„Judyta odcinająca głowę Holofernesowi”, Caravaggio. Caravaggio podczas bójki zabił młodego mężczyznę i musiał uciec z Rzymu
Potwory i potworzyce kultury. Claire Dederer
„Potworzyce” Dederer mogą być wyrodnymi matkami, mogą mieć antysemickie poglądy albo próbować zastrzelić Warhola, ale w jej analizie nie ma miejsca na kobiety wykorzystujące te same hierarchie władzy i statusu, które umożliwiały przemoc Allenom i Picassom tego świata.
Hannah Arendt zostawiła po sobie wiele tekstów wspaniałych, kilka nieznośnych, i jeden, który wciąż nie daje mi spokoju. Chodzi tutaj o krótką laudację opublikowaną w „New York Review of Books” z okazji osiemdziesiątych urodzin Martina Heideggera i dołączoną do polskiego wydania Ludzi w mrocznych czasach. Arendt pisze o Heideggerze pięknie, z szacunkiem, czułością i wyrozumiałością. Dopiero na ostatnich stronach eseju wspomina – nie wprost – o nazistowskich skłonnościach swojego dawnego nauczyciela, które delikatnie krytykuje. Heidegger zostaje porównany przez nią do Talesa, który nie zauważył studni pod własnymi nogami, bo zapatrzył się w gwiazdy. I to jest dla mnie jakoś niezrozumiałe.
Można oczywiście próbować uzasadniać tekst Arendt, twierdząc, że nie wiedziała – że nie znała zawartości Czarnych zeszytów, które w ostatnich latach wskazały jak bliski nazizmowi i antysemityzmowi był Heidegger. Można twierdzić – w czym pobrzmiewa nieprzyjemna, seksistowska nuta – że wciąż „darzyła go uczuciem”. Można szukać innych uzasadnień. Ale mimo wszystko Arendt wiedziała wystarczająco wiele; wiedziała, po której stronie opowiedział się Heidegger, wiedziała, jaki system i jaką zbrodnię wsparł, no i oczywiście wiedziała również, jak źle potraktował ją samą już po wojnie. Słynna jest anegdota o tym, że kiedy przesłała mu w latach 50. egzemplarz swojej świeżo wydanej Kondycji ludzkiej, zasłonił się tym, że nie czyta po angielsku, i stwierdził, że zamiast tego da go do przejrzenia żonie Elfride. Niech kobiety rozmawiają z kobietami, filozofia dzieje się gdzie indziej (pomijając już fakt, że Elfride nie znosiła Arendt). I dlatego nie potrafię zrozumieć, w jaki sposób Arendt, wobec takiej podłości, mogła się wykazać taką wielkodusznością.
Przyznam, że do książki Potwory. Dylematy fanki Claire Dederer podchodziłam jak do jeża. W dużej części była to wina blurba informującego potencjalną czytelniczkę, że Dederer bierze na warsztat problem „mechanizmów działania cancel culture”, czyli temat, który w 2024 roku trudno nie uznać za komicznie wręcz jałowy. Jeśli nauczyłyśmy się czegoś od czasu #metoo, to tego, że „unieważnienie” okazało się bronią raczej nieskuteczną. Kevin Spacey wrócił do pracy, Brett Kavanaugh został sędzią sądu najwyższego, a J. K. Rowling wciąż tweetuje. Mimo to straszenie cancel culture na dobre weszło do repertuaru prawicowych wojowników kultury, którzy uwielbiają przestrzegać, że dzisiaj każdy syn, każdy chłopiec, każdy majętny tego świata może nagle paść ofiarą woke mob. Innymi słowy, mechanizm nie działa, a została aura paranoi.
Szczęśliwie tekst Dederer idzie w zupełnie inną stronę niż ta, którą sugeruje tył okładki. Chociaż punktem wyjścia dla amerykańskiej pisarki jest to, co dzieje się w kulturze (przede wszystkim głównonurtowej i przede wszystkim w Stanach) po „momencie #metoo”, po ponownym ujawnieniu ogromu przemocy towarzyszącej powstawaniu „dóbr kultury”, Dederer wpada przy tym w ograny ton. Rozwodzi się nad niebezpieczeństwami cancel culture, ale nie jest przy tym zainteresowana męczącymi wywodami na temat tego, czy rozmaite „potwory” kultury rzeczywiście zasłużyły na to miano. Na pierwszej stronie książki mówi otwarcie: Roman Polański analnie zgwałcił trzynastolatkę. Roman Polański jest skurwysynem. Problem dla Dederer nie leży w tym, czy rzeczywiście tak było, tylko w tym, że przy całym swoim skurwysyństwie, Polański jest świetnym reżyserem, który nakręcił mnóstwo filmów, a te wciąż ją zachwycają. Pytanie więc: co z tym fantem zrobić? Jak poradzić sobie z tym, że Dziecko Rosemary jest takie dobre?
Jest coś odświeżającego w takiej bezpośredniości. Nazwanie Polańskiego mocnym słowem po prostu cieszy, chociażby dlatego, że zbyt wiele przeżyłam już rozmów, w których osoby o nominalnie bardzo progresywnych poglądach dokonywały intelektualnego i etycznego salto mortale, byleby tylko uzasadnić zachowanie Wielkiego Reżysera. Jest to zresztą scenariusz, który chyba jest nam wszystkim znany: najprostszym sposobem, żeby poradzić sobie z tym, że nasz ukochany pisarz/reżyser/malarz/muzyk okazał się skurwysynem (słowo to powtarzam wiernie za Dederer), jest unieważnić – nie samego artystę, ale wysuwane przeciwko niemu oskarżenia, bądź napisane o nim historie. Czasami robi się to dosłownie (Samantha Gailey sama wskoczyła Polańskiemu do łóżka, poza tym to jej matka ją do tego namówiła, wszystko robiła dla kariery, no i oczywiście mu wybaczyła), czasami mniej bezpośrednio, chociażby przez powołanie się na śmierć autora. Dzieło stoi samo, a życiorys twórcy nie powinien być dla niego kontekstem. Problem jednak w tym, jak zauważa Dederer, że taki idealny podział jest często oparty na zakłamaniu: wysiłku, żeby nie wiedzieć, nie pamiętać, nie brać pod uwagę. Dylemat fanki leży gdzie indziej: to poczucie, że być może wielkość sztuki tworzonej przez „potwory” ma coś wspólnego z ich „potwornością”; że autor jest nie tyle martwy, co okrutny, i to jego okrucieństwo nadaje twórczości odpowiednią rangę.
Czytaj też: KPO dla kultury. „Stres, niepewność, frustracja”
Wątpliwość ta, z którą Dederer nie potrafi się ani pogodzić, ani jej odrzucić, jest motywem przewodnim całej jej książki i prowadzi ją w stronę tyleż ciekawą, co niespodziewaną. Jak w przypadku wielu innych prac, które powstały w odpowiedzi na moment #metoo (do głowy przychodzi chociażby wydane w ubiegłym roku Prawo do seksu Amii Srinivasan), Dederer czuje się zmuszona zapytać o to, co zostało z feministycznych marzeń o postępie. #metoo było momentem kryzysowym przecież nie dlatego, że ujawniło coś, czego nie wiedziałyśmy – chodzi o to, że pokazało, jak niewiele się zmieniło na przestrzeni ostatnich dekad; feministyczna kampania przeciwko przemocy seksualnej przyniosła mniejsze skutki, niż się spodziewano. Potwory… są więc opowieścią o rozczarowaniu: z jednej strony rozczarowaniu własnymi idolami (tutaj centralną figurą staje się Woody Allen), a z drugiej – rozczarowaniu głównonurtowym, białym, liberalnym feminizmem. Albo, być może, liberalizmem w ogóle?
W jednym z lepszych rozdziałów swojej książki Dederer porusza kwestię znanego nam wszystkim argumentu pt. „to były inne czasy”. Ma on wytłumaczyć zachowanie rozmaitych „potworów” kultury tym, że kiedyś obowiązywały inne, mniej feministyczne, mniej progresywne, mniej oświecone normy. Rzecz jednak w tym, że zawsze był wybór, tak teraz, jak i kiedyś. Liberalny sen o tym, że łuk historii wygina się ku praworządności, zbyt łatwo staje się wymówką, techniką usprawiedliwiania okrutnej przeszłości – i środkiem znieczulającym, każącym nam sądzić, że wystarczy poczekać, a będzie lepiej. Rozczarowanie zachowaniem jej kulturowych bożyszczy jest dla Dederer analogiczne do bolesnego przebudzenia powiązanego z wyborem Donalda Trumpa na prezydenta. Konfrontacja z tym, co faktycznie stoi za dobrami kultury, jej zdaniem wymaga porzucenia nadziei na to, że jest tylko lepiej, a historia, ten zbiór koszmarów i przemocy, to coś, co niknie w tylnim lusterku. „Liberalna fantazja o bezwysiłkowym oświeceniu,” pisze Dederer, „zakłada, że po prostu systematycznie się doskonalimy. Ale jakim cudem możemy się doskonalić, skoro nie słuchamy ludzi mówiących nam, że coś jest nie tak?”
To ważne pytanie, ale również niekompletne. Kim są bowiem ci ludzie, których nie słuchamy? I czy Dederer rzeczywiście stara się słuchać ich wszystkich?
Dederer wyraźnie nie chce poprzestać na analizie „potworów”; stara się, aby w jej książce znalazło się również miejsce na „potworzyce”. Tak więc obok Polańskiego, Allena, czy Picasso wiele uwagi poświęca również… Doris Lessing czy Joni Mitchell. Zestawienie to dość zaskakujące.
„Potworzyce” Dederer to przede wszystkim matki, które stawiają swoją twórczość artystyczną ponad wymogami pracy reprodukcyjnej i opiekuńczej. Znaczna część Potworów… jest poświęcona tym „porzucającym matkom”, jak również dylematom samej Dederer, zastanawiającej się nad wyzwaniami, które towarzyszą łączeniu pracy twórczej i macierzyństwa. To przejmujące fragmenty, blisko ciała i doświadczenia codzienności, dotykające czegoś niewątpliwie istotnego – ale są to równocześnie te części książki, w których najmocniej ujawniają się słabości podejścia autorki. Istnieje bowiem oczywista nierównowaga między „potwornością”, powiedzmy, Picassa, albo głębokim antysemityzmem Wagnera, a decyzją Joni Mitchell, żeby skupić się na karierze muzycznej, a nie na kobiecej roli matki, partnerki, opiekunki. Dederer oczywiście nie stara się tworzyć fałszywych ekwiwalencji – problem raczej leży w tym, jakich rodzajów kobiecej potworności nie chce ona dostrzec.
Charakterystyczny pod tym względem jest przykład Avital Ronell – wybitnej filozofki i teoretyczki kultury, która stała się jedną z niewielu kobiet zaatakowanych przez ruch #metoo, kiedy sformułowano wobec niej oskarżenia seksualnego napastowania studentów. Dederer wspomina o niej jednym zdaniem, jakby na uboczu. „Potworzyce” Dederer mogą być wyrodnymi matkami, mogą mieć antysemickie poglądy albo próbować zastrzelić Warhola, ale w jej analizie nie ma miejsca na kobiety wykorzystujące te same hierarchie władzy i statusu, które umożliwiały przemoc Allenom i Picassom tego świata. Jej narracja nie zawiera podstawowej obserwacji, że sama płeć nie wystarczy, aby wytłumaczyć wektory przemocy. Fakt, że w historii zapisało się tak niewiele tradycyjnych „potworzyc”, to w równiej mierze kwestia tego, że kobietom przez długi czas nie dane było zajmować pozycji władzy zapewniającej możliwość wyzyskiwania innych. Ale nie ma tak łatwo – wie każda doktorantka musząca radzić sobie z przemocową Panią Promotor, jak każda pracownica instytucji kultury mobbowana przez Wielką Artystkę, jak każda osoba, która obejrzała kiedyś Tár.
Choć Dederer krytykuje liberalno-feministyczne perspektywy, sama pozostaje pod wpływem tego, co jest w nich problematyczne. Jej wizja kobiecości jest głęboko normatywna, skupiona wokół wzorców macierzyństwa kojarzonych z białą średnioklasowością; na płeć i przemoc patrzy z punktu widzenia, który jest bezrefleksyjnie cisheteroseksualny. Jest to tym bardziej uderzające, że fragmenty Potworów poświęcone kobiecości są również tymi, w których Dederer najsprawniej wychodzi poza konwencjonalne, liberalne skupienie się na problemach etycznych. Jej własne doświadczenia macierzyństwa pozwalają jej dostrzec, jak wiele kwestii wokół „porzucających matek” nie da się podsumować miałkim „bo to zła/dobra kobieta była”. To sprawy związane z nierówną dystrybucją pracy opiekuńczej i reprodukcyjnej. Zamiast jednak pójść tym tropem do końca, Dederer wciąż powraca do pytań o moralność; o to, czy jej własna radość z bycia chwilowo zwolnioną z konieczności opieki nad dziećmi czyni ją „potworzycą”, o to, czy ma prawo oceniać artystki, które z tego czy innego powodu zdecydowały się przeciwko tradycyjnie rozumianemu macierzyństwu.
Oto więc swoisty paradoks: w punktach, w których Dederer najbardziej się zbliża do pytań o to, w jaki sposób przemoc „potworów kultury” wykorzystuje istniejące nierówności ekonomiczne i społeczne, najczęściej unika analizowania odpowiedzi na nie. Jest to zresztą rys całej jej książki. Problem Potworów…, jak sama autorka przyznaje, jest przede wszystkim problemem etycznym. Zastanawia ją moralny status konsumpcji sztuki tworzonej przez „potwory” i pytanie o to, czy możemy sobie jeszcze na nią pozwalać. Jest ono jednak problematyczne, jak słusznie wskazuje autorka: sprowadza naszą kulturową sprawczość do pozycji konsumenckiej, jakby to nasz „wolny wybór” na rynku sztuki i kultury mógł być tym, co wprowadza realną zmianę. Dederer – i w tym punkcie w pełni się z nią zgadzam – odrzuca takie rozumowanie. Gdzieś pod koniec swojej książki przechodzi do trafnej analizy tego, jak ograniczające jest podchodzenie do interakcji z kulturą z takiej pozycji. Nasze indywidualne wybory dotyczące tego, co obejrzymy czy przeczytamy, nie są oczywiście neutralne, ale nie są też równoznaczne z politycznym działaniem. Dylematy fanki są dylematami głęboko prywatnymi, dotyczącymi intymnych relacji z kulturą; problemem nie jest to, czy wolno (bądź nie) oglądać nam Dziecko Rosemary, ale raczej to, że wciąż traktujemy to pytanie tak, jakby mogło ono stanowić o być albo nie być naszych politycznych zobowiązań; jakby definiowała nas konsumpcja. Oczywisty, kapitalistyczny sen, z którego musimy się przebudzić, aby nauczyć się podchodzić do sztuki w sposób, który faktycznie jest krytyczny.
Pełna zgoda.
Problem jednak leży w tym, że podważanie moralizatorskiego podejścia do konsumpcji ignoruje fakt, że ani #metoo, ani wiele podobnych im ruchów nie miało na celu (przynajmniej na początku) strącenia z piedestałów „potwornych” geniuszy, lecz wypracowanie narzędzi bezpieczeństwa. Kultura nie jest indywidualnym tworem, a artyści, reżyserowie czy pisarze, którzy dokonali takiego czy innego aktu przemocy prawdopodobnie dokonają go znowu (ponieważ działają w warunkach, które to umożliwiają). W tym sensie wymiana wiadomości o tym, który reżyser molestuje, który promotor bezczelnie kradnie prace swoich doktorantów, który wielki pisarz polega na bezpłatnej i przemilczanej pracy swoich podwładnych, miała na początku stanowić narzędzie bezpieczeństwa. Sposób, aby ominąć zagrożenie. Dylematy fanki są niewątpliwie istotne, ale dylematy pracownicy to kwestia bezpieczeństwa na ciele i umyśle. W tym sensie zdefiniowanie kobiecej „potworności” w kontekście złego macierzyństwa lub niepoprawnych poglądów jest nie tylko niewystarczające, ale również po prostu niebezpieczne. Kwestia naszego moralnego podejścia do dzieła „potwora” nie powinna bowiem zasłaniać materialnych wyzwań relacji z przestrzenią „potworności”, którą jest sfera produkcji (w tym też wiedzy, kultury, czy sztuki) – a ta nie ogranicza się tylko do tego, co męskie.
I być może dlatego właśnie Arendt potrafiła przebaczyć Heideggerowi.
Jedną z kwestii zajmujących Arendt pod koniec jej życia – a więc wtedy, kiedy pisała laudację dla Heideggera – była relacja między myśleniem a działaniem. W pierwszej części Życia umysłu jasno wyłożyła swój pogląd na ten związek. Myślenie miało dla niej miejsce poza polityczną, publiczną przestrzenią działania. Wyobrażenie o tym, że sam akt myślenia – jakkolwiek ważny – może być materialnie ważki sam w sobie, było dla niej złudzeniem. Myślenie wyrzuca nas poza świat spraw międzyludzkich, który Arendt nazywała polityką.
Perspektywa ta tłumaczy jej wielkoduszność. Heidegger był dla niej przede wszystkim myślicielem, kimś, kogo działalność pozostawała poza światem. Jeśli grzeszył – a tego nie negowała – to czynił tak wtedy, kiedy pojawiały się dla niego możliwości powrotu do tego świata. Te jednak zostały, szczęśliwie, ukrócone jego powojennym wygnaniem do Schwarzwaldu. Tam jego życiem było myślenie; tam istniał poza tak bliską dla Arendt przestrzenią publiczną, a więc istniał też poza światem, który ją faktycznie zajmował. Tak jak dla Dederer, etyczny problem wymiaru jego myśli był dla niej dosłownie nieistotny, w tym sensie, że pozbawiony materialnej istotowości. Dylemat fanki był dla niej pustą kwestią. A dylemat pracownicy?
Cóż, o Elfride w swojej laudacji nie wspomina.
Czytaj też: Elementarz Graebera i powrót do cnoty
I taki to był tydzień w kulturze. „Putin” Vegi i Robbie Williams jako małpa
Dla wielbicieli Dylana to mniej więcej tak, jakby ktoś postanowił zekranizować Biblię, ale na koniec ukrzyżował nie tego gościa. A jednak wielkiego obruszenia na film nie ma. Ja...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Pożegnanie Davida Lyncha, reportaż o Alice Munro
Lynch ukazywał nadprzyrodzone siły, amerykańskie pejzaże i ludzkie obsesje w sposób, który zmienił język sztuki XX wieku. I dlatego David Lynch i Laura Palmer nie umrą nigdy. czytaj więcej ->
Wróżba Filipki Rutkowskiej na 2025 rok
Gdyby tarota zamiast osobie postawić zjawisku, krajowi czy wydarzeniu? Jakie nastroje będą panować w polskiej kulturze w Nowym Roku przepowiada euro...
czytaj więcej ->