Dajcie żyć! Ingeborg Bachmann albo „Reise in die Wüste”
( 14.12.2023 )
W historii literatury austriackiej XX wieku Ingeborg Bachmann jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych autorek, a przy okazji „matkuje” dość wiernie sporej grupie twórczyń współczesnych; Elfriede Jelinek, Evie Menasse czy Laurze Freudenthaler
Kilka dni po seansie najnowszego filmu Margarete von Trotty Ingeborg Bachmann. Reise in die Wüste / Podróż na pustynię spotkałam się z pewnym filozofem, z którym już od lat mamy taki zwyczaj, że opowiadamy sobie o rzeczach niedawno widzianych. A że filozof ten jest również wytrawnym czytelnikiem austriackiej literatury, nasza rozmowa naturalnie zeszła na temat filmu o Bachmann. Jakie było nasze wzajemnie zdziwienie, gdy okazało się, że mimo moich początkowych prób zdyskredytowania obrazu, jaki proponuje nam Trotta, ustaliliśmy wspólnie co następuje: on, że wszystko, co mówię, sprawia, że chciałby film zobaczyć, ja: że z chęcią obejrzałabym go raz jeszcze, a potem kolejny i następny. Bo chyba tak właśnie jest z dziełami niemieckiej reżyserski, a przy okazji – z twórczością Ingeborg Bachmann; pozostając wyraźnie anachroniczną i powtarzalną formą, okazuje się czymś w gruncie rzeczy nieprzeciętnym i zwyczajnie pięknym.
Ingeborg Bachmann – Reise in die Wüste
W historii literatury austriackiej XX wieku Ingeborg Bachmann jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych autorek, a przy okazji „matkuje” dość wiernie sporej grupie twórczyń współczesnych: Elfriede Jelinek, Evie Menasse czy Laurze Freudenthaler. Bachmann – urodzona w Klagenfurcie córka nauczyciela, który po Anschlussie szybko dołączył do entuzjastów narodowosocjalistycznej władzy, po wojnie opuściła Karyntię i wyjechała do Wiednia. Tam związała się ze znacznie starszym Hansem Weiglem, a wkrótce z rumuńskim emigrantem Paulem Celanem.
Już w latach pięćdziesiątych, w wieku dwudziestu kilku lat, została dostrzeżona przez krytykę. Jej tom, Czas odroczony, w 1953 zdobył nagrodę Grupy 47, która stawiała sobie za cel odnowę języka niemieckiego, realistyczną prostotę i skupienie na rzeczywistości. Trzy lata później młoda autorka odebrała Nagrodę Literacką Miasta Bremy. Nagrodzony wówczas tom, Wezwanie Wielkiej Niedźwiedzicy, był ostatnim dziełem poetyckim, który Ingeborg Bachmann zdecydowała się opublikować, nie licząc dwóch późniejszych wierszy.
Prawdziwy rozgłos przyszedł wraz ze słuchowiskami radiowymi i premierą zbioru opowiadań Rok trzydziesty, który okazał się jednym z pierwszych głosów drugiego pokolenia – dziecka sprawców, które zaczyna rozliczać rodziców z ich nazistowskiej przeszłości. Tu jednak dzieje się coś niespodziewanego. Bachmann przez kolejne lata nie wydaje żadnej liczącej się prozy. Nie znika jednak zupełnie. Przeciwnie, pisze dla radia, tworzy libretta i eseje, spotyka się z pisarzami i artystami we Włoszech i Niemczech, jeździ na stypendia, otrzymuje Nagrodę Büchnera, jedno z najważniejszych literackich wyróżnień.
W tym samym czasie ta druga, prywatna, Ingeborg Bachmann mierzy się z potężnym kryzysem powieściowym. Rozpoczyna pracę nad wielkim projektem Todesarten (Rodzaje śmierci), nie potrafi go kontynuować, rozgrzebuje kolejne teksty, nie dopisuje zakończeń, podmienia bohaterów, by w końcu w 1971 roku opublikować Malinę – uwerturę, pierwszą część projektu pisarskiego, który tworzy już od przeszło dziesięciu lat. Przed śmiercią w rzymskim szpitalu (ogień zaprószony z papierosów, które zwykła palić w łóżku, dotkliwie ją poparzył) zdąży wydać niezwykle przejmujący tom opowiadań Symultanka, zakończony nowelą o pewnym nieszczęśniku nazwiskiem… von Trotta.
Pięćdziesiąt lat później reżyserka filmowych portretów Róży Luksemburg i Hanny Arendt pokaże historię Bachmann-pisarki, kobiety i kochanki – biorąc za niewyartykułowane motto ostatnie zdanie z Maliny: „to było morderstwo”. Motywem przewodnim filmu jest miłosna relacja Ingeborg Bachmann i szwajcarskiego pisarza Maxa Frischa (zapoczątkowana w 1958 roku), przetykana zupełnie odmienną historią – próbą podjęcia wielkiej podróży przez pustynię, w którą autorka wyrusza z Adolfem Oplem, młodzikiem zapatrzonym w skostniałą i nieprzystępną „Frau Bachmann”. Rozwiązanie dość proste: zazdrosny starszy partner jest zestawiony z delikatnym i pełnym życia kochankiem. Ot zew przygody, dzikości oraz, nomen omen, erotycznego spełnienia (spoiler: tak, pierwszy radzi sobie marnie, drugi inicjuje scenę upojnego grupowego aktu), przeciwstawiony jest stagnacji, martwocie, a i przemocy uosabianej przez Maxa Frischa. Nie ma tu miejsca na niuanse.
Ingeborg Bachmann – Reise in die Wüste
Trotta korzysta z mocnych kontrastów; gdy Frisch robi się coraz większy (zarasta, potężnieje, staje coraz bardziej otyły), Bachmann powoli traci na wadze, pali bez umiaru, a przebywanie w pozbawionym życia, szwajcarskim domu Frischa doprowadza ją do szaleństwa. Bohaterka zapada się w piasku, który nie jest rzeczywistą pustynią. To umieranie na kilka sposobów, choć właściwej sztuki umierania (Todesarten) Bachmann nigdy nie ukończyła. Stąd bierze się także pragnienie ucieczki głównej bohaterki filmu: realizowane najpierw w formie wyjazdu do Włoch, gdzie szuka powrotu do świata i języka „pełnego życia”; do zamieszkiwania wśród bohemy i kulturalnej socjety. Potrzeba podróży przemienia się w „prawdziwą ucieczkę” i wyrwanie się Bachmann z upiornego domu doktora Jordana – tak jak jedna z jej bohaterek, Franciszka Jordan, wymyka się ze szpitala psychiatrycznego i wyrusza właśnie na pustynię.
Wszystko to prowadziłoby nas chyba do stwierdzenia, że film von Trotty, budowany na mocnych i aż nadto czytelnych kontrapunktach, musi być niestrawny. Okazuje się jednak, że wszystko jest inaczej niż sobie myślimy – da się zbudować złożony portret Bachmann, nawet gdy korzysta się z figur, za pomocą których w innych przypadkach łatwo byłoby osunąć się w banał. Do tego wniosku prowadzi mnie przekonanie, że reżyserka skrupulatnie odrobiła lekcję czytania i pokusiła się o interteksty, które są wizualnymi perełkami. Von Trotta uważnie przyjrzała się twórczości autorki Maliny. Świadczy o tym już podwójne otwarcie Reise in die Wüste. Pierwszym jest scena z Maliny. Traumatyczne marzenie senne, w którym bohaterka sunie przez ciemny, długi korytarz, by odebrać natrętnie dzwoniący telefon i usłyszeć w słuchawce diaboliczny męski śmiech. Drugie otwarcie filmu przedstawia Bachmann w gabinecie lekarskim, gdy opowiada inny koszmar o warczącym psie, który zawsze nosi to samo imię: Max.
Bez wątpienia von Trotta nawiązuje tu do Male Oscuro – dziennika snów, który Bachmann prowadziła, gdy przebywała w szpitalu psychiatrycznym – a także do noweli Szczekanie z tomu Symultanka. Zresztą nawiązań jest znacznie więcej: najbardziej poruszająco wypada nawiązanie do Śmierci w Wenecji Viscontiego. Trotta nie tylko korzysta z piątej symfonii Mahlera, ale dość niewybrednie rozprawia się w tym fragmencie filmu z gburowatym Frischem – prowadząc go do włoskiego krawca, który przebiera pisarza w przyciasny garnitur dandysa. Mała rzecz, a cieszy.
Mimo to żałuję, że von Trotta nie pozwoliła sobie na dokładniejszą lekturę korespondencji Frischa i Bachmann – listy niedawno zostały odtajnione, zredagowane i wydane po niemiecku. Może wówczas udałoby się jeszcze mocniej wydobyć „inną Bachmann”, dotąd mało znaną, uciekającą od stereotypów „monolitu” i „wolnego ptaka”; osobowością zaburzoną, a przy tym dojmująco ludzką. Za bardzo się przyzwyczailiśmy do Bachmann, która gra rolę „przedstawicielki drugiego pokolenia”, a jeśli żyje – to albo jako kochana Celana, albo Frischa.
Może ciekawiej byłoby myśleć o niej jako o kobiecie sprawczej, piekielnie utalentowanej pisarce, która zjednywała sobie przychylność mężczyzn nie dlatego, że była nieporadną, podatną na manipulację panną z prowincji, ale uciekającą od konwenansów autorką. Z powodzeniem mogłaby rozstawiać „panów od literatury” po kątach, gdyby nie projekt wielkiego dzieła, który zwyczajnie ją pokonał. Warto więc przyjrzeć się temu „innemu życiu” – aż się prosi o widoczność w polskiej kulturze.
Nie mamy na co narzekać, teksty Bachmann są przetłumaczone, ale do wydania po polsku pozostaje jeszcze całkiem pokaźny zbiorek: korespondencja z Frischem, Wir haben es nicht gut gemacht, którą fantastycznie byłoby czytać paralelnie z listami do Celana, wydania krytyczne tekstów, również tych nieukończonych, fenomenalne słuchowiska, wykłady i eseje krytyczne.
Aż prosi się, aby przypomnieć postać Bachmann-poetki, zwłaszcza w sytuacji, gdy jej wiersze, fantastycznie przetłumaczone przez Sławę Lisiecką i Zdzisława Jaskułę, od czasu do czasu znajdą się w jakimś bibliotecznym magazynie. Może nadszedł czas, żeby Bachmann przejęta została przez inne niezależne wydawnictwo, ponieważ to właśnie niszowe oficyny sprawiają, że martwym pisarzom żyje się całkiem nieźle. I w taki sposób do tekstu wdziera się niepostrzeżenie apel: Drodzy wydawcy, dajcie Ingeborg Bachmann znowu trochę pożyć. Tym wyjątkowym, pośmiertnym życiem, które ma przecież różne prędkości i wiele niespodziewanych odsłon.
