Dynastia

Dynastia

( 28.09.2023 )

Rodzina Binjamina Netanjahu jest bardzo podobna do rodziny Donalda Trumpa. W obydwu przypadkach mamy do czynienia z liderami dorastającymi w patriarchalnych domach, którzy przenieśli ten model na poziom zarządzania państwem – mówi Joshua Cohen, autor nagrodzonej Pulitzerem „Rodziny Netanjahu”, która właśnie ukazała się w Polsce.

1

Inicjały się zgadzają: tu BN i tam BN, po hebrajsku בנ i בנ. Nie zgadza się zawód: Binjamin Netanjahu jest politykiem, najdłużej panującym premierem Izraela, a jego ojciec Bensyjon bezskutecznie aspirował do tej kariery. W końcu pozostał przy wykładaniu historii, jako specjalista od średniowiecza. Nie zgadza się miejsce urodzenia: Binjamin przyszedł na świat w Tel Awiwie, Bensyjon – w Warszawie. Nie zgadzają się też poglądy: okres rządów Binjamina Netanjahu w Izraelu to, jak pisał Alon Pinkas na łamach „Haaretz”, dekonstrukcja syjonizmu spod znaku Ze’ewa Żabotyńskiego (a zatem: świeckiego), z kolei Bensyjon był Żabotyńskiego sekretarzem. Nie zgadza się wreszcie pozostawanie wśród żywych – Binjamin trzyma się świetnie, choć ma 74 lata i ciążą na nim oskarżenia o korupcję, Bensyjon zmarł w Jerozolimie nieco ponad dekadę temu, w wieku 102 lat. 

Wcześniej zdarzyło się jednak, że ojciec z synem pojechali do USA, w towarzystwie żony Bensyjona oraz dwóch braci przyszłego premiera. Celem podróży było New Haven w stanie Connecticut, a konkretnie Uniwersytet Yale, na którym Bensyjon szukał zatrudnienia. By nie czuł się obco na kampusie, gdzie czekały go rozmowa i pracę i próbny wykład, uniwersytet przydzielił mu opiekuna; a kto zajmie się Żydem lepiej niż inny Żyd, nawet taki, który urodził się na Bronksie i w Izraelu nigdy nie był?

Trzecim obok Binjamina i Bensyjona bohaterem tej opowieści jest ów Żyd z Bronksu. Nazywał się Harold Bloom i wkrótce po tym, jak uniwersytet obarczył go wspomnianym zadaniem, został jednym z bardziej wpływowych krytyków literackich drugiej połowy dwudziestego wieku. Zajął się koncepcją kanonu, co o tyle wdzięczne, że sam decydował, kto z jego współczesnych się do niego zalicza. 

–  Miał licznych wrogów i niewielu przyjaciół, a większość z nich zmarła przed nim – mówi Joshua Cohen, kiedy pytam, jak poznał Blooma.

Pisarz jest drobny i brodaty; gdybym nie wiedział, że rozmawiam z laureatem Pulitzera, wziąłbym go za hipstera z Brooklynu, o którym film mógłby nakręcić Noah Baumbach, imitując styl Woody’ego Allena jeszcze wyraźniej niż zwykle. Odwiedził Blooma krótko przed jego śmiercią  w 2019 r., a więc pół wieku po tym, jak w New Haven zjawił się Netanjahu z rodziną. Bloom rozważał wówczas napisanie autobiografii i szukał prozaika, który by mu w tym pomógł; wówczas prawie czterdziestoletni autor Witz i Book of Numbers, były korespondent żydowsko-amerykańskich gazet w Europie (w Berlinie i Moskwie, acz, jak podkreśla, sporo czasu spędził też w Krakowie)zaoferował mu swe usługi. Podczas jego wizyty włączony był telewizor (Bloom należał do tego pokolenia Amerykanów, które oglądało telewizję na okrągło); CNN wyświetlało materiał o Izraelu i jego premierze. 

– Bloom spojrzał na ekran, powiedział: o, poznałem go. Myślałem, że chodzi mu o jakąś oficjalną galę, ale dodał: nie, poznałem go, kiedy miał 11 lat – mówi Cohen. – Opowiedział mi, co się stało, gdy odwiedził go wraz z ojcem, braćmi i matką, lecz żona Harolda stwierdziła: nie, to przecież było zupełnie inaczej!…

Autobiografia nie powstała. Zamiast tego Cohen napisał Rodzinę Netanjahu.

2

Jeśli ominie się zdania, które odsyłają do współczesności i dzisiejszych wojen kulturowych na uniwersytetach – można by uznać dzieło Cohenaza powieść napisaną w momencie, gdy Bensyjon, Binjamin i reszta familii znalazła się w New Haven, które w książce nazywa się Corbindale i leży w stanie Nowy Jork; fikcyjny Uniwersytet Yale to Corbindale College, z kolei fikcyjny Harold Bloom to Ruben Blum. – To był wielki moment dla żydowskiego pisania – twierdzi Cohen. –Nieprzypadkowo akcja Rodziny… dzieje się w 1959 r.; wtedy ukazało się Goodbye, Columbus Philipa Rotha. Żydzi zaczynali rządzić amerykańską literaturą.

Prócz debiutu Rotha w księgarniach można było wówczas kupić bestsellerowe powieści Saula Bellowa i Bernarda Malamuda. – Ci Żydzi w większości pisali o tym samym — mówi Cohen – czyli o tym, że stają się Amerykanami, ponieważ tego pragną. W przeciwieństwie do europejskich pisarzy żydowskiego pochodzenia, nie doświadczyli Holocaustu i ich żydowskość stawała się dla nich coraz mniej istotna. Pisząc Rodzinę…,chciałem napisać powieść, która mogłaby wyjść spod pióra któregoś z nich.

– Dlaczego ich żydowskość stawała się coraz mniej istotna? – pytam. — Wspomniany przez ciebie Roth powiedział kiedyś, że gdy żydowscy chłopcy grali w baseball na Brooklynie w 1940 roku, ich europejscy rówieśnicy szli do gazu; chodzi o to przeżycie? – Nie tylko. W latach pięćdziesiątych amerykańscy Żydzi mieli poczucie, że w Stanach wreszcie przestają być obcy – wyjaśnia Cohen.

Poczucie to nie było całkowicie uprawnione. Owszem, pisarze tacy, jak Bellow znaleźli się na amerykańskim szczycie, naukowcom takim jak Bloom (a także Leo Strauss czy Marshall Berman) dozwolono robić kariery – ale, jak powiada Cohen, ograniczenia wciąż istniały. – Na przykład: kwoty dla żydowskich studentów, rodzaj numerus clausus, zostały zniesione dopiero pod koniec lat sześćdziesiątych, a na niektórych uczelniach nawet dekadę później. A jednocześnie Ameryka w latach pięćdziesiątych z zachwytem spoglądała na państwo Izrael, wówczas niemające nawet dwudziestu lat; bestsellerem stała się koszmarna propagandowa powieść Leona Urisa Exodus o tych, którzy przybyli do Izraela już w 1947 roku.

Ze względu na ówczesną popularność Izraela, w Stanach z obawą spoglądano na postać taką jak Bensyjon Netanjahu. Wszak historyk, którego imię oznacza „syn Syjonu”, ze swego rodzinnego kraju wyjechał do Stanów ze względu na poglądy polityczne (z Warszawy wyemigrował z rodzicami jako dziesięciolatek, w dwa lata po odzyskaniu przez Polskę niepodległości). I nie, nie chodziło o to, że przejmował się losem Palestyńczyków (jak robił to bohater innej niedawnej powieści o początkach Izraela, czyli Judasza Amosa Oza), lecz o to, że jego zdaniem Dawid Ben Gurion wynegocjował zbyt mały areał dla nowopowstałego kraju.

Temu wszystkiemu przypatrywał się młody Binjamin; i choć rozrabiał wówczas ile wlezie – w powieści jedenastolatek niemalże rujnuje dom Bluma – wyciągał też wnioski na przyszłość.

*Reklama

3

– Kiedy starałem się zrozumieć, kim był Bensyjon Netanjahu – mówi Cohen – przychodził mi do głowy Fred Trump, ojciec Donalda. Te rodziny są do siebie niesamowicie podobne.

Cohen znał Donalda i Freda nie tylko z medialnych doniesień i filmów dokumentalnych; wręcz przeciwnie, widywał ich dosyć często z racji tego, gdzie się wychował. – Urodziłem się w Atlantic City w New Jersey. To tam Trump założył hotel z kasynem w latach osiemdziesiątych; mój ojciec pracował jako prawnik w Casino Control Authority, więc Donald często u nas bywał. I wiesz, co? Nie zdziwiłem się, kiedy został prezydentem. Nikt nie wyraża amerykańskiej kultury lepiej niż Trump, czy właściwie: anty-kultury, którą doskonale reprezentowało Atlantic City. To nie jest duże miasto: dwadzieścia pięć tysięcy mieszkańców zimą, milion latem… Wszyscy się tam znają i wszyscy kultywują to samo: hazard i chciwość. Każdy chce ci coś sprzedać, każdy chce cię oszukać. Donald i Fred pasowali tam jak ulał.

– O Fredzie często mówi się, że to on ukształtował Donalda. Sądzisz, że Bensyjon ukształtował Binjamina? – Zdecydowanie. Dla Donalda Fred był bogiem, podobnie rzecz miała się z Bensyjonem i Binjaminem. W ich rodzinach panował ciężki patriarchat, a gdy dorwali się do władzy, zaczęli realizować te same wzorce, zarządzając państwem: sami chcieli i chcą być bogami dla swoich narodów. I w jakimś sensie się nimi stali, obydwaj. 

Stosunki między Binjaminem a państwem, którym rządzi, są dziś często porównywane do stosunków rodzinnych; niektórzy izraelscy pisarze, na przykład Zeruya Shalev, uważają, że premier traktuje naród żydowski jak kochankę, której nie potrafi wybaczyć zdrady sprzed dwóch lat – mimo że była tylko chwilowa.

– Rodzinna metafora – stwierdza Cohen – jest o tyle przydatna, że i w przypadku Netanjahu, i Trumpa mówimy nie o nich samych, lecz właśnie o całych rodzinach, jakby to były dynastie. Bensyjon został przez Izraelczyków pozbawiony możliwości uczestniczenia w życiu politycznym narodu, który uznawał za własny i który pragnął kształtować. Co więc zrobił? Tak wychował dzieci, żeby to zrobiły za niego. Ponadto rodzinne dramaty obu dynastii stawały się wydarzeniami popkulturowymi, a w przypadku Netanjahu – politycznymi.

Cohen ma na myśli historię innego z dziecięcych bohaterów Rodziny…, Jonatana, brata Binjamina, który zginął, dowodząc izraelskimi siłami specjalnymi podczas operacji na ugandyjskim lotnisku Entebbe. Jak twierdził Anshel Pfeffer w biografii premiera, losy Jonatana stały się dla Binjamina istotnym politycznym kapitałem.

Dziękujemy!
( Sztuka ) ( Recenzja ) ( Stach Szabłowski )

O czym bzyczą zdjęcia, czyli pszczoły na Zamku

– Uważasz, że Trump tak dobrze dogadywał się z Netanjahu kiedy był prezydentem ze względu na to ze względu na podobieństwa charakterologiczne ? To z nich wynika filosemityzm Trumpa? – pytam. – Trump nie jest filosemitą. Nie jest też antysemitą. Nie ma żadnej ideologii, i w tym też wyraża się jego amerykańska anty-kulturowość… To zresztą kolejna wspólna cecha, bo Binjamin kiedyś hołdował określonej ideologii, lecz potem z niej zrezygnował na rzecz utrzymania władzy jak najdłużej. 

Rodzina Netanjahu ukazuje się w Polsce w momencie, gdy polityczne zagrania premiera – przede wszystkim reforma sądownictwa – spotykają się z niechęcią Stanów Zjednoczonych.

4

– Powiedziałeś – mówię Cohenowi – że w latach pięćdziesiątych Amerykanie, a przede wszystkim  amerykańscy intelektualiści, byli zapatrzeni w Izrael. Co się od tego czasu zmieniło?

Cohen się śmieje. – Przede wszystkim dziękuję ci w imieniu Ameryki za przekonanie, że wciąż mamy tu jakichś intelektualistów. Ja nie byłbym taki pewien, nie tylko dlatego, że dorastałem w Atlantic City. Gdy wróciłem do Stanów po latach spędzonych w Europie i zamieszkałem w Nowym Jorku, środowisko intelektualne tego miasta mnie rozczarowało, głównie poparciem dla wojen w Iraku i Afganistanie. Intelektualiści nie powinni popierać takich konfliktów, a wtedy poparli, i to gremialnie. 

– Ale z Izraelem wcale tak nie jest – odpowiadam. – Wystarczy otworzyć dowolne amerykańskie czasopismo, umówmy się już na to określenie, intelektualne, a zobaczysz taką krytykę tego kraju, o jakiej Rubenowi Blumowi by się nie śniło w 1959 roku.

Autor Rodziny Netanjahu chwilę się namyśla; sam często podróżuje do Izraela, a wiadomość o Pulitzerze otrzymał w Jerozolimie. Powieśćukazała się akurat wtedy, gdy Netanjahu wyjątkowo nie był premierem; jej hebrajski przekład znalazł na półkach księgarń, gdy premier wrócił na stanowisko, a popierająca go prasa skrytykowała książkę.

  – Izrael jest jednym z symptomów rozłamu, który obserwujemy wśród amerykańskich progresywistów. Liberałowie są dla Izraela dość pobłażliwi, może nie tak, jak republikanie, ale z nadzieją patrzą na podpisane za prezydentury Trumpa Porozumienia Abrahamowe [pokój między Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi z 2020 roku, który umożliwił wymianę handlową – W.E.]. Natomiast dla lewicy sprawa Palestyny jest kluczowa. – To się zmieni w momencie, w którym Netanjahu odejdzie ze stanowiska? – pytam. Cohen zaprzecza. 

W Rodzinie Netanjahu jedenastoletni Binjamin wraz z braćmi wprowadza chaos do domu amerykańskiego Żyda; ponad pół wieku później robi to samo w pojedynkę. Wystarczą mu wyborcy – i olbrzymia uwaga, jaką na całym świecie przyciąga państwo Izrael. 

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.