Rozłam pierwszy – Harold Bloom i amerykańskie wojny kulturowe
( 22.12.2023 )
Żeby zrozumieć współczesne amerykańskie wojny kulturowe – a więc również te ogólnozachodnie – trzeba wpierw pojąć tę, której mimowolnym zakładnikiem stał się Harold Bloom.
1
Opisywać tę historię w taki sposób – to opisywać ją wbrew jej bohaterowi.
Bo tak: jeśli Bloom zwracał przeciw komuś swoje działa (nieprzypadkowo angielskie canon brzmi prawie jak cannon), zwracał je przeciw tym, których zaliczał do Szkoły Resentymentu. W Zachodnim kanonie twierdzi, że należą do niej między innymi marksiści, feministki, poststrukturaliści. Innymi słowy, występował przeciw wszystkim tym, których oskarżał o redukowanie literatury do jej aspektów socjologicznych. (Przykład takiego odczytania podał w swej książce o Szekspirze, naigrywając się z tych, którzy w postaci Kalibana z Burzy widzą bojownika o wyzwolenie skolonizowanego kraju). Takie podejście, powiadał, literaturę niewymownie spłyca: sprawia, że przestaje ona być zamkniętą w granicach tekstu opowieścią o człowieku, a staje się wyłącznie komentarzem do tego, co ma miejsce w społeczeństwie. Artyzm schodzi na drugi plan. Literatura, jako narzędzie politycznego działania, okazuje się podległa czemuś nie-literackiemu, a więc nieistotna.
Harold Bloom, fot. Gotfryd, Bernard
Z drugiej strony – trudno dziś o Bloomie pisać inaczej, gdy Zachód pozostaje pod wpływem amerykańskich wojen kulturowych. Nie chodzi o to, że przyłożył do nich rękę, choćby krytykując akademicko-literacki, lewicowy establishement swej epoki. Przeciwnie: Bloom nie pisał o zachodnim kanonie przeciw komuś, lecz dla kogoś, kogo nazywał „the common reader”. Miał na myśli osoby czytające dla przyjemności. Filipika Blooma względem Szkoły Resentymentu i jej niechęci do „martwych, białych europejskich mężczyzn”, acz napisana z pasją, stanowi niewielką część Zachodniego kanonu. Problem w tym, że przez tę niewielką część Bloom został wciągnięty w kulturowy spór, choć nie brał w nim czynnego udziału. Dostał pobór do jednej ze ścierających się w niej armii, i to najgorszej z możliwych.
Dlaczego najgorszej? Bo znajduje się ona między dwoma głównymi zastępami, nie mając przyjaciela w żadnym z nich, a w obydwu – wrogów.
2
Kiedy Bloom zaczynał swoją karierę, żadna z tych armii jeszcze nie działała jawnie. Urodzony w 1930 roku w Nowym Jorku, jako dwudziestopięciolatek obronił doktorat i znalazł zatrudnienie na Uniwersytecie Yale; w całych Stanach Zjednoczonych trwał wówczas wielki boom na wydziałach anglistyki i w ogóle uniwersytetach, którym masowo przybywało studentów. Nie był to w ówczesnych Stanach jedyny boom: miał miejsce również gospodarczy, umożliwiony polityką New Dealu Roosevelta i ogromnymi inwestycjami publicznymi wprowadzonymi przez Eisenhowera. Polityczne podziały istniały, ale nie były tak zaognione; nigdy wcześniej ani nigdy później nie było tak pokojowo. Demokraci i Republikanie często głosowali wspólnie, bez partyjnych granic.
Zatrudnienie na jednej z bardziej prestiżowych uczelni w USA nie było dla Blooma osiągnięciem wyłącznie akademickim. Stanowiło potwierdzenie jego amerykańskości. Pochodząc z rodziny ortodoksyjnych Żydów o wschodnioeuropejskich korzeniach, przyszły autor Zachodniego kanonu nauczył się angielskiego dopiero jako trzeciego języka, po hebrajskim i jidysz (wedle legendy: zapoznawszy się w Nowojorskiej Bibliotece Publicznej z tomem wierszy Williama Blake’a). Studiował w momencie, w którym na amerykańskich uniwersytetach dla Żydów wciąż obowiązywał numerus clausus nieomal tak ścisły, jak w przedwojennej Polsce. Zostać doktorem na Yale i uczyć klasyki literatury języka angielskiego było równoważne z otrzymaniem glejtu na to, że jest się pełnoprawnym Amerykaninem.
W tamtym okresie tego samego doświadczyło wielu amerykańskich obywateli – starczy wymienić Philipa Rotha, sarkającego na zwyczaje ortodoksów w debiutanckim Żegnaj, Kolumbie z 1959 roku, czy Saula Bellowa, stwierdzającego na początku Przypadków Augie’ego Marcha: „Jestem Amerykaninem, z Chicago rodem”. Jeżeli jednak w latach pięćdziesiątych amerykańscy Żydzi w lwiej części otrzymywali akces do amerykańskości, inne wyobcowane grupy – nie. Wkrótce więc skończyła się epoka zgody: nadeszły lata sześćdziesiąte, czas hipisów, Czarnych Panter i Ruchu Wyzwolenia Kobiet. Co robił wtedy Bloom?
Uczył i pisał, w tym intelektualnym i finansowym azylu, jakim był podówczas uniwersytet. Owszem – lata sześćdziesiąte oznaczały także wielkie strajki studenckie. Na Yale nie były one jednak takich rozmiarów, jak na Berkeley czy Columbii, i kto chciał się przed nimi schronić w bibliotece, mógł to zrobić; Bloom z tej możliwości korzystał. Publikował książki o angielskich romantykach, Ruskinie i Yeatsie, rzadko czytane poza kręgami akademickimi. To zmieniło się w 1973 roku, gdy opublikował Lęk przed wpływem – omawiany na łamach prasy, ale inaczej niż większość prac naukowych z tamtej epoki, a to dlatego, że Lęk… był inny.
Harold_Bloom z „Agon: Towards a Theory of Revisionism” (1982)
W momencie, w którym w amerykańskiej humanistyce zaczęto zwracać uwagę na perspektywę grup, które wyszły na ulice, i poczynało rodzić się rozumienie literatury, które później Bloom zaliczył do Szkoły Resentymentu, autor Księgi J skupił się na tym, co „wewnątrz” literatury: na relacjach między pisarzami i ich poprzednikami oraz na tym, w jaki sposób następcy wyzwalają się spod wpływu poprzedników. Gdy w rewolucyjnym duchu lat sześćdziesiątych konstruowano nowy kanon, złożony z dzieł tych, których literatura pomijała z racji pochodzenia, Bloom był wierny panującym klasykom.
Wkrótce miała jednak nadejść kolejna rewolucja.
3
Harold nie był w tamtych dekadach jedynym ważnym – i coraz lepiej znanym – Bloomem na amerykańskich uniwersytetach; półtora tysiąca kilometrów na Zachód od New Haven, w Chicago, mieszkał inny, imieniem Allan. Ten w 1987 roku wydał Umysł zamknięty, w którym lamentował nad upadkiem amerykańskiego szkolnictwa wyższego. Twierdził, że ten stan rzeczy był spowodowany uzależnieniem młodzieży od popularnej muzyki oraz przede wszystkim tym, że studenci przestali czytać „Wielkie Księgi”: kanon zachodniego myślenia.
Ten kanon trafnie opisał Harold w pracy, która powstała siedem lat później – bo choć Allan miał na myśli przede wszystkim ów filozoficzny, z naciskiem położonym na Machiavellego i Platona, Harold zaś literacki, poczynając od Shakespeare’a, a kończąc na Becketcie (z udziałem Tołstoja i Prousta, a pominięciem Dostojewskiego i Orwella), obydwaj opowiadali się za tym samym: uniwersalizmem. Szło o to, że owe księgi, niezależnie od tego, w jakich okolicznościach zostały napisane i przez kogo, pozwalają pojąć ponadczasową wiedzę o ludzkości.
Mogłoby to zabrzmieć tak, jakby Harold i Allan mówili to samo, a dwóch Bloomów to w istocie jedna osoba. Ależ nie. Allan był przedstawicielem szkoły, która swe intelektualne korzenie zapuściła w Stanach Zjednoczonych w latach pięćdziesiątych, gdy na Uniwersytecie Chicagowskim niegdysiejszy emigrant z nazistowskich Niemiec, Leo Strauss, począł prowadzić seminarium z historii filozofii politycznej. Jego uczniowie – Allan był najważniejszym – w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, za prezydentur Reagana i Busha seniora, stali się istotnymi graczami w Waszyngtonie, wzmacniając amerykański neokonserwatyzm (rozumiany przede wszystkim jako sprzeciw względem lewicowej rewolucji sześćdziesiątych). Lamenty Allana Blooma, acz wybitnie napisane, były lamentami w pewnej politycznej sprawie. Jego polityczne związki znajdywały się zaś na przeciwległym biegunie do tych, do których przyznawał się Harold.
Ten bowiem określał się jako demokratyczny socjalista – z tym, że ów pogląd zaczynał się dlań i kończył w urnie wyborczej, może jeszcze na podatkowych odpisach na rzecz partii. Do literatury nie miał wstępu. Czytanie wielkich pisarzy, powiadał Bloom w jednym z wywiadów towarzyszących promocji Zachodniego kanonu, nie zrobi z czytelników lepszych obywateli, a ze społeczeństwa: lepszego społeczeństwa. Jest zajęciem samym w sobie, tylko tyle i aż tyle. Proszę mnie nie nazywać neokonserwatystą, tak po prostu jest.
4
Gdy Bloom publikował Zachodni kanon w 1994 roku, czasy bardzo przypominały lata jego młodości. Polityczne spory zdawały się zakończone, liberalna demokracja zdawała się panować niepodzielnie, szeroko rozumiany obóz progresywny rozwijał się bez końca. Gdy Bloom umierał w 2019 roku umierał – na dwa lata po #metoo, mniej niż pół roku przed rozpoczęciem pandemii, oraz rokiem, kiedy ulicami amerykańskich miast przeszły protesty po śmierci George’a Floyda – świat był podzielony jak nigdy dotąd. Śmierci autora Księgi J towarzyszyły więc artykuły, w których zestawiano ją z niedawnym zgonem amerykańskiej czarnoskórej noblistki Toni Morrison, i twierdzono, że jego myślenie o literaturze należy zaklasyfikować jako w najlepszym razie przestarzałe, a w najgorszym – przepełnione nieuświadomionym rasizmem.
Była to intensyfikacja zarzutów, z jakimi Bloom spotkał się zaraz po publikacji Zachodniego kanonu – gdy okazało się, że to, iż wybrał na przedstawicieli tego ostatniego „martwych, białych europejskich mężczyzn”, jest odczytywane jako gest polityczny (tak samo jak fakt, że zwrócił uwagę wyłącznie na artystyczne aspekty ich teksów). W ten sposób Bloom wpadł w dziwaczną próżnię między dwiema ścierającymi się armiami. Przedstawiciele neokonserwatyzmu, który w międzyczasie przeistoczył się w populizm, nie chcieli wciągnąć go na sztandary – ponieważ Bloom był za mało polityczny i ponieważ nie dało się z niego łatwo uczynić piewcy głoszonych przez nią haseł. Strona progresywna, za którą opowiadał się tym, jak głosował – uznała, że jego wybór jest za mało postępowy, ponieważ za mało na jego liście przedstawicieli i przedstawicielek mniejszości.
Śmierć Harolda Blooma przypadła na moment, w którym obóz progresywny (którego akademickich członków traktował na tyle poważnie, że z nimi polemizował, w przeciwieństwie do konserwatystów) podzielił się na lewicę i liberałów. Ta pierwsza, głosząca potrzebę radykalnego przemodelowania kanonu, postanowiła zaliczyć tych drugich do grona konserwatystów, choćby wbrew woli swoich przeciwników. Spór wokół książki Blooma, który rozgorzał w latach dziewięćdziesiątych, był pierwszym symptomem tego rozłamu. Drugi symptom ujawnił się w roku jego śmierci, uniemożliwiając czytanie spuścizny Blooma tak jak autor by sobie tego życzył. Nie da się więc zrozumieć współczesnych amerykańskich wojen kulturowych bez zrozumienia sporu wokół Zachodniego kanonu.
I nie będzie się też dało zrozumieć rozłamu trzeciego – bo i ten się przecież zdarzy.
