Timothée Chalamet uwodzi owinięty szmatami. Recenzja „Diuny”

Timothée Chalamet uwodzi owinięty szmatami. Recenzja „Diuny”

( 14.03.2024 )

Diuna dekonstruuje motyw „białego zbawcy”, ale jak na razie idzie wydeptanymi ścieżkami. Recenzja Michała R. Wiśniewskiego.

Diuna zjawiła się w moim życiu jako oniryczna wizja. W latach osiemdziesiątych mało kto miał komputer; kupowało się magazyn „Bajtek” i wodziło palcem po mapach gier, fantazjując o cyfrowych przygodach. Nie wiedziałem wtedy, że halucynowali również redaktorzy, którzy tworzyli opisy prostych strzelanek. Kosmolot leci i strzela, zrób z tego dwa tysiące znaków. Może właśnie dlatego, zamiast pisać o wątłej fabule gry Critical Mass w numerze z wakacji 1987, roku Marcin Przasnyski wolał napisać, że  ten kosmolot, który widzicie na zdjęciu ekranu, to ornitopter, w którym siedzi Paul Atryda, a w ogóle to zamiast grać, przeczytajcie sobie taką książkę pod tytułem Diuna, pierwszą część wybitnego cyklu science-fiction.

Książę pustyni

Nie przeczytałem, chociaż w 1985 roku wyszła w Iskrach; nie dotarła na moją prowincję. Paradoksy tamtych czasów – w 1992 skopiowałem od kolegi trzy dyskietki podpisane Dune; dzięki „Bajtkowi” wiedziałem, o co chodzi, ale nie byłem przygotowany na tak wspaniałą przygodę. Nie wiem, czy ktoś dziś zrozumie, jakie wrażenie robiła wtedy muzyka; do dzisiejszych gier przygrywają orkiestry symfoniczne, ale wtedy było to nowiną. Amiga dzięki przetwornikom analogowo-cyfrowym potrafiła wydawać realistyczne dźwięki, a nie tylko skrzeczeć elektrycznie. To była niezwykła gra; po części wzorowana na filmie Davida Lyncha, w którym Paul Atryda miał twarz Kyle’a MacLachlana, po części zupełnie oryginalna, luźno przepisująca fabułę na ciąg interaktywnych zdarzeń i wojnę o zasoby pustynnej planety Arrakis. Pustynne pałace, skryte w piaskach sicze Fremenów, potężne czerwie, skrzydlaste ornitoptery, romans z piękną córką wodza i galaktyczna intryga, w której łatwo było się pogubić. 

Dziękujemy!

Dune (gra komputerowa, 1992)

Wtedy wreszcie wyszła książka. Pochłonąłem wszystkie sześć tomów, łamiących konwenanse i coraz dziwniejszych (hybryda człowieka i czerwia, kosmiczne zakonnice, które zniewalają mężczyzn…). Byłem w idealnym wieku – to przecież historia nastoletniego księcia, który wraz z rodziną ma przejąć kontrolę nad planetą bogatą w złoża melanżu; dochodzi jednak do zdrady, musi uchodzić na pustynię i z rdzennymi mieszkańcami walczyć z reżymem karykaturalnych Harkonnenów. Prosta historia, prosty podział na dobro i zło, prosty bohater, któremu się kibicuje, bo jest dzielny i daje sobie radę, jak Staś Tarkowski. Niedługo potem udało mi się obejrzeć film Lyncha. Byłem zafascynowany jego przepychem i odrażającymi scenami z udziałem perwersyjnych Harkonnenów, ale i rozczarowany – dlaczego ornitoptery nie miały skrzydeł, tylko przypominały żelazka z Podróży Pana Kleksa?

Wspominam o tym, bo zrozumienie chłopięcego rozczarowania niewłaściwym modelem kosmolotu jest kluczem do zrozumienia podejścia Denisa Villeneuve’a do jego dwuczęściowej adaptacji: żałuję, że nie mogłem jej obejrzeć trzydzieści lat temu. Byłbym zachwycony – jego ornitoptery, kombajny, ta cała maszyneria są idealne, poważne, tak jak poważny potrafi być tylko piętnastoletni nerd. 

Dziękujemy!

Diuna, Wydawnictwo Iskry, 1985

Pod piaskiem

Tęsknię za tamtym szczeniackim odczytaniem, zachwytem przygodą, a jednocześnie nieco się go wstydzę. Jak mogłem nie połączyć prostych faktów? Wydobywana na pustyni przyprawa „umożliwiające międzygwiezdne podróże” to symbol nie tylko rozszerzających świadomość narkotyków, ale i ropy naftowej? Przecież na trzech innych dyskietkach miałem grę Desert Strike, tam zamiast ornitoptera był helikopter i strzelało się do terrorystów mieszkających na pustyni, zupełnie jak w telewizji. 

Dużo lepiej zrozumiałem wątek ekologiczny, który był fundamentem cyklu. Frank Herbert wpadł na pomysł napisania powieści, gdy jako dziennikarz zwiedzał Oregon; obserwował tam próby zatrzymania pustynnienia; amerykański urząd gospodarki leśnej walczył z wędrującymi wydmami, które pożerały autostrady. Diuny, piasek płynący jak rzeka, mechanika płynów zafascynowały pisarza; zaczął czytać książki o ekologii i wyobrażać sobie pustynną planetę. Zainteresował się kulturami pustynnymi i wychodzącymi z nich religiami oraz tym, w jaki sposób środowisko wpływa na cywilizację (podobnymi ścieżkami do ekologicznego myślenia dotarł Hayao Miyzaki).

Dziękujemy!
( Sztuka ) ( Esej ) ( Katarzyna Wąs )

Co się wydarzylo na polskim rynku sztuki w 2023

Wydana w 1965 roku Diuna jest produktem swoich czasów – narkotycznych eksperymentów, zwrotu ekologicznego i poszukiwania mistycznych rozwiązań na problemy współczesności. Ale kiedy amerykańscy hippisi naiwnie uciekali w lekturę Władcy pierścieni, znajdując pociechę w czarno-białym obrazie świata, gdzie dobro było sielsko-angielskie, a zło dymiło kominami „dark satanic mills”, Herbert widział więcej. Ekologię traktował jako naukę o konsekwencjach (ziszczony fremeński sen o deszczu oznaczałby zagładę czerwiów), politykę i religię pokazywał zaś jako mechanizmy władzy. 

Z punktu widzenia rdzennego ludu, przejęcie rządów na Arrakis przez ród szlachetnych Atrydów stojących w opozycji do nikczemnych Harkonnenów to jedynie zmiana jednego opresora na drugiego. Nowa adaptacja pokazuje to bardzo wyraźnie; antymesjanistyczny przekaz oryginalnej książki był zbyt subtelny, co skłoniło Herberta do wyłożenia kawy na ławę w Mesjaszu Diuny

Czerwie i koty

Diuna zawsze była oniryczna, utkana ze snów i wizji; śnimy o niezrealizowanej wersji Alejandro Jodorowsky’ego z połowy lat siedemdziesiątych – ależ musiała być szalona. Scenariusz zawierał materiał na czternaście godzin filmu, ścieżkę dźwiękową mieli przygotować giganci progresywnego rocka, a projekty – Moebius, Giger i Foss, nazwiska doskonale znane z „Fantastyki“. W 2013 powstał o tym cały film – pojawia się w nim teza, że krążące po studiach filmowych notki produkcyjne zainspirowały niemalże całe kino fantastyczne następnej dekady. Trudno nie dostrzec elementów Diuny w Gwiezdnych wojnach – pustynia, księżniczka, wielkie maszyny w piachu, no i dekoracje, bo sam film Lucasa to prosta historia, American Grafitti w kosmosie. Nastolatek chce się wyrwać z nudnego miasteczka i w rezultacie trafia na wojnę w Wietnamie; wraca prosty podział na dobro i zło, jak we Władcy pierścieni. Antyimperialny wydźwięk filmu został przejęty przez Ronalda Reagana, który z filmu nic nie zrozumiał; a może wręcz przeciwnie: zrozumiał wszystko.

Dziękujemy!

Szkice z Diuny Alejandro Jodorowskiego, Christie’s

Diuna dekonstruuje motyw „białego zbawcy”, ale jak na razie (czekamy na ekranizację Mesjasza, może niektórym otworzą się oczy) idzie wydeptanymi ścieżkami. Oglądając to epickie widowisko trudno zdobyć się na dystans. Łatwo uwodzi charyzma owiniętego szmatami Timothée’ego Chalameta; jestem przekonany, że trzydzieści lat temu dąsałbym się na Chani (doskonała Zendaya), że nie stanęła u jego boku, tylko sfochana odeszła w piach. Zabrakło mi jakiegoś przekroczenia (może poza gadającymi płodami, cudowne!); trzy miesiące dmuchania piachem w aktora w scenie ujeżdżania czerwia poszły na marne, z jakiegoś powodu nie czuję tego filmu. Może jest zbyt poważny, jak poważne są filmy o Batmanie Chrisa Nolana – poważne filmy dla poważnych chłopców, których łatwo urazić złym przedstawieniem ornitoptera. Może po trylogii Villeneuve’a ktoś zupełnie inny podejmie temat i pokaże kolejne tomy, oddając ich bizarność. 

Intryguje mnie pozytywna recepcja Diuny przy pewnej niechęci komentariatu do Avatara Jamesa Camerona. Fantastyka nie przekłada się na rzeczywistość, metafory nie działają. Avatar nie jest zwykłą historią o „białym zbawcy”, bo w bohaterze zachodzi biologiczna przemiana – z człowieka najeźdźcy, który przybył na Pandorę, by rabować, stał się jej mieszkańcem i przyjął ciało kosmity. Motyw bioformanta, czyli człowieka zmienionego tak, żeby dostosować się do życia w obcym środowisku, jest fantastyce znany od lat. Cielesnego przekroczenia dokonuje tytułowy „Bóg imperator Diuny”, bo scala się z czerwiem, staje się jednością z ekosystemem niegościnnej planety. Motyw pojawia się też w postapokaliptycznym filmie Hayao Miyazakiego, Nausicäa z Doliny Wiatru. Z kolei w Zbrodniach przyszłości Cronenberga ludzie mutują i mogą jeść plastik.

Dziękujemy!

Diuna: Część druga

Diuna jest opowieścią o władzy i kłamstwach; Avatar opowiadał o komunikacji i nauce – chcę cię lepiej poznać, żeby cię lepiej zabić. Jego sequel, Droga wody, jest zaś poświęcony rodzinie i życiu. To film, któremu blisko do Dzieci z Bullerbyn albo Ani z Zielonego Wzgórza, w ukazaniu beztroski maluchów cieszących się światem. Tak jak Villeneuve topił aktorów w piachu, tak James Cameron uczył ich pływać (Kate Winslet wstrzymała oddech na 7 minut i 15 sekund). Chani uczy Paula, jak chodzić po pustyni, żeby nie sprowokować czerwia; dzieciak z Drogi wody uczy ojca oddychać, żeby nauczył się żyć w wodnym środowisku. 

Pod piaskiem i pod wodą toczą się opowieści o nas i naszym świecie; o różnym do niego podejściu. Ujeżdżanie czerwia wiąże się z przemocą, z fauną Pandory bohaterowie nawiązują empatyczno-mistyczne relacje. Można cynicznie uznać, że jedno pokazuje świat, jakim jest naprawdę, a drugi utopijną fantazję o harmonii – ale można też spróbować wyciągnąć z nich naukę i inspirację. Z pewnością warto nauczyć się pływać, bo pływanie to sztuka oddychania, a oddech to życie. Nawet kiedy piasek wieje w oczy.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.