O dzieciach i gówniakach. Kochamy czy nienawidzimy

Kacper Peresada
literatura
recenzja
19.09.2024
13 min. czytania

Nienawidzę dzieci. Mam własną dwójkę i kocham moich synów niesamowicie, ale nienawidzę dzieci. Myślę, że nawet bardziej nienawidzę dzieci, od kiedy mam własne. Recenzujemy książkę Michała R. Wiśniewskiego pt. Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci.

W 2016 roku Michael Jordan pojawił się na letnim campie dla młodych koszykarzy organizowanym przez Chrisa Paula, który wtedy był rozgrywającym Los Angeles Clippers. W trakcie wydarzenia Paul założył się z Jordanem, że jeśli ten nie trafi jednego z następnych trzech rzutów, każde dziecko biorące udział w wydarzeniu dostanie nowe buty sygnowane nazwiskiem najlepszego koszykarza w historii.

Michael – jak to Michael, gdy przychodzi do hazardu – potraktował sprawę poważnie. Mógł specjalnie nie trafić i zapewnić dzieciakom buty albo mógł grać na sto procent i w ten sposób dać do zrozumienia, że ma w dupie te dzieci. MJ miał w dupie te dzieci. Tak powstał mem „Fuck them kids” i sugestia, że MJ nienawidzi dzieci. Możliwe, że MJ jest Polakiem.

„Napisałem tę książkę jako głos otwierający potrzebną dyskusję”, pisze Michał R. Wiśniewski w podsumowaniu swojej książki „Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzę dzieci”. I chociaż ten tekst miał być recenzją, sama ocena książki jest małą jego częścią – bo dyskusja na temat dzieci na pewno jest potrzebna, ale nie sądzę, że Wiśniewski powinien w niej brać czynny udział.

Nienawidzę dzieci

Nienawidzę dzieci. Mam własną dwójkę i kocham moich synów niesamowicie, ale nienawidzę dzieci. Myślę, że nawet bardziej nienawidzę dzieci, od kiedy mam własne. Jestem dobrym ojcem, na tyle dobrym, że gdy bawię się z synami w parku, staram się z całego serca, by inne dzieci mogły też mieć radochę z zabawy. To podejście często doprowadza do tego, że muszę się bawić z obcymi dzieciakami, których nie znoszę. To nie jest ich wina. Po prostu z moimi synami mam relację, a obce dzieci mnie irytują, tak samo jak historie matek, które w internecie opowiadają, jaką głęboką rzecz powiedział ich gówniak. Gdy mój syn powie coś takiego – zachwycam się jego intelektem. Gdy jakieś inne dziecko powie dokładnie to samo, myślę „co mnie to obchodzi?”. I irytuję się, że mówi do mnie jakiś przemądrzały obcy typ.

Na urodzinach kolegi mojego młodszego syna w gigantycznej i bardzo głośnej sali zabaw siedmioletni Zygmunt nie był do końca przekonany, czy chce szaleć razem ze mną. Tak mocno starałem się go do tego przekonać, że jego koleżanka z klasy, Eryka, stwierdziła, że skoro Zyzio nie chce, to ona mnie przejmuje i mam zapewnić jej rozrywkę. I Eryka jest super, zabawna, mądra i fajna, ale nie jest moim dzieckiem. Oczywiście nie jestem socjopatą, który odmówi zabawy dziecku, więc spędziłem kolejną godzinę, bawiąc się z obcym dzieckiem. Co doprowadzało mnie do szału.

Problem nienawiści do dzieci w Polsce istnieje. Wystarczy być aktywnym uczestnikiem internetu, aby zobaczyć, jak bardzo nimi pogardzamy. Dzieci nie mają prawa istnieć w widoczny sposób. Muszą być ciche i posłuszne. Muszą zachowywać się odpowiednio, ale nie do swojego wieku, a do sytuacji i oczekiwań otaczających ich dorosłych. Co krok w sieci czytamy historie płaczących ludzi, że jakieś dziecko śmiało być głośne w samolocie albo przeszkadzało w trakcie wesela. Nawet popularne mówienie o psieciach zalatuje w ostatnich czasach nienawiścią do dzieciaków. Psieci są lepsze, fajniejsze, milsze i w ogóle, a ludzie z dziećmi są głupi i niemili.

W dużym stopniu rodzice sami ukręcili na siebie i dzieci ten bat. To nasi dziadkowie i babcie wmawiali nam, a zwłaszcza młodym kobietom, że sensem życia jest wychowywanie maluchów. Sugerowali przez lata, że kobieta bez potomków nie jest w pełni kobietą. Nasi rodzice za to wychowywali nas w przekonaniu, że jako dzieci mamy być posłuszni i wiedzieć, gdzie jest nasze miejsce. 

Moi synowie są głośni. Obaj są na spektrum autyzmu z ADHD. Są upierdliwi, a ja, być może ogłupiony nowoczesną szkołą wychowania, pozwalam im być sobą. Kilka lat temu pojechaliśmy na drugi dzień świąt do rodziny mojej byłej partnerki. Pierwsze co zrobili Zygmunt i Włodek po dojechaniu na śniadanie świąteczne? Rzucili się na słodycze. Są święta, nic im się wielkiego nie stanie, niech mają radochę i sobie dadzą. Niestety Zyzio trochę za bardzo sobie pofolgował na pusty brzuch i zrzygał się na siebie tuż przed wejściem „prawdziwego” jedzenia. Rodzina partnerki była zgorszona, ponieważ kto to widział, aby dziecko jadło czekoladę przed obiadem. Dorośli oczywiście mogą sobie pozwolić na więcej w trakcie świąt, ale dziecko… co to, to nie. Ono ma działać według zasad, które wyznaczyliśmy. Nie może decydować o tym, czy w trakcie świąt obżarstwa będzie jadło słodycze czy nie. Musimy je trzymać w ryzach, które my, dorośli, dla niego stworzyliśmy.

Czy dzieci mają prawo być dziećmi

Problem istnieje. Nawet u rodziców, którzy z boku wydają się świetni. Wielu z nas nie chce wychowywać dzieci, tylko je kształcić. Dlatego dzieciaki w trzeciej klasie podstawówki jeżdżą na zajęcia dodatkowe pięć razy w tygodniu, aby znać angielski i hiszpański, gdy trafią do liceum. Coraz rzadziej dzieciaki mają prawo być dziećmi i nic nie robić. Wracać do domu i pierdzieć w stołek, wychodzić z kolegami albo odpalić grę komputerową i nie musieć się martwić tym, że matka albo ojciec zaraz przyjdą i będą ich szkolili do tego, aby w wieku 22 lat zarabiać 15 tys. zł miesięcznie.

Ci, którzy dzieci nie mają, oczekują za to, aby gówniaki nie przeszkadzały i siedziały cicho. W końcu JA jestem najważniejszy na tym świecie i istnienie innych tylko przeszkadza w byciu MNĄ.

I trzeba jakoś temu zaradzić. Najlepiej wychowaniem w szacunku i zrozumieniu do istnienia maluchów. Albo lepiej… tak jak Wiśniewski – wyjaśniając wszystkim, jak bardzo nie mają na żaden temat racji.

Łatwo jest bowiem patrzeć na innych ze swojego wysokiego konia. Oceniać ludzi nie przez pryzmat wieloletniej analizy, a jedynie w oparciu o pojedyncze wydarzenia, których byliśmy świadkami. W jednym z rozdziałów książki Wiśniewski przywołuje historię ojca, który na terenie aquaparku mówi swojej córce, że jeśli nie będzie nosiła koła do pływania, koło trafi do śmietnika. Jako człowiek, który nie posiada dzieci, Wiśniewski uznaje tego typu zachowanie za złe rodzicielstwo. Oczywiście bez kontekstu nie wygląda to na szczytową formę parentingu. Rodzicielstwa nie da się jednak ocenić przez pryzmat jednego wycinka z życia nieznajomej osoby. Wiśniewski nie posiada dzieci, więc jako człowiek, który nigdy nie był w podobnej sytuacji, postrzega tę sytuację w czerni i bieli. Pisarz w takich sytuacjach być może nie pokazuje swojej nienawiści do dzieci, ale już do rodziców tak. W końcu on, jako bierny obserwator 30-sekundowej sceny na basenie, może stwierdzić, czy ktoś jest rodzicem dobrym, czy nie.

Rodzice nie są idealni i często popełniają błędy. Ja też. Ale nauczyłem się jednej bardzo ważnej rzeczy – popełnienie błędu nie jest niczym złym, jeśli tylko umiemy za niego przeprosić. I nie chodzi mi o przeprosiny, gdy nasze dziecko osiągnie wiek 26 lat i po ośmiu latach terapii usłyszy od nas: „może faktycznie coś zawaliłem”.

Michał R. Wiśniewski nie lubi takiego myślenia. Ironicznie na samym początku swojej książki podkreśla, że nie znosi przykładów anegdotycznych, aby przez następne 300 stron przytaczać jeden za drugim, na nich bazując swoje opinie.

To tylko zbiór opinii

Książka Wiśniewskiego jest luźnym zbiorem opinii na temat wychowania. Gdy gdy ją otwierałem, spodziewałem się, że będę kiwał ze zrozumieniem głową i stwierdzę, „Tak tak. Ten pan ma rację, mamy problem”. Niestety się nie udało. Przeczytałem książkę, z którą się zgadzałem, ale której forma spowodowała, że podskórnie chciałem jej zaprzeczać.

Wiśniewski wielokrotnie podkreśla, że nie szanuje anegdotycznych przykładów. A mimo to jego stwierdzenia opierają się w stu procentach na anegdotach. Badania, opinie lekarskie, analizy – wszystko pochodzi z cytatów z książek, artykułów czy programów telewizyjnych (znalazł się nawet cytat z mojego wywiadu z chłopakiem, który wystąpił w programie „Niania na ratunek”). Wiśniewski przedstawia je jako jako tło do swoich opinii, a niekiedy nawet zaprzecza badaniom. „Zakaz gry w piłkę” jest po prostu trzystustronicowym felietonem.

Chociaż tytuł sugeruje, że będzie analizą zachowania Polaków w stosunku do dzieci, co chwila z pretensjami skacze po różnych krajach, a to do Japończyków, a to do Amerykanów, aby potem powtarzać do znudzenia, jak wspaniałym krajem jest Szwecja. Nie ma tu badań, analizy, nie ma rozmów z psychologami, psychiatrami, rodzicami, ludźmi bezdzietnymi, są tylko wybrane historyjki, które autor ocenia.

Wiśniewski jest zachłyśnięty Szwecją. Moją ulubioną historią jest ta o lotnisku w Sztokholmie, gdzie rodzice po oddaniu wózka jako bagaż mogą otrzymać specjalny lotniskowy wózek dla swoich dzieci. Jest to przykład, który ma potwierdzić, że Szwecja jest postępowa. Super – problemem jest tylko fakt, że na polskich lotniskach można zrobić dokładnie to samo.

W jednym z rozdziałów Wiśniewski ma pretensje, że Google stworzył maszynę do obserwacji dzieci, aby zapobiec śmierci łóżeczkowej. W innym ma pretensje, że Karolina Lewestam, pisarka i dziennikarka związana m.in. z „Pismem”, zwróciła uwagę koledze syna, aby ten odłożył telefon w trakcie wspólnej kolacji. Ma też głębokie pretensje o istnienie baśni o Czerwonym Kapturku, która wiktymizuje wilki i promuje strzelectwo. Wiśniewski stwierdził, że napisze książkę o nienawiści Polaków do dzieci, a potem co 10 linijek stworzy pokaz tego, jakim jest ultra lewakiem. Wszystko przeszkadza, wszystko złe, każde nieodpowiednie zdanie napisane przez innych musi zostać negatywnie ocenione.

W felietonie otwierającym książkę Wiśniewski opowiada o tym, jak poszedł do teatru dla dzieci i mu się nie podobało. Jako przykład nienawiści Polaków do dzieci Wiśniewski podaje fakt, że w trakcie przedstawienia dzieci były namawiane, aby brać w nim udział (szokujące, gdy weźmiemy pod uwagę, że jest to przedstawienie, w którym dzieci biorą czynny udział), a następnie głównego bohatera opowieści uśpiła mama (tutaj problemem dla autora jest fakt, że nie jest jednoznacznie wyjaśnione, jakim cudem postać zasnęła, chociaż ja w wieku 35 lat połapałem się, że nie ma lepszego sposobu na uśnięcie niż bliska obecność kochającej osoby). Dla Wiśniewskiego przejawem nienawiści do dzieci jest nawet rozmowa ojca z synem, gdy ten pierwszy spytał, czy synowi podobało się przedstawienie, syn odpowiedział „nie”, a tata stwierdził „bo było za krótkie?”.

Wiśniewski wszystkie te sytuacje uznaje za przejaw agresji w stosunku do dzieci. W końcu żadnemu rodzicowi nie zdarzyło się próbować przekonać dziecko, że rozrywka, którą wybrał, jest fajna, mimo że nie była. Ja na przykład nigdy nie musiałem robić dobrej miny do złej gry w trakcie wyjścia na wycieczkę, starając się przekonać samego siebie, że jestem zadowolony z moich wyborów. Nikt z nas nie dorastał z rodzicami, którzy zmuszali nas do chodzenia do teatru, do zwiedzania miast i innych kościołów. Nikt z nas z perspektywy czasu nie postrzega tamtych wypadów jako czegoś wspaniałego, rozwijającego i fajnego, bo spędziliśmy czas z tatą i mamą. Znów być krnąbrnym ośmiolatkiem, który chce zostać w domu i oglądać bajki, ale rodzice (pierdolnięci jacyś) chcą ci zapewnić rozrywkę i biorą cię na dwór. I potem nagle się okazuje, że ta beznadziejna zabawa jest wielokrotnie lepsza niż twój pomysł na dzień.

Lata temu w weekendy na antenie TVP emitowany był godzinny program „Disney przedstawia”, w którym pokazywano bajki albo filmy dla dzieci. W któryś weekend uparłem się, że koniecznie chcę go obejrzeć, wobec czego nie pójdę z bratem i rodzicami do Muzeum Narodowego. Po dłuższych pertraktacjach tata postanowił, że mogę zostać w domu. Obejrzałem Disneya i zacząłem nudzić się jak nigdy wcześniej. Minęło pięć godzin, a gdy moja rodzina wróciła, usłyszałem o wszystkich rozrywkach, które zapewniono mojemu bratu. Były tam lody, hamburgery, kawiarnia, spacery, bieganie, place zabaw. Być może z perspektywy Wiśniewskiego, fakt, że mój ojciec wziął mojego brata na ten wyjazd (on też nie chciał iść, ale działał w kontrze do mojego zachowania) i zapewnił mu kilkugodzinną zabawę, było formą mikroagresji. A może było pokazaniem mi, że oczywiście mogę decydować o sobie, ale czasami, ponieważ jestem małym idiotą – moje decyzje nie są najlepsze.

Osoby, które mnie znają, wiedzą, że jestem przemądrzały. Mam jednak pewną cechę, z której jestem dumny. Częściej niż rzadziej decyduję się nie wypowiadać na tematy, w których nie jestem specjalistą. Wiśniewski tego problemu nie ma. Dlatego napisał książkę, w której krytykuje analityczne artykuły, zamiast się na nich oprzeć i korzystać z merytorycznych argumentów.

Dlatego dziękuję mu za rozpoczęcie tej dyskusji, ale WEDŁUG MNIE – wystarczyłby post na Facebooku i bibliografia.

PS. Gratuluję też Wiśniewskimu seksizmu w stosunku do ojców i sprowadzenia nas do kasty ludzi spod znaku Roberta Friedricha, założyciela zespołu Arka Noego. Dyskusja o ojcostwie według autora została przejęta przez prawaków. Dlatego, zamiast mówić o tym, jak być dobrym tatą, powinniśmy zrezygnować z używania tego słowa. Skoro już prawaki wiodą prym, to my jako lewaki powinniśmy się wycofać na z góry ustalone pozycje i „zlikwidować pojęcie ojcostwa i tacierzyństwa”. Głównym powodem jest fakt, że Joszko Broda stworzył portal tato.net. Oczywiście rozumiem, że Wiśniewskiemu chodzi o odejście od podziału w rodzinie na to, co „powinna” robić mama i na to, co „powinien” tata, ale można to napisać w miły sposób: nie powinniśmy chcieć być dobrym ojcem czy matką, a po prostu dobrym rodzicem. Ale Wiśniewski woli po swojemu – tak, żeby można było się pokłócić na Twitterze.


Michał R. Wiśniewski, Zakaz gry w piłkę. Jak Polacy nienawidzą dzieci, Wydawnictwo Czarne, 2024.