczas) artysta Martin Kippenberger, który, patrząc na nietrzymające się ścian dzieła artystki, z pobłażaniem powiedział: „Kunst muss hängen” – czyli „Sztuka musi wisieć”. Fraser nie pozostała dłużna: kilka lat później nagrała swoje przemówienie podczas wernisażu, grając lekko pijanego artystę z kieliszkiem w dłoni, opowiadającego sprośne dowcipy, których nie chce słuchać widownia. Wreszcie wygłasza słynne hasło „Sztuka musi wisieć”. Smaczkiem wystawy w Zachęcie jest to, że akurat w towarzystwie tego wideo zawieszono trzy obrazy – dwóch z nich niemal nie widać w zaciemnionej sali, a trzeci wchodzi w kadr filmu tak, by sprawiał wrażenie elementu wideo. Ten wielowarstwowy dowcip przypomniał mi, że dawno nie widziałem w polskich muzeach wystawy powieszonej z takim rozmysłem. Nie wiem jednak, czy to zasługa kuratorki Marii Brewińskiej, czy wyraźnych wytycznych co do ekspozycji, z którymi podróżują prace Fraser.
Istotne jest to, w jakich warunkach oglądamy prace Fraser. Widać to szczególnie w drugiej części wystawy. Bo o ile pierwsza część poradziłaby sobie równie dobrze jako element biblioteki platform streamingowych (i pewnie radziłaby sobie tam nieźle w zestawieniu z byle jakimi stand-upami o niczym), o tyle druga część – trzy osobne, zaciemnione sale – sprawia wrażenie, jakbyśmy przechodzili przez kolejne pokoje gabinetu terapeutycznego. Trzy pokoje to trzy osobne sesje, z których najkrótsza trwa 45 minut, a najdłuższa – 90. Najstarsza z nich, zarejestrowana jeszcze w 2012 roku, to Fraser w roli mężczyzny opowiadającego o feminizmie; kolejna przedstawia Fraser jako białą kobietę opowiadającą o doświadczeniu wykluczenia, gniewu i braku przywileju; najnowsza to sesja, w której Fraser uczestniczyła. Te prace znów balansują na granicy dowcipu, znów są popisem gry aktorskiej, która sprawia, że momentami czułem się w Zachęcie bardziej jak w kinie niż w galerii sztuki. Długość tych filmów powoduje, że ich wymowa staje się bardziej subtelna, mniej tu kabaretu, więcej goryczy. Ta staje się bardzo wyczuwalna w ostatniej części wystawy.
Sponsorzy muszą się bać
A w trzeciej, ostatniej części wystawy przechodzimy do tego, co stanowi osobną odsłonę twórczości Fraser i równoważy jej satyryczne aspekty. Ostatnia sala rozświetlona jest tak, byśmy mogli czytać. Na jednej ze ścian wisi praca, która aż prosi się o uwagę prawicowych poszukiwaczy artystycznego skandalu: to Fraser uprawiająca seks z kolekcjonerem – na własnych warunkach, bo artystka poprosiła galerię, by znalazła kolekcjonera, który zapłaci za seks, a następnie kupi nagranie z tego wydarzenia. Można by rozpocząć całą debatę o relacji sztuki i seksworku, ale Zachęta daje pracy inny, równie ważny kontekst: pieniądze w świecie sztuki. Fraser bada, kto płaci za sztukę, którą oglądamy w muzeach. Na ścianie wiesza planszę, na której rozrysowała kilkadziesiąt diagramów – każdy przedstawia podział politycznych sił wspierających amerykańskie muzea (na niebiesko demokraci, na czerwono republikanie, na biało osoby niezaangażowane). Biały kolor jest marginalny; niebieski dominuje na wykresach muzeów w Nowym Jorku, ale wiele diagramów – choćby przedstawiających muzea z Detroit czy Chicago – może zaskakiwać. Tam pieniądze na sztukę idą z tych samych kieszeni, z których finansowane są kampanie partyjnych kolegów Donalda Trumpa.
Skąd to wiemy? Obok diagramu leży przypominająca 900-stronicową książkę publikacja na temat datków, jakie sponsorzy muzeów przekazali konkretnym amerykańskim politykom. I tylko żal, że w Polsce nikt nigdy nie stworzy takiej pracy, bo u nas pieniądze płyną do instytucji po cichu, a z jeszcze cichszym brzękiem trafiają do rąk polityków. Gdyby powstała, mogłoby się okazać, że podobnie jak na Zachodzie – liberalne są idee i postulaty, ale nie zaplecze finansowe naszych instytucji. To jednak nie pieniądze są największym problemem świata sztuki, a podziały, które w nim panują, przynajmniej to zdaje się sugerować wiszący na kolejnej ścianie diagram. Fraser pokazuje w nim, jak świat akademicki, świat muzealny czy świat aktywizmu oddalają się od siebie. Te światy rządzą się własnymi regułami ekonomicznymi i hierarchiami, w których trudno określić wspólnotę idei. Tam gdzie nie ma wspólnych idei, tam wspólną walutą staje się pieniądz.
Na koniec przytoczę zdanie ze wstępu wystawy, w którym kuratorka podkreśla wagę prac Fraser w polskim kontekście – teraz, gdy coraz częściej pytamy, jaka jest misja polskich instytucji i jak będą one działać w kolejnych latach. Artyści nie odpowiedzą na to pytanie – trzeba je raczej kierować do władz, które powinny tworzyć system zarządzania galeriami i fundować programy na lata, a nie tylko do następnych wyborów. Ale Fraser w Zachęcie jest trochę jak błazen na dworze króla: błazen, który przybył do Warszawy z przeszłości i powiedział: tak, jesteście w dupie, ale my też przez to przeszliśmy – i jakoś się trzymamy.
Andrea Fraser, „Sztuka musi wisieć”, do 8.06, Zachęta, Warszawa
