Czy w Łodzi jest miejsce dla Jakuba Wandachowicza?

Czy w Łodzi jest miejsce dla Jakuba Wandachowicza?

( 30.09.2023 )

Przestrzegam wszystkich przed wiarą w cudotwórców. Oni zawsze kłamią. 

Przez kilka lat prowadziłeś klub Konkret w łódzkim Muzeum Sztuki. Po tym, jak minister Gliński odwołał dyrektora muzeum, Jarosława Suchana, musiałeś szukać dla siebie nowego miejsca. Dlaczego?

Nikt mi nie wytłumaczył powodów tej decyzji. Mimo że nowy dyrektor, pan Andrzej Biernacki, odwiedził moją kawiarnię już pierwszego dnia swojego urzędowania, nie dostąpiłem przywileju rozmowy z nim. Decyzja o wypowiedzeniu mi umowy najmu również nie zawierała żadnego uzasadnienia – oczywiście nie jest to wymóg prawny, ale czułbym się nieco bardziej komfortowo, gdyby wywracaniu mojego życia zawodowego do góry nogami towarzyszyło choćby kurtuazyjne podanie ręki. 

Nowego lokalu nie musiałem szukać zbyt długo, ponieważ Urząd Miasta zaproponował mi przestrzeń na pierwszym piętrze zabytkowej „Kamienicy Pod Gutenbergiem” na Piotrkowskiej 86. Przed podpisaniem umowy najmu wraz z przyjacielem i wspólnikiem (Marcinem „Cinassem” Kowalskim, gitarzystą CKOD) chodziliśmy wokół tego miejsca prawie rok. Proces wydłużał się z wielu powodów: czasem nie można było odnaleźć archiwalnej dokumentacji niezbędnej do sporządzenia inwentaryzacji technologiczno-budowlanej lokalu, innym razem trzeba było wkradać się w łaski właścicielki księgarni znajdującej się piętro niżej i przekonywać ją, że modernizacja instalacji sanitarnej jest sensowna… Kiedy w końcu wydawało nam się, że zdobyliśmy wszystkie potrzebne informacje, zleciliśmy wykonanie odpowiednich projektów, a te zostały wstępnie zaakceptowane przez Sanepid. Ufni, że wszystko jest w najlepszym porządku, podpisaliśmy umowę najmu i uiściliśmy pierwsze opłaty. 

Nasze marzenia zawaliły się tydzień później, kiedy Komendant Straży Pożarnej poinformował nas, że lokal nie spełnia najnowszych norm przeciwpożarowych, a  przystosowanie go do jakiejkolwiek działalności usługowej oznaczałoby rewitalizację całego piętra zabytkowej kamienicy, czyli inwestycję rzędu setek tysięcy złotych. Dodajmy: bezzwrotną. Byliśmy załamani, ale trzeba było oddać klucze… Oczywiście nadal szukam odpowiedniego miejsca na klub, ale graniczy to z cudem. 

Dlaczego?

W przypadku prywatnych właścicieli stawki za czynsz w centrum miasta są zabójcze – dlatego tak wiele budynków w śródmieściu stoi pustych. A mnie bardzo zależy na takim lokalu. Na razie jestem współmanagerem artystycznym klubu Przestrzeń. Organizuję i nagłaśniam koncerty, imprezy didżejskie, warsztaty – wszystko to dzięki uprzejmości właścicieli klubu, którzy wyciągnęli pomocną dłoń. Mimo to pieniądze zarobione w ten sposób są symboliczne.

Przed Konkretem z przyjaciółmi założyłeś spółdzielnię socjalną Ogniwo. Czuliście się wykluczeni?

Dziś czuję się dużo bardziej wykluczony. Od końca października szukam pracy wszędzie, bez skutku. Miałem w tym czasie jakieś fuchy – zrobiłem utwór do gry Cyberpunk, dostałem całkiem niezłe Zaiksy – ale nie potrafię znaleźć stałego źródła utrzymania. Zawsze mówiłem, że nigdy nie wyprowadzę się z Łodzi, ale obecnie szukam pracy w całej Polsce. Życie muzyka sceny alternatywnej nigdy nie było łatwe, ale dawniej nie odczuwałem tego tak dotkliwie.

Dzięki dotacji z Unii Europejskiej założyliście w Łodzi klub DOM. W jakiej kondycji jest to miejsce?

DOM działa w bardzo skarłowaciałej formie. Odszedłem od kolegów w 2019 roku, kiedy samodzielnie zacząłem prowadzić Konkret, ale nadal im kibicuję i przykro było mi patrzeć, gdy deweloper wyganiał ich z dawnego lokalu, w zamian dając im miejsce po sklepie z okularami, które jest wielkości zaplecza starego klubu. Letni ogródek też mają dużo mniejszy. I nikt nie wie dlaczego tak jest, bo plac, na którym jeszcze rok temu klub Dom mógł rozstawiać swoje leżaki, dziś jest właściwie pusty. „Off Piotrkowska” (czyli pofabryczny kompleks, gdzie mieścił się lokal) jest przykładem patologicznej gentryfikacji.

Ostatnimi czasy Łódź zubożała o kilka dobrych klubów i ten kryzys nie był związany jedynie z pandemią czy z decyzjami dewelopera, lecz również z licznymi remontami, które ciągną się w tym mieście latami. Ulice wyglądają jak okopy, więc większość normalnych ludzi stara się je omijać szerokim łukiem, unikając w ten sposób również sklepów, zakładów usługowych, klubów…

Podczas promocji ostatniej płyty CKOD powiedziałeś, że fani żądają od was buntu, na który wy nie macie przestrzeni. A jak jest dzisiaj? 

Nie wiem, bo trudno po kilku koncertach zgadywać, jakie są oczekiwania publiczności. O dziwo zgromadziliśmy sporą widownię, wśród której byli ludzie bardzo młodzi. Nie było ich na świecie w momencie wydawania naszej pierwszej płyty w 2002 roku. Zdziwiło nas to, że mamy tak młodych fanów, którzy do tego znają nasze teksty na pamięć. Potem w rozmowach wyszło na jaw, że rodzice puszczali im w domach nasze płyty. Nie wiem, czy to dobra metoda wychowawcza, ale miło jest dowiedzieć się, że ludzie dwadzieścia i trzydzieści lat młodsi są naszymi fanami.

Będzie kolejna płyta Cool Kids of Death?

Tak, pierwszy singiel zaprezentujemy być może już pod koniec roku. Materiał przygotowujemy samodzielnie, w rozmaity sposób. Ja na przykład kilka rzeczy nagrałem jadąc tramwajem, bo lubię bawić się aplikacjami muzycznymi na telefon (śmiech)…

W Warszawie napotkałam plakaty zachęcające do przyjazdu na sześćsetlecie Łodzi. Ale poczułam niesmak, że nazwa legendarnej kapela CKOD zastała zapisana niżej i mniejszą czcionką od młodego wokalisty pop.

Nie mam z tym problemu, bo nigdy nie porównywałem czcionek na plakatach. Właściwie ciekawsze jest to, że propozycja zagrania pojawiła się dopiero po tym, jak jeden z muzyków, konkretnie Kuba Koźba z zespołu Power of Trinity, zapytał na Facebooku, dlaczego miasto nie pomyślało o artystach z Łodzi – bo na samym początku w line-upie nie było nikogo z Łodzi! Po około dwóch miesiącach wzmożonej internetowej debaty w ramach tych obchodów pojawiły się łódzkie zespoły, w tym CKOD. 

Mam wrażenie, że we współczesnej polskiej muzyce już dawno nie chodzi o treść, tylko ilość lajków w chmurze. Wyobrażasz sobie romans CKOD z Instagramem i Pudelkiem?

Z Instagrama korzystam. Pudelka nie znam. To dla mnie obca przestrzeń. Nie znam tych wszystkich influencerek, choć jakaś znana instagramerka opublikowała relacje o tym, że wybiera się na nasz koncert, kiedy graliśmy koncert na Openerze w 2019 roku. Dowiedziałem się o tym, bo ludzie zaczęli mi gratulować w sms-ach. Nie rozumiałem, dlaczego gratulują, i wtedy odkryłem istnienie tego dziwnego świata – i tego, że czasem o nas wspomina.

Zarzekasz się, że nie chcesz wracać do swojego manifestu o Generacji Nic, który Wyborcza opublikowała 5 września 2002 roku. Ale tekst pozostaje aktualny…

Dawno go nie czytałem. Narzekałem wtedy na rynek pracy, bo byłem świeżo po studiach. Tyle że jako osoba młoda i tak miałem o wiele lepszą sytuację niż dziś, kiedy zbliżam się do pięćdziesiątki (śmiech)… Myślę, że wymóg elastyczności, umiejętności przystosowania się do bardzo zmiennych wymogów rynku pracy, nadal jest czymś nadrzędnym. Trudno przewidzieć, jaki zawód będzie opłacalny za dwa lata. Jeszcze niedawno wydawało się, że w miarę stabilna jest branża IT, ale w obliczu rozwoju sztucznej inteligencji nawet to nie jest pewne. Próbuję znaleźć pracę gdziekolwiek – zapytałem ostatnio w urzędzie pracy, czy mógłbym być stróżem nocnym, ale mi odpowiedzieli, że nie, bo nie mam orzeczenia o niepełnosprawności (śmiech)…                            

Do Łodzi rok temu przyjechali organizatorzy z Poznania i Katowic, żeby zrobić festiwal. W Łodzi brakuje kompetentnych osób?

Byłem organizatorem Festiwalu Domoffon, któremu miasto odmówiło odpowiedniego finansowania. Dużo wcześniej wiedziałem o pomyśle ściągnięcia do Łodzi Artura Rojka. Pomyśle, który siłą rzeczy musiał być wymierzony w lokalne inicjatywy koncertowo -festiwalowe, którym nikt nigdy nie zapewnił wsparcia na takim poziomie. Może nie powinienem tego mówić, bo za kilka dni odbieram order z rąk Pani Prezydent Zdanowskiej, ale tutejsi decydenci kompletnie nie potrafią wykorzystać lokalnego potencjału.

Ale czy festiwal Great September był udaną inicjatywą?

Tak. Chociaż uważam, że przy tak hojnym dofinansowaniu ze strony miasta, festiwal w tej formule nie mógł się nie udać i nie musiał firmować go Artur Rojek. Co więcej, uważam, że pieniądze można było przeznaczyć na lokalne inicjatywy, na przykład Soundedit.

*Reklama

Co uznajesz dzisiaj za kulturę alternatywną?

Funkcjonuję w pewnej medialnej bańce, jak każdy. Korzystam z serwisu bandcamp, bo jako jedyny rozlicza się z twórcami uczciwie. Tam jest najwięcej niezależnej muzyki, wydawanej przez małe wytwórnie. 

Dzisiaj w muzyce nadal najbardziej płodny jest hip-hop. Dużo się też dzieje w muzyce elektronicznej, głównie na wschodzie Europy – na Białorusi, w Ukrainie, w Gruzji, Rosji. Słucham muzyki stamtąd. Zanim wybuchła wojna odwiedziłem Ukrainę kilka razy i tam w klubach działy się o wiele ciekawsze rzeczy niż w Berlinie.

Czyli ta najciekawsza muzyka zawsze powstaje w trudnych warunkach?

Mimo że współczesna popkultura narodziła się w Europie Zachodniej i w Stanach, zdążyła też wykształcić swoje lokalne odmiany niemal pod każdą szerokością i długością geograficzną. Mnie obecnie bardzo interesuje to, co dzieje się za naszymi wschodnimi granicami. Koresponduję z białoruskim labelem Gestalt, wydającym muzykę techno punk. Funkcjonują w Mińsku, w samym sercu systemu propagandowego, i nie jest im łatwo. Dużo ryzykują, ale robią fantastyczne rzeczy. Chcę zrobić showcase ich artystów, bo wydają na swoich składankach ludzi z kilku krajów dawnego ZSRR.

Poza CKOD angażowałeś się też w inne projekty muzyczne. Który z nich jest Ci najbliższy?

Mój obecny projekt z Marcinem Prytem, SRAM. Przygotowuję podkłady muzyczne z okolic techno i potem na koncercie bawię się nimi na żywo, a Marcin do nich krzyczy. Wydamy płytę koncertową, która będzie pierwszą płytą zespołu. Praca z Marcinem to naprawdę wielka przyjemność.

Dlaczego?

Marcin jest mi bliski nie tylko muzycznie. Zawsze mogę się do niego zwrócić, w każdej sprawie, bo to bardzo dobry człowiek. Poznałem go dość późno, już po studiach, ale okazało się, że łączy nas wspólna przeszłość – mój ojciec przyjaźnił się w latach siedemdziesiątych z tatą Marcina i podobno dostał od niego kołyskę, którą po Marcinie przejąłem ja. Nawet jeśli to legenda, jest na tyle fajna, że dzielę się nią w wywiadach (śmiech).

Obaj jesteście też znani z pasji do literatury.

My się po prostu interesujemy podobnymi rzeczami. 

Znam wiele osób wychowanych w Łodzi, które czytały książki brytyjskiego pisarza J. G. Ballarda. Z moich obserwacji wynika, że to była typowo łódzka zajawka. Ja i Marcin wychowywaliśmy się na podobnej muzyce, na przykład tej, którą do Łodzi przywoził obecny manager CKOD, Maciek Pilarczyk. 

Dziękujemy!
( Muzyka ) ( Rozmowa ) ( Andrzej Cała )

„Sierpień” napisałem z przekory i złości. Rozmowa z Pawłem Sołtysem „Pablopavo”

Mamy z Marcinem podobną perspektywę i język, bo wychowaliśmy się na tym samym osiedlu, oglądając te same filmy i czytając podobne książki. Graliśmy też razem w Trypie.

Czego się dowiedziałeś o sobie w trakcie przygody z showbiznesem?

Miałem kiedyś kłopot ze swobodnymi wypowiedziami publicznymi. Poradziłem sobie z tym dosyć późno, ale było to możliwe właśnie dzięki byciu w zespole i częstym wywiadom. Pozbyłem się także lęku przed lataniem, bo sporo koncertowaliśmy za granicą. Nie ukrywam, że były także momenty, w których czułem się dowartościowany, kiedy odbiorcy CKOD mówili mi, że to co robimy jest dla nich ważne. Albo gdy pojawiała się dobra recenzja napisana przez fajnego dziennikarza lub kolegi po fachu.

Byłeś redaktorem w radiu Łódź, o czym opowiada film Koniec świata Moniki Pawluczuk. Trudno było rozmawiać ze słuchaczami o ich końcach świata? 

Głównie słuchałem. Starałem się tym ludziom nie przeszkadzać. 

Niektórzy dzwonili opowiedzieć o problemach, z którymi się zmierzyli. Inni dzwonili z bardzo aktualnymi sytuacjami. Szczególnie zapamiętałem dziewczynę, która zadzwoniła i opowiedziała o swojej chorobie nowotworowej. Ja wtedy też chorowałem. Życzyłem jej jak najlepiej, ale prosiłem też reżyserkę, żeby nie dzieliła się moim numerem telefonu, bo nie jestem terapeutą. Bałem się, że taka osoba będzie dzwonić i szukać wsparcia pod nieodpowiednim adresem.

Jak silnie wpłynęło na ciebie doświadczenie walki o życie? 

Pokonywanie choroby nowotworowej nie ma nic wspólnego z walką. Kiedy walczysz, to szkolisz się, udoskonalasz techniki, aktywizujesz ciało. A chemioterapia, czyli leczenie ciała zaatakowanego przez nowotwór, polega na biernym przyjmowaniu trucizn i wyrzygiwaniu tych trucizn. To nie walka, tylko wegetacja i karne wykonywanie poleceń. Może ci oczywiście odjebać, możesz uwierzyć jakiemuś głupiemu koledze, że chemia to spisek koncernów farmaceutycznych i najlepiej leczyć się naturą, ale to są rzeczy straszne i nie powinny się w ogóle dziać w XXI wieku. Przestrzegam wszystkich przed wiarą w cudotwórców. Oni zawsze kłamią. 

Co o Polsce powiedziała ci władza PiS?

Nie powiedziała mi niczego o Polsce, ale dostatecznie dużo o sobie samej. Ma Polskę na ustach, ale to tylko hasło, bo chodzi głównie o własne interesy, w tym przypadku ideologicznie wsparte nacjonalizmem, ksenofobią oraz zwyczajnym chamstwem.

W filmie dokumentalnym o klubie, DOM/Łódź z 2016 roku Piotra Szczepańskiego, jest scena, kiedy wspólnie obserwujecie wynik wyborów. 

W tej scenie chyba chodziło o naszego kolegę Rebusa, który do dzisiaj jest fanem PiS-u. Mocno kibicował partii Kaczyńskiego, a my raczej siedzimy smutni. Gadanie o polityce jest trudne, często nieprzyjemne. Ale ja też nigdy nie oceniam ludzi po tym, jakie mają predylekcje polityczne. Rebus jest aktywny na twitterze. Lubi się kłócić, dyskutować, to jego żywioł. Jednak podczas tych dziewięciu lat pracy w klubie nie było między nami kłótni o politykę.

Wierzysz w uczciwość nadchodzących wyborów?

Zakładam, że będą uczciwe. W innym przypadku głosowaniu nie miałoby sensu. Czyli ufać, ale kontrolować, jak mawiał towarzysz Stalin (śmiech).

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.