Przejażdżka na własnym uprzywilejowaniu. O fenomenie „Białego lotosu”
( 02.04.2025 )
W trzecim sezonie White krytykuje zachodnie konsumowanie wschodniej duchowości, chęć doświadczenia „autentycznej” tajskiej kultury, ale w „bezpiecznych” murach luksusowego hotelu, a także hasło „odnalezienia siebie”, najczęściej kończące się upijaniem się, ćpaniem, przypadkowym seksem czy kompulsywnym sprawdzaniem maili z pracy.
Victoria Ratliff, południowokarolińska Venus zrodzona z pieniędzy, jedna z głównych bohaterek trzeciego sezonu „Białego lotosu”, w pierwszym odcinku czyta „Pięknych i przeklętych”. Ta powieść Fitzgeralda opisuje ekscesy nowojorczyków z klasy próżniaczej w latach 20. minionego stulecia. Trudno powiedzieć, czy Victoria odnajduje się na kartach książki, wszak przećpana tabletkami uspokajającymi, które łyka jak tic-taki, szybko odpływa w objęcia Morfeusza. Poza tym uprzywilejowanie Victorii skutecznie organicza nie tylko jej pole widzenia, ale też zdolności do autorefleksji. Zupełnie inaczej jest w przypadku Mike’a White’a, równie dzianego scenarzysty i reżysera należącego do hollywoodzkiej elity, który z lubością przygląda się własnemu podwórku, a od 2021 roku pastwi się nad bogatymi i przeklętymi w kolejnych odsłonach wspomnianego serialu. Victoria jest jedną z bohaterek części trzeciej.
Kamień węgielny
W przeciwieństwie do pisarza, White’a interesuje moralny rozkład jego bohaterek i bohaterów. Nie jest mu po drodze z subtelnością, zresztą ku uciesze widowni (przecież lubimy, jak jednemu procentowi dostaje się za krezusostwo, o czym świadczy chociażby popularność „Sukcesji”). Natomiast sama praca przy produkcji (na wyjeździe i w luksusie) obrosła na tyle prestiżem, że nawet uznani aktorzy i aktorki biorą udział w przesłuchaniach (a nie czekają na zaproszenie do udziału w kolejnym sezonie). Szczęśliwie obsadzeni zostają zamknięci na kilka miesięcy w pięciogwiazdkowym hotelu sieci Four Seasons, który robi za plan zdjęciowy, i grają, no cóż, bardziej lub mniej alternatywne wersje siebie. A White, najwidoczniej dumnie dzierżąc odznakę sukcesora metody Stanisławskiego, przepuszcza aktorów i aktorki przez psychoterapeutyczny magiel scenariusza, chcąc, by postaci były jak najbardziej naturalne. Z każdą nową odsłoną „Lotosu” podejmowanie tego samego tematu i podobna praca nad nim zaczyna przypominać uciskanie siniaka, by sprawdzić, czy nadal boli. Spoiler alert: Przy trzecim sezonie boli jak diabli i jest to wyśmienite.
Historia założycielska „Białego lotosu” sięga 2020 roku, kiedy COVID-19 zamknął produkcję filmową. Szychy z HBO zapytały White’a, czy ma pomysł na serial, który można nakręcić w izolacji. Wiedziały, że pracuje szybko, sam sobie jest reżysersko-scenariuszowym sterem, żaglem i okrętem, a do tego nie miał wtedy w planach niczego istotnego. Pomijając pandemię, kilka lat wcześniej to samo HBO po drugim sezonie unicestwiło jego „Iluminację”, co na chwilę zastopowało karierę White’a. W 2020 zaproponował serial opowiadający o grupie gości i pracowników tytułowego ośrodka wypoczynkowego w Maui na Hawajach. Wraz z rozwojem fabuły w tejże pięciogwiazdkowej złotej klatce zaczynają pojawiać się napięcia między postaciami, skrywane sekrety wychodzą na jaw, a hipokryzja staje się motorem nieoczekiwanych zachowań. Gdyby jednak tych intelektualnych rozgrywek było za wiele do utrzymania uwagi, pierwszy odcinek zaczyna się od trupa, następnie fabuła cofa się o kilka dni, by widownia mogła domniemywać, kto zginął, kto zabił i dlaczego oraz delektować się koktajlem Mołotowa relacji. HBO pokryło koszty czteromiesięcznego hawajskiego tripu znanych i lubianych (z Connie Britton, Sydney Sweeney i Stevem Zahnem na czele). „Biały lotos” chwycił. Streaming przedłużył go na drugi sezon (miejsce akcji: Taormina na Sycylii, obsada: równie prestiżowa), a White postanowił po raz kolejny wykorzystać wypracowane modele fabularne i osobowościowe.
Biały Lotos, Max
Trzecia odsłona
Akcja trzeciego sezonu rozgrywa się w Koh Samui w Tajlandii. Pierwszy odcinek otwierają strzały z pistoletu, a następnie, jak można się spodziewać, pojawia się (jeszcze anonimowy) trup, który powoli przecina taflę wody. Dżungla klaustrofobicznie obrasta w luksusy, małpy w hałasie czmychają w bujne korony drzew. Jeden z bohaterów przedziera się przez szuwary. Scena mogłaby być równie dobrze wycięta z „Czasu apokalipsy”. I choć nigdy nie oglądałem „Lotosu” dla wątku kryminalnego, początek robi wrażenie, być może właśnie przez tę „egzotyczną oprawę”. Wizualne nawiązania filmowe to zresztą konik White’a; na przykład w drugim sezonie grana przez Aubrey Plazę Harper „odgrywa” kultową scenę na schodach z „Przygody” Antonioniego. Zaraz cofamy się w czasie i lądujemy na statku, gdzie poznajemy osoby, które zarezerwowały tygodniowy wypad w ultraluksusowym tajskim centrum wellness.
Do brzegu dopływają dwie grupy. Pierwsza to rodzina Ratliffów. Wspomniana Victoria (w tej roli ikona – jeśli nie wszystkich hipsterów, to na pewno moja – Parker Posey) to odurzona lorazepamem i dysocjująca się od coraz bardziej skomplikowanej rzeczywistości, etatowa komplemenciara swojego męża Timothy’ego (Jason Isaacs). Ten z kolei jest biznesmenem, który odbiera od żony i dzieci pokłony za to, że jako „prawdziwy mężczyzna” zapewnił im dobrostan. Jest też najstarszy syn Saxon (świetny Patrick Schwarzenegger – tak, syn Arnolda), kierujący się dewizą: „Najważniejsze w życiu są: dupeczki, kasa, wolność, szacunek” i łaknący ojcowskiego uznania; idealistyczna córka Piper (Sarah Catherine Hook), której rzekoma praca licencjacka o buddyzmie była powodem rodzinnego wyjazdu; oraz maturzysta Lochlan (Sam Nivola), jednocześnie pragnący dogodzić (dosłownie!) bratu, jak i trzymać sztamę ze swoją siostrą, która wstydzi się swojej rodziny.
Twarzą drugiej grupy jest czterdziestoparoletnia, odnosząca sukcesy aktorka Jaclyn (Michelle Monaghan), spragniona poklasku maluczkich (na słowa: „Znam panią z telewizji”, odpowiada: „Dziękuję!”), dlatego funduje wypad swoim przyjaciółkom z dzieciństwa. Prawniczka Laurie (Carrie Coon) dochodzi do siebie po niedawnym rozwodzie, a Kate (rewelacyjna Leslie Bibb; White ma dar do wyciągania zapomnianych aktorek z niebytu, podobnie było z Jennifer Coolidge), gospodyni domowa z Teksasu, ma świetnie rozwinięte umiejętności obgadywania tej przyjaciółki, której akurat nie ma w pobliżu.
Na łodzi jest też specyficzna para – marudzący Rick (Walton Goggins) z kompleksem tatusia i jego beztroska dziewczyna Chelsea (Aimee Lou Wood), którzy raz nieświadomie wpisują się w lokalny stereotyp starszych, łysiejących kolesi z pieniędzmi i dużo młodszymi partnerkami u boku, na których miejscowi mówią LBH (ang. Losers Back Home).
Biały Lotos, HBO
Recykling własnej kreatywności
Wszystkie postaci udają, że przyjeżdżają do hotelu po odpoczynek, jogę i masaże, ale każdy od czegoś ucieka, coś ukrywa. To tropy znane z poprzednich sezonów. Tym razem White używa podobnej matrycy do napisania postaci. Chociażby w przypadku Chelsea i relacji z poznaną w resorcie Chloe (Charlotte Le Bon) dostrzeżemy przyjaciółkowanie pracownic seksualnych Lucii i Mii z drugiego „Lotosu”, które przypomina nam z kolei to, co łączy Olivię i Paulę z jedynki. Jak w tafli basenu odbijają się też toksyczne, niemal incelskie tendencje młodych heterobyczków z kolejnych sezonów – Shane’a, Albiego i Saxona. Machloje finansowe Timothy’ego nagłośni prasa, tak samo jak próbowała zdyskredytować dokonania Nicole, korporacyjnej wymiataczki z „hawajskiej” odsłony. Gdy zaczniemy przyglądać się bohaterom i bohaterkom poszczególnych sezonów z łatwością możemy wskoczyć w króliczą norę powiązań. White umiejętnie (ale czy nie z lenistwa?) robi recykling własnej kreatywności. Nie mam nic przeciwko tej powtarzalności, bo świeże pozostają interpretacje. Stąd tak ważny jest casting, a ten w każdym „Lotosie” jest perfekcyjny.
Atmosfera kolejnych sezonów również jest znajoma. Buduje ją przede wszystkim niepokojący soundtrack. „Jedynkę” i „dwójkę” otwiera wariacja utworu „Aloha!” Cristobala Tapii de Veera, który zrósł się z „Lotosem” tak bardzo, że jego zmiana w „trójce” (na „Enlightenment” tego samego twórcy) spotkała się z krytyką fanów. Jeśli pierwsza wersja „Aloha!” oddawała nastrój, jak określił go sam muzyk, „hawajskiego Hitchcocka”, a druga, jej techno-operowa mutacja, zapowiadała chaos sycylijskich wakacji, tak tajski „Enlightenment” hipnotyzuje „plemiennymi” dźwiękami. Już w serialu co chwilę słychać też bębny i nagłe okrzyki, co tylko potęguje wrażenie, że tuż za rogiem czai się coś złowrogiego. W każdym z odcinków White intensywne momenty często kręci w zwolnionym tempie, aby nadać im dodatkowy ciężar narracyjny. Dialogi są pełne pauz i pasywno-agresywnych komentarzy. W taki sposób nawet najzwyklejsza rozmowa o wyborze wina do kolacji staje się polem walki. Z kolei przeskakiwanie z wątku na wątek i pozostawianie wielu niedopowiedzeń sprawia, że dostajemy nieograniczoną dawkę suspensu.
Fabuła serialu przypomina sorter kształtów dla dzieci. Zadanie jest wykonane, gdy każdy z klocków trafi do przypisanego mu otworu. Tymi klockami są postaci, a otwór odpowiada za ich decyzje czy psychologię. Serial gra, kiedy opowieść realizuje schemat. Tej strukturalności blisko do reality show, których White jest wielkim orędownikiem (sam uczestniczył w „Survivor: David vs. Goliath” oraz „The Amazing Race”). Wplata motywy i estetykę programów w swoją produkcję. W każdym z sezonów pojawia się chociażby walka o władzę, knucie, zawieranie sojuszy, by pokonać przeciwników, a na koniec wbić komuś nóż w plecy (komentuje tym pasożytniczy amerykański indywidualizm). Niektóre sceny są niemal żywcem wyjęte z reality show (jak spotkania postaci jeden na jeden, nadużywanie alkoholu, by „ułatwić” zwierzenia), pojawiają się dramatyczne monologi i pauzy w wypowiedzi. Każda z postaci dostaje słuszny powód, żeby wybuchnąć.
Schematy z podręcznika „Podstawy Reality TV” zostają wykorzystane przy kręceniu poważanego (by nie napisać: prestiżowego) dramatu. W dobie rozproszonej uwagi, wypuszczaniu na streamingi całych sezonów i oglądaniu ich w dowolnym momencie, telewizyjny Frankenstein, jakim jest „Biały lotos”, stał się jednym z nielicznych (pop)kulturowych fenomenów. Odcinki są emitowane, jak niegdyś, co tydzień. Każdorazowo internet zalewa tsunami spekulacji, a razem z nim pojawiają się memy. Natomiast miejsca akcji, a w szczególności Sycylia i Tajlandia, wraz z premierą serialu zaczęły przeżywać turystyczne oblężenie bogatych Amerykanów i Amerykanek (podobno tak wiele odrzutowców przylatuje z ludźmi zmierzającymi do Koh Samui, że paraliżuje to jedyne lotnisko na wyspie). Jest w tym coś przewrotnego. Czy „Lotos” jest zatem bezrefleksyjną rozrywką? Trudno jednoznacznie ocenić.
Biały Lotos, HBO
Problem z kolorem
A może ostrze krytyki White’a jest zwyczajnie stępione? Twórca nie współpracuje z innymi scenarzystami, więc jego percepcja ograniczona jest do własnego doświadczenia – białego, męskiego i amerykańskiego. Pierwszy sezon krytykowano za stereotypowe przedstawienie Hawajczyków. Drugi – Włochów. W trzeciej odsłonie White odsuwa postaci Tajlandczyków na bardzo daleki, a przez to bezpieczny plan. Dostajemy mało przekonujący wątek romansowy między Gaitokiem (Tayme Thapthimthong) i Mook (Lalisa Manobal, bardzo popularna K-popowa wokalistka. Czy przypadkiem jej angaż nie miał jedynie cynicznie przyciągnąć tajską publiczność?).
Wraz z innymi turystami i turystkami na statku znajduje się również Belinda (Natasha Rothwell), masażystka z pierwszego sezonu, która została zrobiona w finansowego konia przez Tanyę (Coolidge). Nie jest bogaczką, tylko przybywa do hotelu, by uczyć się od kolegów i koleżanek po fachu. Na poziomie strukturalnym postać Belindy jest teraz łącznikiem między sezonami (tak jak Tanya w dwójce). Jednocześnie jednak White nie potrafi odpuścić postaci Coolidge, której grze „Biały lotos” de facto zawdzięcza swój największy sukces. Sprawia też, że Rothwell – jako jedyna czarna reprezentantka – ma niewiele do zagrania, a ewolucja jej postaci nadal zachodzi (choć bardzo nieudolnie) w kontekście Tanyi. W ślady tej ostatniej idzie Posey, która z karykaturalnym akcentem Południowej Karoliny przeciąga słowa, na przykład „society” Victorii układa się w rozkosznie melodyjne „sohsoiietay”; z kolei Tanya Coolidge przeciągała słowa tak, że manieryczny sposób wymowy odzwierciedlał jej zagubienie w świecie. Zdanie: „These gays… they’re trying to murder me” zapisało się w memicznych annałach.
W trzecim sezonie White krytykuje zachodnie konsumowanie wschodniej duchowości, chęć doświadczenia „autentycznej” tajskiej kultury, ale w „bezpiecznych” murach luksusowego hotelu, a także hasło „odnalezienia siebie”, najczęściej kończące się upijaniem się, ćpaniem, przypadkowym seksem czy kompulsywnym sprawdzaniem maili z pracy. Taki kontekst interpretacyjny sprawia, że bohaterowie i bohaterki White’a są niezainteresowani nikim innym poza sobą. Być może Belinda jak i pozostali pracownicy i pracowniczki hoteli nie pasują twórcy do tego obrazka? White potrafi spojrzeć na nich jedynie pozytywnie, ewentualnie z lekkim przymrużeniem oka. Mimo dobrych chęci twórcy jest to upupiające. Stają się kwiatkiem do uprzywilejowanego kożucha.
Mike White powiedział: „Ludzie z branży filmowej marzą o Oscarze. Ja marzę o wygraniu Survivor”. Nawet jeśli to kokieteria (do tej pory „Biały lotos” zgarnął 15 nagród Emmy, czyli tzw. „telewizyjnego Oscara”), jest coś niekonwencjonalnego w jego podejściu do tworzenia telewizji, co nie pozwala oderwać wzroku od serialu nawet wtedy, gdy odcinek ciągnie się jak deszczowy urlop w Mielnie. Dla mnie to perwersyjna potrzeba obserwowania staczających się na dno najbogatszych tego świata, kiedy wszystkie hamulce puszczają i ci, którzy mieli wszystko, choć na moment nie mają nic. I być może White nie jest w swoim portretowaniu idealny, ale udała mu się rzecz niebywała – nie pozostawia widowni obojętnej. W dobie telewizyjnej nadprodukcji to rzecz niezwykle rzadka.
