Byłam smutnym blobfishem, jestem zdezorientowaną płaszczką
( 20.10.2023 )
Po poprzednich wyborach napisałam, że moja Polska jest od być może do może być. Miesiąc temu nazwałam Polskę rzadkim guzem. Srogo mi się ulewa. Dzisiaj nie wiem, czy mam płakać, czy śmiać się do złamanych stołków, z których zsuwa się władza.
Skalany ten październik – władza zostanie u władzy, a ja kupię liczydło, żeby ją rozliczać. Ale najpierw zapisuję: patrzeć na ręce. Wieczór wyborczy był jak Zejście do wraku Adrienne Rich. Ekscytujący, niepokojący, stresujący, trochę wybroczyny, trochę marshmallows. Spędziłam go ze swoją dziewczyną i to jedyna łagodność, którą mogę stamtąd zawrócić. Po usłyszeniu wyników spojrzałyśmy na siebie i były to spojrzenia typu „mrugam do ciebie, nie wiem, co myśleć, to jak: cieszymy się?”. A jest z czego?
Liczydło wykręciło opozycyjną większość, ale… gimme more. Liczba 248 to za mało, żeby się cieszyć. Nie jestem już rozgoryczoną lesbijką w trybie oczekującym zmian. Jestem roszczeniową lesbijką w trybie radykalnym, bo zarówno w kontekście praw kobiet i osób identyfikujących się jako kobiety, jak i społeczności LGBTQ+, od pierwszego marszu równości wydarzyło się za dużo, żeby teraz sypnąć brokatem i zwinąć się w moduł „jakoś to będzie” albo „może chociaż przestaną jeździć homofobiczne furgonetki”, albo „wieszaki do szafy, nie na ulice, wreszcie”. Nie chcę patrzeć na ręce – chcę widzieć konkretne zmiany. Chcę korzystać z konkretnych zmian. Możesz chcieć ze mną albo spędzić resztę października na przypadkowym uśmiechaniu się do innych uśmiechniętych ludzi w oparach nagłówków o nowej Polsce. Lepszej Polsce. Po co ta narracja-wydmuszka?
OK, może kiedy ze zdezorientowanej płaszczki stanę się pręgowanym skakunem, zacznę myśleć lepiej. Dlaczego? Ten sympatyczny pająk zwany też pląsem zebrą przędzie sobie niewielką sakwę, która staje się kryjówką i leżem – czyli przędzie sobie dobre życie. Poproszę o takie. Obecnie mogę sobie prząść tylko dobre kryjówki, bez leża. I kombinować – w którym kraju wziąć ślub i czy mnie stać; w którym urzędzie stanu cywilnego zmienić nazwisko przed rozpoczęciem procedury ślubnej za granicą bez upokarzających argumentów we wniosku i bez pogardliwych uśmiechów (!) osób urzędniczych; gdzie adoptować dziecko i gdzie prząść kryjówkę z leżem; gdzie…
Jestem roszczeniową lesbijką w trybie radykalnym, która chce tu i teraz. Urodziłam się 11 października 1989 roku, w Coming Out Day i Międzynarodowy Dzień Dziewczyn. To cieszy mnie bardziej niż postulaty, obietnice, koalicje. To nie ucieszyło mojej matki, która wszystkie nasze strachy hodowała jak najrzadsze okazy ptaszników, żeby kilka dni temu zorganizować ich wielki unboxing. Wszystkie luki władzy uzupełniam aktywizmem społeczno-politycznym, sama oraz w kolektywie i… wcale nie ma się z czego cieszyć. Wszystkie luki matki uzupełniam brakującymi spacjami i redukcją wykrzykników w wiadomościach, które budzą, a czasami wzmagają mój niepokój. Polityki zarządzania strachem mogłam uczyć się od najlepszej, zrezygnowałam, stałam się dżojstikiem wyznaczającym pozycję prawicy. Sic!
Jezu, dziewczyno, o co ci chodzi? Otóż o tę pętlę, która pozwala mi zejść do wraku po cały obiekt, a nie jego historię. Chcę zejść po Polskę, która mnie szczuła, pluła, obijała, kopała. Po Polskę, która mnie przyzwyczajała i namawiała do złego. Co jest tym złym? Oczekiwanie. Nie możesz oczekiwać, oczekując biernie. Nie możesz oczekiwać, przyjmując lepkie chary na twarz, ocierając z niej wszystkie mele spod bloku, kiedy chłopaki z klatki wpadali w głośne trzęsawisko unisono i przestawiali cię jak koszyczek na planszy „Grzybobrania”. Możesz oczekiwać, robiąc.
Chcę zejść po Polskę, która wykleiła mnie z kolorowej bibułki na lekcji plastyki. Chcę zejść po panią od plastyki, żeby powiedzieć jej, że te fioletowe kuleczki to wszystkie siniaki, które zarchiwizowałam w swoich byłych dziewczynach. Chcę zejść do swoich byłych dziewczyn i zamknąć je w Domu snów Carmen Marii Machado, żeby mogły prząść swoje dziurawe legowiska. Chcę zejść po dom ze snów, w którym jedynym koszmarem będzie swąd palonych dowodów władzy.
Kwartał przed wyborami napisałam wiersz do nowej książki. Charczą w nim polskie lesbijki, marsze równości, aborcje, ciała z granic, osoby w kryzysie bezdomności, stan polskiej psychiatrii, gumoleum ze szkolnych szatni, zasiłki dla osób niepełnosprawnych.
zrobię ten pucz
moja dziewczyna wspina się na aerator pulweryzacyjny – wprawia go w ruch.
czystość jeziora określa bot least used emoji,
dziś jest nim karbowany, różowy mózg, z którego
wysypujemy pokruszone skorupki po pisklętach.
wciągam flagę na maszt, podpływają troć, piekielnica i stynka – to się może udać, mówią, twoja dziewczyna wprawi ławicę
w ruch, woda przyjmie barwy stęchłego materiału.
moja dziewczyna jęczy jękiem ryb z szyku.
ten wiersz był o okrężnych manewrach ramion.
ten wiersz był o uprzęży krępującej rozstępy.
ten wiersz jest o marszu i braku samospalenia.
To jest felieton o braku samospalenia. Zrobię ten pucz. Ja, skakun, pląs zebra w trybie zalotów do Polski bez strachów. Możesz dołączyć lub spędzić resztę życia na przypadkowym uśmiechaniu się do innych uśmiechniętych ludzi, a… wcale nie ma się z czego cieszyć.
