Rafał Milach, bez tytułu, fotografia z cyklu Czarne morze betonu, 2008 © Rafał Milach

Rola osoby, która fotografuje. Wystawa w Muzeum Fotografii

Mateusz Demski
fotografia
recenzja
8.08.2024
10 min. czytania

„Co robi zdjęcie?”, główna wystawa Muzeum Fotografii w Krakowie (MuFo), zachęca nas do myślenia nad rolą osoby, która fotografuje, ale również nad znaczeniem tego, co zostało sfotografowane.

Co robi zdjęcie?

Fotografia rodzinna, zbiorowa, wyraźnie pozowana. Zwykłe zdjęcie, jakich na całym świecie wykonano tysiące. Wywołane na szklanej płycie, którą potrzaskał czas; pękniecie biegnie lewą stroną, tak się składa, że rysa dotyka nestora rodu i chłopca, który powoli zmienia się w młodego mężczyznę. Obok nich reszta rodziny, hierarchia jest czytelna: w środku starszyzna, nad górze młodzi, na dole dzieci. Tytuł i lokalizacja: „Portret rodziny Lubomirskich, Kraków, ok. 1875-1888”. Autor zdjęcia, Walery Rzewuski, to najmodniejszy krakowski fotograf swoich czasów. Najchętniej w swoim atelier przyjmował arystokratów i aktorów.

Co jest sednem tej fotografii? Wystudiowana opowieść, inscenizacja, ewidentnie pozowane ujęcie. Widać, że wszystko jest dokładnie zaaranżowane, to wydarzenie odświętne, dlatego też wszyscy ubrali się stosownie do okazji. Łatwo odczytać, na ile okoliczności są prawdziwe, na ile wykreowane. Dystyngowane pozy, skupione twarze, tyle że bez uśmiechu, za to z wyraźnym zakłopotaniem – ustawieni frontem do obiektywu Lubomirscy mają sprawiać wrażenie ludzi majętnych i poważanych. Kompozycja, jak to u Rzewuskiego, jest czytelna, solidna, ale nie niezwykła. Niczym szczególnym się nie wyróżnia. Na tle całej masy podobnych zdjęć, wydaje się dosyć nudna.

Czy taka fotografia prowokuje jakkolwiek pytania? Czy może okazać się przydatna po latach? Biorąc pod uwagę, że spoglądają na nas twarze z przeszłości, tak obecne i namacalne, mam ochotę temu przytaknąć.

Najstarsze zachowane zdjęcie na świecie nosi tytuł „Widok z okna w Le Gras” i nie robi specjalnego wrażenia. Po pierwsze dlatego, że niewiele da się z niego wyczytać; jest niewyraźne i zamazane. Po drugie, niedoskonały jest wybrany temat. Nie bardzo wiadomo, czemu Joseph Nicéphore Niépce kieruje obiektyw akurat za okno, gdzie nic ciekawego nie ma, zamiast pofatygować się gdzieś dalej, może poza własne mieszkanie. Nie lepiej, żeby stał przed nim chociaż konkretny człowiek? Zamiast tego widać dach gołębnika, zarys drzewa (może to jabłoń, a może grusza, specjaliści upierają się, że jednak grusza). Poza tym pustka. Pytanie brzmi zatem: czy tak powinna wyglądać pierwsza fotografia w dziejach? A może bardziej zasadne jest pytanie, jakie to ma znaczenie w 2024 roku, kiedy każdego dnia ludzie robią ponoć pięć miliardów zdjęć?

Walery Rzewuski, „Katarzyna Potocka, Adam Krasiński i Anna Potocka przy sztaludze”, portret, fot. kolodionowa, 1885

„Co robi zdjęcie?”, główna wystawa Muzeum Fotografii w Krakowie (MuFo), prowokuje pytanie o to rolę osoby, która fotografuje, ale również o znaczenie tego, co zostało sfotografowane. Z kolei próba znalezienia odpowiedzi na tytułowe pytanie to zadanie arcytrudne, wręcz karkołomne, tak samo jak streszczenie historii światowej fotografii jest  przedsięwzięciem beznadziejnym, skazanym na klęskę – a tych wyzwań podjął się zespół kuratorski kierowany przez Dominika Kuryłka. Na podobnych, przekrojowych wystawach coś zawsze dzieje się kosztem czegoś. Z konieczności trzeba dokonać ostrej selekcji, na coś postawić, po czymś się prześlizgnąć, niektóre sprawy zupełnie pominąć. Nie da się przedstawić pełnego obrazu, bo takowego nie ma.

Ciężar fotografii

Istotnym elementem koncepcji kuratorskiej jest merytoryczny kształt wystawy – otwierają ją fakty, twarde dane i daty ułożone chronologicznie wraz z odpowiednimi komentarzami. Fotografia ma tu wymiar technologiczny, mniej etyczny lub estetyczny, sama ekspozycja bardziej niż pole krytycznego namysłu przypomina materiał do działań edukacyjnych. Spora część wystawy dotyczy czasu, gdy fotografia była jak alchemia – skomplikowana i niezrozumiała. Fotografia miała też swój (dosłowny) ciężar.

Hlynur Pálmason w filmie „Godland” opowiedział historię duńskiego pastora, który pod koniec XIX wieku wyruszył na Islandię, odwiedził po drodze różne niedostępne miejsca, robił zdjęcia, zapewne w celu udokumentowania tamtejszego życia. Fotografie wykonano metodą mokrego kolodionu. To skomplikowany i powolny proces. Fotograf potrzebował szklanych negatywów, specjalnego roztworu i cząsteczek srebra. Kiedy chciał zrobić zdjęcie poza atelier, oprócz ciężkiego aparatu musiał taszczyć podręczną ciemnię, podręczne laboratorium i kuferek chemikaliów. Dziś to sztuka anachroniczna, całkiem niedzisiejsza. Dawniej porażała nowością, wybiegała daleko poza własną epokę.

Takich przykładów jest więcej. Wystawa jest podzielona na kilka części, pierwsza prowadzi szlakiem materii – opowiada o technologicznych nowinkach i możliwych kierunkach rozwoju fotografii. Łańcuszek pojęć i wyjaśnień jest długi, momentami wręcz przesadnie: dagerotypia, ferrotypia, ambrotypia; odbitka solna – kalotypia, cyjanotypia, odbitka albuminowa, kolodionowa, żelatynowo-srebrowa i tak dalej. Ktoś powie, że trzeba znać podstawy, mieć je w małym palcu; nie można ich przeskoczyć. Ja natomiast mam uczulenie na przypisy, przekroje, uwięzione w gablotach eksponaty – po czasie zaczynają z lekka nużyć.

Fotografie podlegają nieustannej obróbce

Po technicznym wprowadzeniu czeka nas część zdecydowanie najciekawsza. Historia fotografii staje się historią pozoru, fałszerstwa, świadomego przekształcania obrazu na użytek własny. Prawdy w fotografii nie ma, bo fotografia pokazuje świat wymyślony, spreparowany. To forma manipulacji, promocji własnego spojrzenia, a co za tym idzie – pole etycznych zmagań. Ślady i świadectwa tych procesów zespół kuratorski odnalazł w kilku pracach. „Powstaniec” Eugeniusza Hanemana, jedna z najbardziej znanych fotografii z powstania warszawskiego, wcale nie powstała spontanicznie, gdy tuż przed atakiem powstaniec zapozował do zdjęcia z karabinem. Jak traktować ten starannie skomponowany obraz: jako wiarygodną reprezentację, dokument sytuacji, czy może kolejne pomnikowe wyobrażenie o idei narodowego bohatera? 

A co zrobić ze zdjęciem Władysława Rospondka, które fotograf wykonał podczas jednej z wizji lokalnych w byłym obozie Auschwitz-Birkenau? Wszedł do środka pieca krematoryjnego, bo uznał, że najlepsze ujęcie będzie miał z jego wnętrza. Opis kuratorski mówi o tym, że autor rozsyłał je później po konkursach, czym wzbudził moralny sprzeciw środowiska. Czy wolno takie obrazy pokazywać; zadziwiać nimi i szokować? Jak na nie patrzeć i jak je traktować? A może warto docenić przejmująco wyrazisty, precyzyjny przekaz? Bo w końcu Rospondek umiejscawia nasze spojrzenie tam, gdzie były ofiary. Tytuł zdjęcia mówi wszystko: „Trumną był piec krematorium”.

Trumną był piec krematorium, Władysław Rospondek, data powstania: kwiecień 1962, ze zbiorów MuFo

I jeszcze jeden przykład, mój ulubiony – ten akurat mówi o tym, że zdjęcie wyrwane z pierwotnego kontekstu, pozbawione komentarza, może zostać zrozumiane opacznie. 31 sierpnia 1982 roku, podczas pokojowej manifestacji w Lubinie, Krzysztof Raczkowiak uchwycił na zdjęciu grupę mężczyzn niosących śmiertelnie rannego Michała Adamowicza. Fotografia stała się symbolem, świadectwem zbrodni stanu wojennego. Ponad trzydzieści lat później, dokładnie w 2015, pojawił się pomysł, by wykorzystać ją do reklamy wódki. Zdjęciu miał towarzyszyć podpis: „Kac Vegas? Scenariusz pisany przez Żytnią”. Twórcy reklamy przeprosili za „zaniedbania w aspekcie kontroli i weryfikacji publikowanych treści”.

Fotografie podlegają nieustannej obróbce. Włodzimierz Lenin podczas parady na Placu Czerwonym stoi samotnie w monumentalnej pozie. Zdjęcie przeszło do historii jako portret, w rzeczywistości zaś zostało wykadrowane – obok stały jeszcze dwie osoby, ale wylądowały poza kadrem. Korygowanie, retuszowanie, deformowanie i fabrykowanie, usuwanie ze zdjęć niewygodnych postaci – to praktyki równie stare, co sama fotografia. Zasadnicze pytanie: czy przerobione obrazy nadal można nazywać zdjęciami?

Cyfrowy Frankenstein

Perspektywa zmienia się w drugiej części wystawy, w mniejszej przestrzeni na piętrze. To już głównie fantazje na temat przyszłości; tego, co może jeszcze zrobić fotografia, jej futurystycznych potencjałów – a przynajmniej takie obietnice składają kuratorzy. Szybko okazuje się, że ekspozycja dotyczy nie tego, co może nadejść, a co wymyślono do tej pory.

Oto bowiem pod hasłem „przyszłość” kryje się między innymi Google Street View, jedna z funkcji dostępnych w aplikacji Google Maps, projekt zapoczątkowany w 2007 roku, którego celem jest sfotografowanie całego świata. Clement Valla, nowojorski artysta wizualny, wyszukał zniekształcenia, błędy i anomalie uchwycone przez aparaty Google’a i stworzył z nich cykl pod nazwą  Postcards from Google Earth. Valla trwa w przekonaniu, że mimo skali, mimo tych wszystkich detali, Google Earth to baza danych udająca fotograficzną reprezentację. To gigantyczne symulakrum, cyfrowe monstrum Frankensteina ulepione ze zdjęć wykonanych w różnych okresach czasu; tasowanych i typowanych jako najuczciwsze reprezentacje danego miejsca.

Rafał Milach, bez tytułu, fotografia z cyklu Czarne morze betonu, 2008 © Rafał Milach

Realizm i wierność rzeczywistości powoli schodzą na drugi plan. Warto przypominać Iana Goodfellowa, amerykańskiego programistę, który na pomysł sieci GAN (Generative Adversarial Networks) wpadł, siedząc w barze, i jeszcze tej samej nocy wprowadził go w życie. Kilka lat później portret niejakiego Edmonda de Belamy został sprzedany na aukcji za blisko pół miliona dolarów. Kłopot w tym, że człowiek ten nigdy nie istniał – to nieprawdziwy obraz, historia alternatywna i wymyślona, stworzona przez sztuczną inteligencję i jej narzędzia. Czy działania AI bywają sztuką? Czy sama sztuka na tym ucierpiała?

Fotografia jako sztuka to jedno z ostatnich haseł na wystawie. Kuratorzy twierdzą, że jest to medium równoznaczne z malarstwem, grafiką i rzeźbą. Ekspozycja w tym przypadku jest skromna, przedstawione prace daje się policzyć na palcach jednej ręki, przy czym ręce tej wystarczyłyby trzy palce: Zofia Kulik, Małgorzata Markiewicz, Zbigniew Libera. Jeśli na parterze doskwierało przeładowanie technicznymi niuansami, tak na piętrze doskwierają braki. Jak na wystawę poświęconą fotografii, jest w niej zadziwiająco mało fotografii, a przecież bez problemu dałoby się pomieścić tu niezły przegląd form, tematów, osób autorskich różnych pokoleń i formacji. 

*

Weźmy poprawkę na to, że jesteśmy na wystawie stworzonej pod szerokie grono odbiorców, którzy niekoniecznie muszą pasjonować się fotografią. Potrzebna jest więc przystępna, zrozumiała, a co za tym idzie bezpieczna narracja. Celem MuFo jest dogodzić wszystkim: ma to być cel wycieczek szkolnych, miejsce dla całej rodziny, dla lokalsów i turystów przyjeżdżających do Krakowa, żeby zwiedzić Sukiennice i Wawel. Przy okazji mogą zajrzeć na Rakowicką, może znienacka się czegoś dowiedzą. Na przykład – na okładce albumu „Kolaboracja” Dezertera wykorzystano zdjęcie Macieja Osieckiego z wyborów sołtysa we wsi Annopol, perłę „czarnego reportażu”. Albo że był ktoś taki, jak Paweł Mussil, prawnik i fan motoryzacji, który żył w ubiegłym wieku i miał fioła na punkcie fotografii. Jego żona, Zofia, zapisała w pamiętniku, że aparaty męża pstrykały ze wszystkich stron jak oszalałe. Pojawia się też wzmianka o prałacie, który zwrócił mu uwagę: „A niech cię kule biją! Żyć nie umiesz, człowieku, bez jakiejś maszyny w ręku”.  I my też nie umiemy.

Tekst powstał we współpracy z Muzeum Fotografii w Krakowie.

Anna Musiałówna, Betonowa pustynia, l. 70. XX w. © Anna Musiałówna