Historia pewnych wakacji. „Absolutni debiutanci”

Historia pewnych wakacji. „Absolutni debiutanci”

( 15.11.2023 )

Chciałyśmy udowodnić, że produkt komercyjny może być wartościowy. Rozmawiamy z twórczyniami serialu Absolutni debiutanci, Kamilą Taraburą i Katarzyną Warzechą

Obie zaczęłyście swoje kariery świetnym kinem artystycznym. Wasze krótkie metraże, Chodźmy w noc (reż. Kamila Tarabura) i We Have One Heart (reż. Katarzyna Warzecha) walczyły o Oscara. Dlaczego zdecydowałyście się zrealizować serial Absolutni debiutanci?

Kamila Tarabura: Moim ukochanym serialem jest Rodzina Soprano. Kocham seriale, bo można towarzyszyć bohaterom przez dłuższy czas. Emocjonującym doświadczeniem jest debiut serialowy na platformie, która jest dostępna na całym świecie. Promocja tego serialu odbywa się przede wszystkim w przestrzeni internetowej i bazuje na „szeptance”. I to jest dla nas podbudowujące, że jednego dnia siedemnastolatka pisze nam, że to najważniejszy serial jej życia, drugiego dnia Absolutnymi debiutantami zachwyca się Filip Springer, a Julia Wieniawa pisze o nas na swoim Instagramie.

Katarzyna Warzecha: Chciałyśmy udowodnić, że produkt komercyjny może być wartościowy. 

I chyba się udało. Dostajemy feedback z różnych środowisk i różnych stron świata, że ten serial jest dla wielu osób ważny, tożsamościowy, atrakcyjnie i bezpretensjonalnie zrealizowany. Młodzi ludzie piszą o poczuciu komfortu i schronienia, które daje im ta opowieść. 

Jak wyglądało pisanie scenariusza?

Kamila Tarabura: Zgłosiła się do mnie firma ATM, ponieważ producentom spodobał się mój krótki metraż. Postanowili dać mi wolną rękę i wtedy zaprosiłam do pracy Ninę Lewandowską. Brief był bardzo ogólny: serial ma się dziać nad polskim morzem, latem, opowiadać o młodych ludziach i poszukiwaniu tożsamości. Zaczęłyśmy rozmawiać o swoich różnych doświadczeniach, późnej nastoletniości i wakacjach. Przypomniał mi się konkretny wyjazd, podczas którego kręciliśmy film z moim najlepszym przyjacielem.

Czyli Absolutni debiutanci to właściwie jest twoja osobista historia?

Kamila Tarabura: W dużym stopniu. Ja i mój przyjaciel znaliśmy się od zawsze. Byliśmy bardzo hermetycznym duetem, więc jak zaczęły buzować w nas hormony, to też byliśmy zdani na siebie. Trudno nam było nazwać, co nas łączy, a kamera była zarazem narzędziem do badania tego uczucia i wentylem bezpieczeństwa. Dlatego nie myślę o Absolutnych debiutantach w kategorii komercyjnego projektu, który robiłam dla Netflixa, tylko jak o pierwszej dłuższej wypowiedzi artystycznej, która jest moim głosem. 

Chcieliście zostać filmowcami?

Kamila Tarabura: Tak, biegałam z kamerą od kiedy byłam mała, ale ta pasja rozkręciła się, jak znalazłam przyjaciela, który ją ze mną dzielił. Chciałam zrobić serial o głębokiej relacji, która trwa wiele lat. Nie miałam świadomości, że to, co napisałyśmy z Niną, aż tak bardzo się odnosi do tamtych wakacji. Zrozumiałam to, kiedy parę dni temu – po siedemnastu latach – znalazłam materiały, które wtedy nagraliśmy. Tam są sytuacje jeden do jeden jak ze scenariusza Absolutnych debiutantów. Może nie mówimy tych samych rzeczy, ale emocje są takie same. 

Dziękujemy!

Absolutni debiutanci, Netflix

Zaczęłaś od bardzo osobistej historii, a co było później?

Kamila Tarabura: To był punkt wyjścia, a potem trzeba było to rozbudowywać, więc pojawiły się wątki rodziców i Igora. Pomysł spodobał się w ATM-ie, potem kupił go Netflix i dostaliśmy zielone światło na produkcję. Zależało nam na wprowadzeniu wątku rodziców, bo wydała nam się ciekawa taka równoległość światów. Możesz być blisko z rodzicami i dzielić się z nimi swoimi sprawami, tak jak nasi bohaterowie, a mimo to jest też ogromna część życia po jednej i drugiej stronie, do której nie mamy dostępu.

Rodzice są wdzięcznym tematem do pisania?

Kamila Tarabura: No pewnie. Nasi serialowi rodzice grani przez Anię Krotoską, Andrzeja Konopkę, Kasię Warnke i Piotra Witkowskiego to pełnokrwiści bohaterowie. Podejmują przełomowe kroki. Pisząc ich postaci często odnosiłyśmy się z Niną się do różnych sytuacji, rozmów z prawdziwego życia. Na przykład mój tata zawsze był potwornie szczery. Kiedyś przyjechał z delegacji i przeczytał w środku nocy moje wypociny na maturę ustną i powiedział, że to jest wszystko do śmieci. Kazał zrobić kolejną wersję i kolejną i kolejną, aż będzie dobrze. No i rzeczywiście zdałam tą maturę na sto procent. W naszym filmie w taki sam sposób matka krytykuje film Leny, tym samym motywując ją, żeby pracowała dalej.

Katarzyna Warzecha: Do każdej z tych postaci wrzuciliśmy smaczki, które po prostu czerpaliśmy ze swojego życia. Kocham to, jak nasi bohaterowie, Lena i Niko się biją i Andrzej Konopka miał ich uciszyć i spontanicznie rzucił klapkiem. Od razu to podłapałam, bo mój ojciec często używał swojego jezuska w podobnym celu. To było dla mnie bardzo rozczulające, szczególnie, że mój tata już nie żyje. Takie małe rzeczy uwierzytelniają bohaterów i ten świat.

W którym momencie pracy nad serialem pojawiła się w projekcie Katarzyna Warzecha?

Kamila Tarabura: Wymogi stacji były takie, żeby było dwóch reżyserów przy serialu, żeby pewne etapy prac mogły iść równolegle. Początkowo były pomysły, żeby odcinki czwarty i piąty reżyserował ktoś doświadczony serialowo. Jednak udało się przekonać producentów i stację, że to będzie nienaturalny układ i że potrzebna jest osoba o podobnej wrażliwości do mojej, dla której ten projekt będzie równie ważny. Zaproponowałam producentom znalezienie kogoś w moim wieku. Z Kasią poznałyśmy się na kursie w Szkole Wajdy, widziałam jak pracuje z aktorami, czułam, że to się uda. Tak jak w moim przypadku, jej krótkie metraże były wystarczająco dobrą wizytówką dla producentów. No i udało się, dostaliśmy zielone światło. 

Jak się pracuje z młodymi aktorami?

Katarzyna Warzecha: Blisko i intensywnie, ale też ze sporym zaufaniem do ich intuicji. Martyna Byczkowska grała już duże, pierwszoplanowe role. Nowym doświadczeniem dla nas było to, że Martyna zaprosiła nas do swojego intymnego procesu z trenerką aktorstwa. Bartek i Janek też w pewnym momencie włączyli się w te procesy. Dzięki temu stworzyli język postaci, w który się po prostu wierzy. Bartka możemy kojarzyć już z innych produkcji (Bring Back Alice), ale Janek był na planie pierwszy raz. Ta trójka wzajemnie nakręcała się i obserwowałyśmy z Kamilą, jak z dnia na dzień ich postaci stawały coraz bardziej pełnokrwiste. W pewnym momencie zauważyłyśmy, że nawet podczas przerw rozmawiają ze sobą w postaciach. Z takimi aktorami chciałabym pracować zawsze. 

Jak wyglądało szukanie odtwórców głównych ról?

Kamila Tarabura: Castingi trwały dwa miesiące. Trudność leżała w tym, żeby stworzyć konstelację bohaterów. Najtrudniej było znaleźć koszykarza, naszego Igora, bo potrzebowaliśmy wysportowanego łobuza a zarazem wrażliwca. Nie zbliżyłby się do głównych bohaterów, gdyby nie ta jego wrażliwość. Janek Sałasiński, nasz absolutny debiutant, zbudował i odegrał tę rolę bardzo dojrzale. Prywatnie Janek jest zupełnie inny, to wielkie zadanie aktorskie – powołać na ekranie kogoś tak odległego od siebie. 

Obie podejmowałyście decyzję o obsadzie?

Kamila Tarabura: Nie, decyzje były moje, ale bardzo często konsultowałam się z Kasią. Oglądała materiały. Często dzwoniłam po castingu zachwycona, potem Kaśka oglądała i dopytywała co konkretnie w tym dniu mnie tak zachwyciło? Oglądałam te materiały ponownie i  faktycznie łapałam się na tym, że urok osobisty w trakcie takiego spotkania potrafi zamglić obraz. Przyznaję, że czasami dawałam się uwieść prywatnej aurze kogoś, chociaż te materiały potem okazywały się nieco słabsze.

Katarzyna Warzecha: Nie chodziłam na castingi, co było dobre, bo nie miałam więzi emocjonalnej z ludźmi, którzy przyszli. Masz wtedy inny rodzaj odbioru, oglądasz nagrania i albo kupujesz czyjąś propozycję, albo nie. 

Jak ustaliłyście podział reżyserski odcinków? Są bardzo spójne. 

Kamila Tarabura: Cztery odcinki robiłam ja, dwa Kasia. Co do ich spójności – bardzo się cieszę, że tak mówisz. Odcinków jest sześć, to sześć dni z życia bohaterów. Żeby to spójnie przeprowadzić, poświęciłyśmy sporo czasu na przygotowania. Pojechaliśmy nad morze z operatorem, Tomkiem Naumiukiem, i przeszliśmy cały scenariusz razem. Wspólnie omawialiśmy pomysły na inscenizacje,  referencje wizualne. Poza tym Kasia była na moich dniach zdjęciowych, a ja byłam na jej. Zrobiłyśmy to wszystko, aby sobie nawzajem pomóc. 

W przeszłości byłam na różnych planach, w różnych funkcjach.  Z perspektywy członka ekipy wiem, że zawsze kiedy się pojawiał nagle przy serialu nowy reżyser musiał  przekonać do siebie  grupę ludzi, która była już zżyta, miała swój rytm pracy. Dlatego też chciałyśmy od początku funkcjonować jako team.

Katarzyna Warzecha: Dużo się mówi o reżyserskim ego, ale to przecież nie jest bitwa o złote gacie. Jeśli chcesz się dobrze przygotować do swojej pracy, robisz wszystko, żeby to było jak najlepsze. To jest prosta decyzja, wchodzisz w projekt i jesteś z tą ekipą. Aktorzy to wszystko czują. Zrobiłam jedną trzecią tego serialu, ale gdybym nie miała wcześniej kontaktu z aktorami może nie byłoby tej spójności.

Jest szansa na drugi sezon Absolutnych debiutantów?

Kamila Tarabura:  Nie wiemy jeszcze, ale gdybym miała możliwość wchodzić tam na nowo, to na pewno bym weszła. 

Masz pomysł na drugi sezon?

Kamila Tarabura: Tak, ale nie mogę zdradzić jaki.

Dziękujemy!

Absolutni debiutanci, Netflix

Po wspólnej pracy przy Absolutnych debiutantach trafiłyście na plan Zielonej Granicy Agnieszki Holland.

Kamila Tarabura: Agnieszka jest opiekunką artystyczną mojego debiutu filmowego. Widziała też odcinki naszego serialu na etapie montażu.

Miała jakieś uwagi? 

Kamila Tarabura: Miała i były one bardzo pomocne. Czasami bardzo szczegółowe. Kiedyś powiedziała, słuchaj, tę scenę imprezy musiałabyś skrócić o 2,5 minuty. Poszliśmy do montażowni i montażysta Alan Zejer mówi, no dobra, spróbujmy, ścinamy. I nagle ta impreza ułożyła się idealnie. Zapytałam z ciekawości – ile skróciłeś? 2,27 minuty.  

Wiedziałaś jakiego tematu dotyczy nowy film Agnieszki Holland?

Kamila Tarabura: Oczywiście. W tym projekcie pojawili się ludzie, dla których ten temat był ważny. Agnieszka wiedziała, że jeżdżę na protesty, jeżdżę na Podlasie, więc wysłała mi scenariusz do przeczytania, kiedy zamknęli wraz z Gabi Łazarkiewicz i Maciejem Pisukiem pierwszy draft. 

Jak to się stało, że współpracowałyście przy tym filmie z Agnieszką Holland jako reżyserki?

Kamila Tarabura: Kiedy dostałam propozycję zrobienia części zdjęć do Zielonej granicy, byłam przerażona, ponieważ byłam w postprodukcji serialu, a w czerwcu miałam wchodzić na plan swojego filmu i bałam się, że mimo ogromnych chęci, nie dam rady tego wszystkiego pogodzić. Wymyśliłam, żeby wciągnąć w to Kasię, żebyśmy mogły wymieniać się obowiązkami przy dwóch projektach. Agnieszce spodobała się wrażliwość Kasi, jej sprawczość i energia, więc weszłyśmy w to po raz kolejny jako duet.

Za co był odpowiedzialny wasz team?

Kamila Tarabura: Zielona Granica została zrobiona w oparciu o potężny scenariusz, 115 stron, który zresztą się cały czas rozrastał wraz z kolejnymi konsultacjami. A przy tym dwadzieścia cztery dni zdjęciowe, więc Agnieszka wymyśliła, żeby zrobić paralelny unit. Zazwyczaj robi się second unit, czyli mniejsza ekipa robi przejazdy, sceny bez aktorów. Natomiast my byliśmy paralelnym unitem, który miał 12 dni zdjęciowych i po prostu robił konkretne sceny aktorskie z tego filmu. Równolegle pracowały dwie ekipy – skomplikowana sytuacja dla wszystkich pionów. 

Jak układała się wasza współpraca z Agnieszką Holland?

Katarzyna Warzecha: Byłyśmy razem w procesie przygotowawczym. Agnieszka doskonale wiedziała, że musi nam przekazać jak najwięcej swojej wyobraźni i wiedzy przed zdjęciami, bo to szczególny temat. Zabierała nas na wszystkie spotkania z aktywistami, medykami i konsultantami. To bardzo procentowało na planie. Wiedziałyśmy, co robić.

Kamila Tarabura: To było świetne posunięcie, że byłyśmy w tym razem. Uważam, że ten plan był bardzo trudny. Paradoksalnie mniej się stresujesz na swoim własnym planie, gdzie jesteś swoim jedynym cenzorem i widzisz swoje błędy. Wiesz, że jeżeli scenę zrobisz nie do końca tak, jak chcesz, to tylko ty będziesz o tym wiedzieć w montażowni. Czułyśmy stres i odpowiedzialność, żeby sprostać temu, czego oczekuje Agnieszka, ale pracowałyśmy w zgodzie ze sobą. Chciałyśmy – jako młodsze pokolenie – włożyć coś naszego do tego filmu. 

A kwestie polityczne? Myślałyście o tym? 

Katarzyna Warzecha: Myślisz sobie, że to jest ryzykowne, ale jedziesz z Agnieszką na Podlasie i poznajesz ludzi, którzy na przykład idą na spacer i spotykają ciało uchodźcy. Wracasz i wiesz, że chcesz zrobić ten film. Obojętnie, jakie będą tego konsekwencje. Takie emocje odczuwali chyba wszyscy na planie, łącznie z kierownikiem planu, który jest także ratownikiem medycznym, pomaga na wojnie, wyjeżdża do Ukrainy, a na planie służył swoją specjalistyczną wiedzą. W projekcie nie było dużo pieniędzy, stąd mało dni zdjęciowych, ale każdy, kto pracował przy Zielonej granicy, naprawdę tego chciał. Dla mnie najmocniejszym spotkaniem był moment, kiedy przyjechali nasi zagraniczni aktorzy na próby do Warszawy. I każdy zaczął opowiadać swoją historię. Nagle dobitnie zrozumiałam, że to nie jest tylko scenariusz, że ich życiorysy są bardzo bliskie temu, o czym jest nasz film. 

Z jakimi emocjami  oglądałyście “Zieloną granicę”?

Kamila Tarabura: Mnie ten film bardzo poruszył. Miałam wrażenie, że wpadłam w matnię. Myślałam tylko o tym, że nie chciałabym się znaleźć w takiej sytuacji jak ci ludzie. I mam na myśli wszystkich bohaterów, naszą rodzinę z Syrii, aktywistów, a także pograniczników. Strasznie im współczuję, że ktoś ich postawił w takiej sytuacji. 

Katarzyna Warzecha: Kiedy dostajesz do obejrzenia pierwszą wersję montażową, to zawsze jest tak, że wysyłasz swoje komentarze i uwagi. W przypadku „Zielonej granicy” było zupełnie inaczej. Tak mnie to przygniotło, że w ogóle nie mogłam zasnąć i napisałam do Agnieszki, że dziękuję, że brałam w tym udział, ale muszę przetrawić to, co zobaczyłam. Więc wyobrażam sobie, jak ogląda to ktoś, kto przy tym nie pracował i pierwszy raz wchodzi w ten świat.

Podczas 80. Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji film otrzymał Nagrodę Specjalną. Kasia, odebrałaś ją wspólnie z Agnieszką Holland. Jak było?

Dziękujemy!
( Kacper Peresada )

Kultura obowiązkowa, 3–9 lutego

Katarzyna Warzecha: Kamila była wtedy w zdjęciach. Dla mnie to niesamowite, jak za każdym razem Agnieszka zwracała uwagę na naszą obecność w tym projekcie. To świadczy o jej niezwykłej klasie. 

Spodziewałyście się tak dużej fali hejtu skierowanego na Agnieszkę Holland i ekipę filmu?

Katarzyna Warzecha: Nie spodziewałyśmy się, że to przybierze aż taką skalę. W Wenecji jeden dziennikarz spytał się Agnieszki, czy nie boi się, że ktoś ją zabije. Zszokowało mnie to. Bo przecież całkiem niedawno zabili prezydenta mojego miasta, Gdańska. I nagle myślisz, że ktoś, kto jest u władzy, przyzwala na to i realnie zaczynasz się bać o drugą osobę, z którą współpracujesz i która jest ci bliska. 

Kamila Tarabura: Agnieszka przeżyła straszny czas, chodziła z ochroną. Nam się aż tak nie oberwało, bo jesteśmy jeszcze anonimowe. Może nie jestem anonimowa w Rybniku, z którego pochodzę, bo tam media piszą o wszystkich produkcjach, które powstają. Kiedy pojawiły się artykuły o mojej pracy przy tym filmie, ludzie zaczęli komentować, że jestem hańbą dla miasta itd. To wywołuje dziwne uczucie, więc nie mogę sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy kogoś dotyka kogoś na dużą skalę i dotyczy już w ogóle poczucia bezpieczeństwa. Myślę choćby o aktorze, który grał strażnika i dostawał regularne groźby. Uważam, że rozliczanie aktorów za ich rolę w filmie fabularnym jest chore.

Czy nasze pokolenie myśli o rządach PiS-u tak samo, jak choćby pokolenie Agnieszki Holland?

Katarzyna Warzecha: Nie wiem. Byłam w lipcu na tym pochodzie zorganizowanym przez Tuska. Otaczali mnie ludzie w wieku moich rodziców. Było bardzo gorąco i ludzie mdleli jak na Bożym Ciele. Zastanawiałam się, gdzie są młodzi ludzie. 

Kamila Tarabura: Wydaje mi się, że nie ma ich, bo nigdy nie doświadczyli tego samego poczucia zagrożenia, co starsi. Wiesz Kaśka, my wychowaliśmy się w wolnej Polsce. Mogłyśmy zawsze iść, gdzie chcemy i robić, co chcemy. 

Katarzyna Warzecha: No właśnie.Byłam ostatnio na świetnym spektaklu Kaśki Szyngiery, 1989. Super jest to, że został zrobiony popkulturowo. Nagle słyszę melodię ze Szklanek Young Leosi. Siedzę obok licealistów i oni gapią się po sobie, kiedy do tego utworu rapuje żona Wałęsy. Może to jest najlepszy sposób, żeby pokazać historię nastolatkom. 

Jesteście przykładem pokolenia trzydziestolatków, którzy z sukcesem wchodzą do polskiego kina.

Kamila Tarabura: Skończyliśmy szkołę kilka lat temu, więc można też myśleć, że debiutujemy dopiero teraz. Ale te lata nie poszły na marne. Pracowałyśmy jako asystentki, robiłyśmy krótsze formy: teledyski, reklamy. Pisałyśmy swoje scenariusze, które zresztą często ze sobą konsultowałyśmy.

Ale wasze środowisko jest mocno rywalizacyjne. Budżet PISF nie jest z gumy. 

Kamila Tarabura: Nie czuję wielkiej rywalizacji w naszym środowisku. To naturalne, że ileś osób startuje po te pieniądze. Jestem w szoku, jak dużo dostaję wiadomości z gratulacjami za Absolutnych debiutantów i Zieloną granicę od znajomych filmowców. Ktoś nie tylko napisze prywatnie, ale jeszcze wrzucają to na swoją relację i ogłaszają światu, że oglądali nasz serial. Ze znajomymi reżyserami rozmawiamy też o naszych aktorach. Nie mamy ich przecież na wyłączność – my robimy filmy, a aktorzy muszą grać, aby budować swoją ścieżkę. Bartek Deklewa był na castingu, a wcześniej pracował z Dawidem Nickelem. Napisał do nas od razu, że to świetny aktor.

Nad czym pracujecie?

Kamila Tarabura: Jestem na etapie montażu filmu o trzech dojrzałych kobietach, inspirowanego reportażem Mokradełko Katarzyny Surmiak-Domańskiej. Scenariusz napisałam z Kasią Warnke, która też w tym filmie zagrała. 

Katarzyna Warzecha: Kończę pisać scenariusz z kolegą, scenarzystą Mariuszem Rusińskim, który jest ode mnie dziesięć lat młodszy. To bardzo ciekawe doświadczenie.

A co wam się podoba we współczesnym kinie ? Co polecacie?

Katarzyna Warzecha: Film How to have sex Molly Walker, brytyjskiej reżyserki. Nominowany do Europejskiej Nagrody Filmowej za debiut. Bohaterki tego filmy przypominają mi moje koleżanki z gimnazjum – super ekstrawertyczne, negujące cały świat, lubiące imprezować. I nagle ktoś oddaje im swoją wrażliwość i oddaje im głos. To piękny i czuły film. 

Kamila Tarabura: Byłam  na przedpremierowym pokazie The Zone of Interest i uważam, że to jest świetny i ważny film. A oprócz tego bardzo podobał mi się polski film Strzępy Beaty Dzianowicz, pięknie zagrany, uczciwy, wzruszający. 

A z propozycji tegorocznej Gdyni?

Katarzyna Warzecha: Bardzo podobał mi się film Pawła Maślony, Kos. To kino na najwyższym poziomie, a przy tym dobra rozrywka. Wydaje mi się, że dzięki zupełnie nieszablonowemu podejściu do kina historycznego taki Maślona może przekonać młodych widzów do zgłębienia biografii  Kościuszki. Jestem też pod wielkim wrażeniem filmu Tyle co nic Grzegorza Dębowskiego. Oglądając ten film, byłam pewna, że aktorzy są naturszczykami, byli tak autentyczni. Słyszałam dialogi, które słyszałam na wsi, naprawdę. Widać, że reżyser był świetnie przygotowany do pracy, nie patrzył z góry na ludzi ze wsi, tylko empatycznie podszedł do tematu.  

Kamila Tarabura: I to jest klucz do sukcesu! Make empathy great again!

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.