Andrzej Wróblewski, Fajrant w Nowej Hucie, 1954, olej, płótno, 140 x 198 cm, Starak Collection, © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego

Jak opowiedzieć światu o Andrzeju Wróblewskim?

Aleksander Hudzik
recenzja
sztuka
22.11.2024
10 min. czytania

Czy „In the First Person” w Wenecji to najważniejsza wystawa Andrzeja Wróblewskiego? Nie. Czy to wydarzenie, które może wyznaczyć nowy moment w myśleniu o twórczości tego artysty? Chyba tak.




W 1959 roku obrazy Andrzeja Wróblewskiego po raz pierwszy przyjeżdżają do Wenecji. W galerii przy placu św. Marka, w której pokazywana jest twórczość polskich artystów, znalazły się dzieła Mariana Bogusza, Marii Jaremy, Jerzego Nowosielskiego. Wróblewskiego reprezentował obraz „Rozstrzelanie”.  Samego artysty we Włoszech być nie mogło – zginął dwa lata wcześniej w nieznanych okolicznościach podczas wyprawy w Tatry.

Tę wystawę z 1959 roku przypomina album „Andrzej Wróblewski. Exhibiting”, monumentalna pozycja, leksykon wiedzy o Wróblewskim cięższy niż bagaż podręczny, który można zabrać do samolotu. Po raz pierwszy zajrzałem do tego albumu w kwietniu 2024 roku na wystawie „In the First Person” przygotowanej w Wenecji przez Fundację Rodziny Staraków. To na zaproszenie fundacji odwiedziłem wystawę, czego efektem jest ten tekst. Nawiązanie do wystawy sprzed 65 lat to nie tylko gra liczb albo podkładka pod chwytliwy tytuł „Wróblewski wraca do Wenecji”, bo akurat w przypadku miasta, w którym od dawna organizuje się biennale, powrót nie byłby niczym zaskakującym. Odwołanie się do wystawy sprzed lat ma głębsze znaczenie, wyznacza dwa tory, którym biegnie pośmiertna kariera Wróblewskiego. Te ścieżki mogły się w Wenecji spleść.

Andrzej Wróblewski, Autoportret, [Autoportret na żółtym tle]; 1949; olej, płótno; 92 × 62 cm; Starak Collection © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego

„Wróblewski i po”

Od 1959 roku wiele się u nas wydarzyło wokół sztuki Wróblewskiego. Poczynając od wystaw poświęconych pamięci artysty, który zmarł w wieku 30 lat, a mimo to pozostawił po sobie niezwykle bogaty dorobek, przez kolejne dekady, w których Wróblewski pozostał widoczny. Był ważny dla swoich rówieśników – patrząc na jego obrazy, jego kolega ze studiów Andrzej Wajda zrozumiał, że obrazy, które chciał malować, zostały już namalowane. Ważny dla Gruppy – malarzy lat osiemdziesiątych, którzy niejednokrotnie nawiązywali do stylu Wróblewskiego, a kilku z nich odwiedzało dom jego matki, Krystyny Wróblewskiej. To Wróblewskim inspirowali się również malarze kolejnej dekady, choćby krakowscy artyści z Grupy Ładnie, co w zeszłym roku przypomniała wystawa „Wróblewski i po. Sztuka realizmu bezpośredniego”, zestawiająca jego dzieła z twórczością między innymi Wilhelma Sasnala i Rafała Bujnowskiego. Wróblewskim fascynowali się także kolekcjonerzy. Dwaj z nich, Krzysztof Masiewicz i Piotr Bazylko, opublikowali nawet książkę „Sztuka musi działać”, w której zebrali rozmowy z artystami o Wróblewskim. Wróblewski to bohater niezliczonych wystaw, w tym tej zorganizowanej w 2015 w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, „Recto/Verso”. Francuski kurator Éric de Chassey zaprezentował mało dotąd eksponowany wątek w twórczości krakowskiego malarza, czyli obrazy malowane na odwrotach płótna. Była to zarazem najczęściej odwiedzana wystawa w dotychczasowej historii MSN-u. Wróblewskiego naśladowano i parodiowano. Niewiele przecież brakowało, a kontekstem dla wystawy „In the First Person” w Wenecji byłoby malarstwo Ignacego Czwartosa w polskim pawilonie na 60. Biennale w Wenecji. A Czwartos wielokrotnie sięgał po motyw rozczłonkowanych ciał zaczerpnięty z Wróblewskiego, nadając im przyciężkiego znaczenia grzęznącego w narracjach o żołnierzach, bohaterach, ofiarach i ich oprawcach.

Całe szczęście było inaczej. Wystawa Czwartosa obserwowała Biennale zza płotu, a w Pawilonie pojawiły się dzieła ukraińskiego kolektywu „Open Group”, wpisujące się nie tylko w hasło tegorocznego Biennale, „Foreighners Everywhere”, ale i korespondujące z wystawą Wróblewskiego. Kontekst biograficzny jest tu ważny. Malarza wojna najpierw osierociła (jego ojciec zmarł w 1941 roku podczas niemieckiej rewizji), a następnie sprawiła, że razem z matką wyjechał z rodzimego Wilna do Krakowa. Trudno nazwać go obcokrajowcem, ale mógł się czuć obco w mieście, które od domu dzieliły dni drogi. Wystawę „In The First Person” otwiera obraz „Niebieski Szofer” namalowany w 1948 roku, trzy lata po emigracji dwudziestoletniego artysty do Polski. Ten motyw drogi powtarza się wielokrotnie w sztuce Wróblewskiego. Na wystawie wtóruje mu „Poczekalnia”, pogłębiająca jeszcze wrażenie stanu przejściowego, miejsca-nie-miejsca, gdzie nie możemy poczuć się w pełni bezpiecznie. Kurator Biennale Adriano Pedrosa, myśląc o „obcych” i „obcokrajowcach”, myśli przede wszystkim o losach osób z obszarów globalnego południa, których życie i sztuka są marginalizowane. Wróblewski, człowiek pochodzący z miejsca w Europie, które przez krótki moment w historii poddano podobnym mechanizmom kolonialnym, tylko rozszerza tę opowieść.

Andrzej Wróblewski, Kolejka trwa; 1956; gwasz, akwarela, papier; 99.6 × 150.8 cm; Starak Collection © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego

Ale to nie jest wystawa, która budowałaby porozumienie ze światem na poziomie wspólnoty ofiar, choć nie brakuje tu okrucieństwa. Po raz pierwszy w życiu mogłem zobaczyć obraz „Uwaga, nadchodzi!”, wyglądający jak kadr z filmu, w którym matka ogromną ręką zagarnia pod pachę dziecko, zerkając jednocześnie na rozbłyskające niebo. To wydarzyło się niespełna sto lat temu i to dzieje się dziś – patrząc na obraz, trudno nie pomyśleć o krążących w mediach społecznościowych widokach szyb trzęsących się od wybuchów w Ukrainie czy Strefie Gazy. Największe wrażenie, graniczące ze wstrząsem, zrobił na mnie gwasz „Głowa kobieca” ukazując przerażoną twarz ze spalonymi czerwienią oczami i ustami wypełnionymi niebieską farbą. 


Ta pokaźna, choć sprawiająca wrażenie nieco ciasnej wystawa – może ze względu na małe pomieszczenia budynku Prokuracji Starej przy placu św. Marka – opowiada o wiele więcej. Jest tam nadzieja, wyrażona choćby w obrazach odbudowującej się Nowej Huty, jest historia spokoju „Na plaży”. Był tam przedstawiający konia rysunek pod tytułem „Koń by się uśmiał”, który, przyznam szczerze, nie wiem dlaczego znalazł się na tej wystawie, ale gdyby ktoś szukał u Wróblewskiego poczucia humoru, to chyba właśnie tu. Oto wystawa, dzięki której artysta znów pojawia się międzynarodowej mapie. Pytanie jednak, jakie to ma znaczenie?

Exhibiting

Żeby sobie na nie odpowiedzieć, trzeba znów cofnąć się do 1959 roku i zastanowić, jaką drogę twórczość Wróblewskiego przebyła poza granicami Polski. Wracam do katalogu „Andrzej Wróblewski. Exhibiting”. W ramach wstępu autorzy prezentują miejsca, gdzie pokazywano jego twórczość. Trzynaście kropek w Polsce i dziewięć kropek w Europie. Te najważniejsze są postawione w Madrycie, gdzie w Muzeum Narodowym – Centrum Sztuki im. Królowej Zofii, przedstawiono w 2016 roku kontynuację wystawy „Recto/Verso” z Warszawy. Jest też Londyn, gdzie Wróblewski gościł w prywatnej galerii Davida Zwirnera, czy otwarta podczas pandemii wystawa obrazów Wróblewskiego w słoweńskiej Lublanie. Te trzy ważne wystawy z ostatniej dekady są owocem ciężkiej pracy kilku osób, między innymi obecnych podczas wernisażu Wojciecha Grzybały i Magdaleny Ziółkowskiej z Fundacji Andrzeja Wróblewskiego, autorów wspomnianego tu katalogu, który powinien być wzorem dobrze wykonanej pracy nad dziedzictwem artystów tego formatu. Z jakichś powodów, mimo ogromnego nakładu pracy, twórczość Wróblewskiego nigdy nie uzyskała międzynarodowej sławy, a przynajmniej nie na taką skalę, na jaką udaje się przebić artystkom i artystom z Europy Wschodniej – by wymienić Márię Bartuszovą albo Alinę Szapocznikow. Wystawa zorganizowana przez Staraków to kolejny ważny moment, który mógłby zmienić narrację wokół artysty, ale jednak czegoś zabrakło, tak jakby pokaz zatrzymał się w pół drogi. Nie był on ani skupiony na wydobyciu nowego, mało znanego motywu z twórczości artysty, ani na prawdziwie całościowym oglądzie jego dzieł.

Andrzej Wróblewski, Szofer, (Szofer niebieski), 1948, olej, płótno, 89 x 120 cm, kolekcja prywatna, © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego



Spacerując po Wenecji, zastanawiałem się, co sprawia, że ta ważna wystawa, ulokowana przy samym placu św. Marka, jest jakby na uboczu tego, co dzieje się w Wenecji. Łatwo byłoby to zrzucić na karb politycznej poprawności i powiedzieć: Wróblewski, biały facet, nie pasuje do opowieści o emigrantach z globalnego południa. Ale to nieprawda, bo opowiada o tej wspólnocie, do której należą ludzie pozbawieni domu. Może to kwestia kuratorskich decyzji – Anna Muszyńska jak nikt inny potrafi pracować z kolekcją Rodziny Staraków, ale może warto było zaoferować pokierowanie tą wystawą komuś, kto potrafiłby o Wróblewskim opowiedzieć z dystansem, patrząc na to, co bardziej rezonuje z międzynarodową publicznością – na przykład skupiając się na samym temacie podróży i stanu przejściowego. Z takiej strategii korzysta często w szwajcarskim Susch Grażyna Kulczyk, zapraszając międzynarodowe kuratorki do pracy z artystkami, także tymi z Polski. Być może takie podejście miałoby większe szanse na powodzenie. Ale może zanim opowiemy o Wróblewskim światu, sami musimy sobie go jeszcze raz opowiedzieć.

Ta myśl przyszła do mnie dopiero po otwarciu Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, którego puste sale zachęcają do fantazjowania. Chciałbym zobaczyć wystawę Wróblewskiego, tak wielką jak to tylko możliwe – rozciągającą się na dwa, może trzy olbrzymie pomieszczenia nowego MSN-u, wychodząca na korytarze czy klatkę schodową. Ktoś powie: megalomańska fantazja, ale ja wtedy przypomnę jeden z najbardziej udanych projektów wystawienniczych, jakie widziałem w ostatnich latach, wystawę Philipa Gustona w National Portrait Gallery w Waszyngtonie. Wielowątkowy, bogaty w najważniejsze dzieła, rozciągający się na wszystkie okresy twórczości Gustona pokaz, który miał przed sobą jeszcze trudniejsze zadanie: amerykańskiej publiczności trzeba było pokazać białego faceta, klasyka malarstwa, który w przeddzień wystawy został oskarżony o romansowanie z białymi suprematystami. A jednak wystawa okazała się nie tylko sukcesem. Takie wystawy jak ta Gustona to gotowy produkt, efekt pracy dziesiątek osób, niemal jak spektakl operowy czy produkcja baletowa, która podróżuje po świecie. (Guston po tournée w Stanach wylądował w Londynie). Wspomniana już publikacja „Andrzej Wróblewski. Exhibiting” razem z pozostałymi tomami wydawanymi przez Fundację Wróblewskiego to właśnie taki międzynarodowy projekt, do którego zapraszani są autorzy ze świata, wydawany wyłącznie po angielsku: gotowy podręcznik do opowiadania o Wróblewskim. Jestem przekonany, że Wróblewskiego wciąż czeka wystawa na wielką skalę, która ruszy w świat i zwiedzi Europę. A warto o Wróblewskim opowiadać za granicą, „In the First Person” jest na to dowodem. 

Andrzej Wróblewski (1927–1957). In the First Person”
Wydarzenie towarzyszące 60. Międzynarodowej Wystawie Sztuki – La Biennale di Venezia
Organizator: Fundacja Rodziny Staraków
Kuratorka: Anna Muszyńska     
Procuratie Vecchie, Piazza San Marco 139–153A, Wenecja, do 24 listopada 2024       

Andrzej Wróblewski, Ślubna fotografia, (Młoda para z bukietem); 1949; olej, płótno; 119 × 69 cm _ Starak Collection © Fundacja Andrzeja Wróblewskiego