Norman Leto chodzi własnymi drogami
Syntetyczne obrazy w końcu zdominują internet, ale póki to nie nastąpi, Norman Leto pcha sztuczną inteligencję w kierunku awangardy
Przepustnice, wolant, pedały i wielki ekran – tak wygląda jedno z biurek w domu Normana Leto. „Jest też hełm”, podpowiada artysta, „ale nie jest zbyt wygodny”. Przyjechałem, by rozmawiać o sztuce, ale zaczynamy od czegoś, co równie ważne, czyli symulatorów lotów. Dla artysty są sposobem na odpoczynek, a może i ucieczkę do świata zasad i rutyny, których tak brakuje w życiu artysty.
W symulatorach lotów myśliwcem dyscyplina jest konieczna. Zanim wystartujesz, czytasz 900 stron instrukcji, później musisz za każdym razem przechodzić te wszystkie procedury przed startem. W sumie nie różni się to znacząco od lotu prawdziwym samolotem – tłumaczy Leto i wie, co mówi. Artysta miał sposobność latania prawdziwym myśliwcem. Dziś różnicę między przebywaniem w przestworzach i symulatorem porównuje do seksu i oglądania porno. Po próbie sił w powietrzu sesja za wirtualnym sterem nie jest już tak atrakcyjna. A jednak na symulatorze lata codziennie. Gdy przypominam, że wielkim fanem wirtualnego lotnictwa był kiedyś Michał Wiśniewski, który wydawał na to dziesiątki tysięcy złotych, Leto mówi: „Całego kokpitu nie mam, nie jestem przecież wariatem”. Od pięciu lat pracuje nad filmem o dwóch pilotach myśliwców. Norman Leto, artysta urodzony w 1980 roku, dziś oferuje więcej tajemnic niż odpowiedzi. Kilkanaście lat temu wymieniano go wśród najważniejszych artystów młodego pokolenia, co podkreśliła wystawa „Establishment” z 2008 roku, mapujące największe talenty ówczesnej sztuki. Wydaną dwa lata później powieść „Sailor” (o perypetiach informatyka-socjopaty) przyjęto z uznaniem, a dziś książka jest białym krukiem – na aukcjach kosztuje nawet tysiąc złotych.
W 2017 roku najważniejsze jak dotąd dzieło Leto, film „Photon”, zdobył nagrody na festiwalach w Gdyni i wrocławskich Nowych Horyzontach. Leto działał w niemalże każdej dziedzinie kultury i za każdym razem tworzył coś, co zaskakiwało.
Kilka lat temu o Normanie nieco przycichło. Z jednej strony można to tłumaczyć dewizą artysty, który uważa, że zamiast kilku wystaw rocznie woli skupić się na jednym większym dziele. Z drugiej strony Leto wyprowadził się pod Warszawę i zniknął ze środowiska. Dziś tłumaczy to tak: „Sytuacje społeczne nie są moją mocną stroną, za dużo rozkminiam, co i komu powiedziałem. Czy to, co mówię, ma sens, czy kogoś uraziłem. Imprez unikam, nawet z przyjęć we własnym domu potrafię czasem zniknąć. Dzięki temu mam czas na to, co sprawia mi większą radość”. Dlatego większość czasu spędza w domu pod Warszawą, w którym mieszka z żoną i psem wyżłem. Ten wesoło obwąchuje mnie na powitanie, czując upchane po kieszeniach smaczki, i przez garaż odprowadza do pracowni artysty. Tu przedpołudniami maluje, a popołudnia spędza nad filmem.
„Pracuję w dwóch porządkach, to mi pozwala zachować jakiś balans. Gdybym pozostał tylko przy filmie, wykończyłbym się psychicznie. Pół roku pisania scenariusza, a potem producenci uwalają ten scenariusz na jednym posiedzeniu. Ale zanudziłbym się, gdybym tylko malował”. Leto każdego dnia jest i malarzem, i twórcą wideo, a po pracy poświęca się wyżłowi i lotom wirtualnym samolotem. W uszach dudni huk prawdziwych odrzutowców, które przelatują nam nad głowami, by za lasem kabackim wylądować na Okęciu. „Trochę to upierdliwe”, przyznaje artysta, „zwłaszcza gdy silniki hałasują o piątej rano, no ale taki już jest urok samolotów”. Pytam, czy sam dałby radę wylądować, i zanim do mnie dociera, jak niedorzecznie musi brzmieć moje pytanie dla fachowca, Leto odpowiada: „Zależy od samolotu, ale myślę że tak – choć takie awaryjne lądowanie wydarzyło się może raz w historii awiacji. To bardziej opowieść o naszym strachu przed lataniem niż o samolotach”.
O samolotach mógłby opowiadać godzinami, ale przyznaje, że trochę się wstydzi tej fascynacji. „Może to mój lęk przed byciem ocenianym, ale samoloty, lotnictwo, militaria to nie są zainteresowania pasujące do świata sztuki” – tłumaczy. A jednak Leto uczynił z awiacji temat swojej twórczości. Od pięciu lat pracuje nad filmem animowanym opowiadającym o zamachu lotniczym, który ukształtował XXI wiek. To historia pilotów, którzy bronili nieba nad Nowym Jorkiem po ataku na wieże World Trade Center 11 września 2001 roku. „Ci faceci dostali misję, by przechwycić jakiś samolot. W połowie drogi dowiedzieli się, że zawaliły się wieże World Trade Center. Wtedy zrozumieli, że to poważna sprawa, i czekali na rozkaz, bo każdy samolot mógł być zagrożeniem. To oni mieli być w pogotowiu i zestrzelić cokolwiek, co wleci w nowojorską przestrzeń powietrzną. Chciałbym pokazać okropną robotę tych ludzi, którzy mogli decydować o życiu pasażerów, a wiedzieli mniej niż osoby słuchające wiadomości; pokazać pracę bez tego hollywodzkiego spektaklu. Chciałbym, żeby to był film, w którym o ludzkiej tragedii opowiada się językiem „Photonu”, a nie ładnym głosem Davida Attenborough”, wyjaśnia Leto, nawiązując do legendy brytyjskiej telewizji przyrodniczej. Fikcyjną opowieść bazuje na historii dwóch pilotów myśliwców, którzy uczestniczyli w tej akcji.
„Dlaczego ta historia jest dla ciebie ważna?”, pytam. „Przede wszystkim to wizualnie niesamowite wydarzenie. Ale poza tym było to pierwsze wydarzenie polityczne, na które zwróciłem uwagę, gdy miałem 21 lat. Bałem się, że zacznie się pobór do wojska. Pisaliśmy nawet o tym w listach ze Zdzisławem Beksińskim”, wspomina malarz, który jeszcze jako licealista korespondował z jednym z najbardziej rozpoznawalnych polskich malarzy XX wieku. Listy wydano w 2018 pod tytułem „Detoks”. Otwieram ciężką jak cegła książkę, ale okazuje się, że korespondencja od lipca 2001 do lutego 2002 nie zachowała się, a w lutym panowie rozpisywali się raczej na temat Marilyna Mansona i tego, czy w sztuce można jeszcze szokować.Zastanawia mnie, że mówiąc o World Trade Center, Leto najpierw zwrócił uwagę nie na ludzki czy polityczny wymiar katastrofy, lecz na wizualny spektakl, jakim było zawalenie się dwóch wież. Artysta tłumaczy to tak: „Moje konstrukty myślowe są obrazkami. Stąd wzięły się »Bryły życiorysów« (jedna z prac Leto, w której za pomocą tworzonych cyfrowo brył obrazował życia znanych i mniej znanych osób, pokazując jak biografie pęcznieją, rozrastają się i kurczą – przyp. red.). Tak widzę świat, pewnie dlatego jestem artystą wizualnym. Mój mózg działa w ten sposób, kiedy myślę, nawet o tobie zaczyna mi się rysować bryła, nasza rozmowa w mojej głowie już przypomina drzewo. Wolałbym, żeby na Twitterze ludzie umieszczali obrazy zamiast tekstów.
Tymczasem do pracowni wchodzi partnerka artysty Kasia, która prowadzi najbardziej znany kanał o psach na polskim YouTubie. Za nią idzie pies, który kładzie się pod obrazem tworzonym na wystawę we wrocławskiej galerii 66P. Obraz przypomina scenę jak ze snu. Blady pejzaż, pociąg sunący po rdzawych szynach i twarz, która w rzeczywistości nie powinna się tu znaleźć. Ale w snach, jak w sztuce, wszystko jest przecież możliwe. Leto ostatnimi czasy interesuje się tym, co projektuje nasza wyobraźnia, gdy śpimy. Dlaczego pojawiają się w niej takie albo inne obrazy, czy da się je jakoś uchwycić?
„Mam takie marzenie: chciałbym, żeby w przyszłości dało się nagrywać sny, a potem oglądać je w formie wideo” – mówi. Póki co zapisuje swoje sny, a opisy wrzuca do algorytmu Stable Diffusion, który generuje z tego obrazy, twory sztucznej inteligencji. Namalował w ten sposób kilka obrazów, „dopalonych”, jak sam mówi, sztuczną inteligencją. Elementy wygenerowane przez komputer równoważą się z tym, co wymyślił artysta. Pokazuje mi kilka prac na ekranie monitora. Obrazy są ciekawe, niepokojące, nie wpadają w tandetę. „W świecie AI jest mnóstwo gniotów. Przeciętny kod wizualny użytkowników internetu to wypadkowa anime i surrealizmu w najprostszym wydaniu. Ludzkie oko po prostu to lubi. Dlatego Beksiński się podoba, bo trafia w przeciętny gust. AI pokazuje, jakie mamy gusta, ale tak samo było z fotografią – gdy ludzi nagle mogli wrzucać do sieci zdjęcia, które sami zrobili, okazało się, że poza własnymi twarzami najbardziej interesują nas kotki, psy, plaże i zachody słońca. „Skoro tak, to dlaczego uznani artyści nie chcą korzystać z AI? Boją się tego narzędzia?”, pytam.
„Myślę, że artyści wcale się nie boją AI. Ona po prostu ich nie interesuje. Komputer nie był ważną częścią ich dorastania, nie spotkali się z nim na ASP, więc jest im obojętny, dla kolejnych pokoleń korzystanie z komputera i pomocy technologii w tworzeniu obrazu będzie normalne. Już dziś korzystają z tego pracownicy branży kreatywnej. Jeśli w filmie chcesz mieć rekwizyt wyglądający jak obraz Picassa, to komputer wypluje ci w mgnieniu oka coś, co do złudzenia przypomina jego dzieła. Dla mnie to otwarcie jakiejś ekstremalnie wielkiej przestrzeni nowej wolności twórczej. Niestety niewiele osób chce pchać AI w bardziej eksperymentalne rejony. To jest rozczarowujące”, stwierdza.
Sztuczna inteligencja pomaga mu zarówno w malowaniu jak i w tworzeniu filmu, a to dwie czynności, którymi Leto zajmuje się codziennie. Najnowszemu projektowi poświęcił już pięć lat, nad „Photonem” pracował siedem. „Nie sądzę, że uda mi się skończyć szybciej niż tamten film”. Okazuje się, że po filmie, który dostał nagrodę publiczności na Nowych Horyzontach i w Gdyni, który był nagradzany na zachodnich festiwalach i ostatecznie trafił na Netfliksa, choć zalicza się do arthouse’u, kolejny film wcale nie przychodzi łatwiej i szybciej. Leto nie potrafi wyjaśnić, dlaczego tak jest. Nad filmem pracuje niemal wyłącznie sam, zastępując całe piony produkcji, budżet na film też znajduje sam. „Pilot” nie miał łatwych przejść z PiSFem. „Dwa razy składany był wniosek i dwa razy go uwalono. Czułem, że to tak dziwny film, że będę musiał zrobić go sam”, mówi Leto, i tak też się stało. „Podobnie jak z «Photonem». Też nas uwalili, choć wtedy przy produkcji jednak pracowała mała ekipa”.
Dużą rolę w jego zawodowych wyborach odegrał też sposób, w jaki żyje. „W pewnym momencie unikanie ludzi zaczęło stwarzać problemy zawodowe. W okresie pracy nad «Photonem» bardzo mi się ten eskapizm nasilił. W trakcie pandemii testowałem, ile jestem w stanie wytrzymać bez wiadomości na temat tego, co dzieje się u innych ludzi. Mijał tydzień, cztery, miesiąc, pięć miesięcy, rok i dalej nic. Zero zainteresowania wydarzeniami ze świata. Ta cisza pomagała mi w szybkiej pracy nad filmem, ale zaniedbałem karierę, nazwijmy to, galeryjną, środowiskową. Za mało wystaw, otwarć, spotkań i ich konsekwencji”.
Ale takie podejście do samotnej drogi filmowca ma też zalety. „Mogę pozwolić sobie na radykalne zmiany na każdym etapie robienia filmu, co nie byłoby możliwe, gdybym pracował dla Disneya albo dla standardowej polskiej produkcji filmowej. Nie muszę trzymać się rygoru planu, a przecież każdy kinowy film to precyzyjny twór koronkowy zrobiony w Excelu. Jeśli chcesz mieć pieniądze, musisz podporządkować się regułom, które zwiększają szanse na to, że film zarobi. Ja idę własną drogą”. Pytam, czy czuje się z tym szczęśliwy. „Jeśli w dorosłym życiu zajmujesz się tym, czym interesowałeś się jako dziecko, to podobno znaczy, że jesteś szczęśliwym człowiekiem”.
Tekst powstał we współpracy z wrocławską galerią 66p, w której trwa wystawa Normana Leto, „Proof of Concept”. Potrwa do 14 września.
Kultura obowiązkowa 16–22 września
Rybnik Foto Festival, „Porażka rozumu” Pawła Kowalewskiego w Radomiu i „Referencje sztuki” w Krakowie. Do tego Jesienne Targi Książki w Warszawie i festiwale Digital Cultures i ...
czytaj więcej ->Mieć dzieci i nienawidzić dzieci. Rozmowa wokół książki „Zakaz gry w piłkę” [podcast]
Wiśniewski twierdzi że „Zakaz gry w piłkę” jest zachętą do rozmowy o polskiej dzieciofobii, a Peresada – że książka nie spełnia tego wymagania. Przede wszystkim nie ma w niej od...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. FEST i Fyre Festival – zmartwychwstanie
FEST Festival deklaruje pełną transparentność. Na stronie umieścił nawet licznik sprzedanych biletów aktualizowany w czasie rzeczywistym. Tylko chyba znów nie zdążył poinformowa...
czytaj więcej ->