Taylor Swift a sprawa polska

Karolina Sulej
muzyka
7.08.2024
16 min. czytania

Dla Taylor pisanie piosenek to narzędzie przepracowywania życia. Z kolei jej utwory pozwalają fanom przepracowywać ich własne emocje – nie wiemy, co czujemy, dopóki tego z Taylor nie zaśpiewamy.

W ciągu ostatniego miesiąca odbyłam niezliczone peregrynacje po warszawskich redakcjach i studiach nagrań, miałam spotkania na Zoomie i prowadziłam długie pogawędki telefoniczne. Nie było tak dlatego, że jestem wyjątkowo popularna ani nawet dlatego, że napisałam książkę o Taylor Swift, która miała dać festiwal koncertów w Warszawie – po prostu byłam jedną z nielicznych osób, które naprawdę wiedziały, co robi ta artystka, a zarazem miały się ochotę do tego publicznie przyznać, powiedzieć głośno, że podoba im się ta twórczość. Nie dość tego – traktują ją na tyle poważnie, że nie jest to jedynie „grzeszna przyjemność” uprawiana w zaciszu domowym, ale temat, który może zostać obszarem zawodowych rozważań. W moim przypadku, rozważań kulturoznawczych, dziennikarskich i literackich.

Nie policzę, ile razy usłyszałam, że to zupełnie nie do pomyślenia, żeby osoba, która zajmuje się Zagładą, mogła napisać taką książkę. Ale właściwie dlaczego? Kiedy pisałam o roli mody w obozach koncentracyjnych, też usłyszałam nie raz, że dzisiejsza młodzież to naprawdę już nie wie, czym ma się zajmować na akademii, jakbym temat wymyśliła z nudów, zamiast czerpać z dokumentów i rozmów ze świadkami. Nie wspomnę już, że 10 lat temu, kiedy wydawałam swój debiut, pisanie reportaży o modzie nie było w dobrym tonie – a projektanci byli tematem dla czasopism z segmentu people. Co gorsza, po tym debiucie zajęłam się popkulturą – napisałam reporterską książkę o archeologii tejże, o parkach rozrywki na Coney Island w Nowym Jorku. Można więc powiedzieć, że właściwie od lat zajmuję się – mam nadzieje, że tylko z pozoru – kuriozalnymi dla reporterki tematami. Bardzo nie lubię oczywistości i jestem bardzo podejrzliwa, kiedy napotykam ustalone opinie, silne emocje i bardzo niewiele konkretu. Niezależnie od tego, gdzie się patrzy –  na Taylor czy na getto, najważniejszy jest materiał badawczy i szacunek do niego.

Pre-party przed koncertem, zdjęcia prywatne autorki

„Nie rozumiem fenomenu”

Jestem ciekawska i nie mam w głowie podziałki na to, co mieści się w repertuarze badawczym poważnego reportera czy kulturoznawcy, i na to, czego robić nie wypada. Moim zdaniem nie wypada tylko jednego – zmyślać, nie wiedzieć, ale wygłaszać swoje zdanie. Taylor, tak hejtowana jako płytka, uprzywilejowana i niemądra, nie raz przyznawała, że w wielu sprawach społecznych musiała się dokształcić, słuchała i wyrabiała sobie pogląd, potrafiła przeprosić, ale też nie przyjmować pozycji przepraszającej – słowem, dojrzewała. Mam wrażenie, że to nie przytrafia się wielu jej antyfanom. 

Niestety postawa „nie rozumiem fenomenu” jest bardzo rozpowszechniona, nie tylko w przypadku Tay. A to stwierdzenie – wbrew pozorom – nie jest zaproszeniem do tego, żeby jakiś fenomen objaśniać. Na końcu jest kropka nienawiści: nie rozumiem i nie chcę. W domyśle – mój wyrafinowany umysł nie jest w stanie obniżyć intelektualnych rejestrów do poziomu, na którym można zrozumieć, dlaczego ktoś lubi na przykład Taylor Swift. To postawa wyższościowa, jeśli chodzi o intelektualne i moralne samozadowolenie. Nie ma tu miejsca na partnerstwo czy polemikę, dzięki którym w kulturze robi się ferment i dzieje się „nowe”. To przekaz, który mówi tylko jedno: jesteśmy lepsi niż wy.

W ramach tej narracji dowiedziałam się ostatnio, że Taylor to (wybierz dowolne): paprotka rynku muzycznego, płytka bogaczka, mściwa frustratka, niedojrzała dziewczynka, egoistka z przerostem ambicji, produkt marketingowy, najważniejszy powód katastrofy klimatycznej, przyczyna upadku muzyki, miałka nudziara, zła feministka – niektóre z tych określeń się wzajemnie wykluczają, ale to nie szkodzi. Taylor może być jednocześnie szczwaną kapitalistką i produktem branży, może mieć chwytliwe numery, które bez pudła „piorą mózg”, a jednocześnie robić plumkanie „z windy”, które nikogo nie obchodzi. Bo tutaj nie chodzi o fakty.

Przed koncertem Taylor Swift w Warszawie, zdjęcia prywatne autorki

Dlaczego Taylor jest powodem zdenerwowania dla tak wielu osób? Chciałabym myśleć, że to dlatego, że jej odrzutowce emitują Co2, a hejterom po prostu bardzo zależy na dobru planety i codziennie starają się walczyć z katastrofą klimatyczną – ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Wtedy słychać byłoby protesty przy okazji koncertów innych gwiazd i w ogóle w kontekście rozmowy o każdym majętnym celebrycie. Taylor smrodzi, ale wcale nie najbardziej, działa charytatywnie, wydaje ogromne sumy dla banków żywności, co więcej – usłyszała zarzuty wobec swojego nieekologicznego działania i smrodzi w 2024 mniej niż w poprzednich latach, a jej przedsiębiorstwo stara się zrekompensować emisje tak zwanymi carbon offsets, czyli wpłatami na rzecz redukowania emisji gdzie indziej i restytucji środowiska naturalnego. Tak – to w dużej mierze działania PR-owe, nie zaś skuteczne, wyraziste działanie – i o tym można rozmawiać, jak zrobił to w jednym z ostatnich postów Szymon Bujalski, czyli „Dziennikarz dla klimatu”.

Niestety opinie o „cieniu klimatycznym” Tay zwykle nie mają na celu ciekawych rozważań w rodzaju: jak radzić sobie z faktem, że nasz idol jest szkodnikiem klimatycznym czy ile rozrywki jesteśmy w stanie poświęcić, żeby ratować planetę albo – jak zmienić reguły gry, w którą wszyscy gramy. A przecież o tym rozmawiają również Swifties: Jak tłumaczyła mi po warszawskich koncertach Kasia Łabędź, swiftie i swiftolożka od 15 lat: „Będąc już prawie pod samą sceną, poznałam ludzi, którzy na pierwszy rzut oka znali się od zawsze. Podczas wymiany bransoletek okazało się, że poznali się dopiero w kolejce, przy naszej bramce. Rozmawialiśmy przez cztery godziny, czekając na Taylor, na różne tematy. Tego dnia Ostatnie Pokolenie zrobiło protest pod stadionem, co pozwoliło nam na omówienie ekologicznego podejścia do Eras Tour – co można zrobić lepiej? Przeanalizowaliśmy sprzedaż merchy (czy artyści powinni bardziej zważać na to, gdzie i jak produkuje się ich merche, gdy konsumpcjonizm napędza rynek muzyczny, którego częścią jest Taylor, ale również my) oraz jej loty jetami (i tu znowu mamy naczynia połączone – jak Taylor ma jechać metrem, pociągiem czy liniami komercyjnymi, gdy nie może wyjść spokojnie z domu?)”.

Taylor Swift na koncercie w Warszawie, fot. Maciek Czyżewski

Klasyczna wokalistka, innowatorka

Dlaczego więc to akurat Taylor tak bardzo wielu denerwuje, i to od lat? Na pewno ostatnio bardziej ją widać – wciąż coś nowego wydaje, a od dwóch lat jest w trasie, która bije rekordy frekwencyjne. Zarzuty, że przykrywa twórczość innych kobiet, są do przedyskutowania, bo rzeczywiście nie musiałaby publikować kolejnych edycji płyty „The Tortuted Poets Department” akurat w te same dni, kiedy wychodzą płyty jej koleżanek po fachu, ale też mogłaby też koleżanek nie promować – a zarówno Charli XCX, Sabrina Carpenter, Camila Cabello czy Olivia Rodrigo były z Taylor w trasie, promowała je i publicznie chwaliła. Ma na koncie wiele współprac z popularnymi muzyczkami – m.in. Laną Del Rey, Ice Spice, Florence and the Machine, Gracie Adams. Na koncertach w Londynie do Paramore (gdzie też jest przecież frontmenka!) dołączą wschodzące gwiazdy muzyki, jak Suki Waterhouse, Maisie Peters, Sofia Isella czy Raye, które po ogłoszeniu line-upu niemalże natychmiast stały się popularniejsze na Spotify. Tay opowiada się przeciwko seksizmowi w mediach, wspierając m.in. Keshę w walce o swoją muzykę ze Scooterem Braunem czy Lady Gagę, kiedy niedawno została poddana bodyshamingowi. Media uwielbiają napuszczać na siebie kobiety, które przecież „wszystkie noszą korony”, jak śpiewała Taylor na „Lover” jeszcze w 2019 roku. 

Może w interpretacji postaci Taylor nie pomaga fakt, że to paradoksalny byt, jakby z dwóch epok popkultury – z jednej strony jest klasyczną wokalistką w starym stylu, jak Madonna czy Elton John. Z drugiej strony to już innowatorka, która nie tworzy linearnej dyskografii, ale rodzaj świata gry, gdzie jest lore, są questy, side questy, zadania do wykonania, zagadki do rozwiązania. Fani poruszają się po jej wrażliwości, która jest opowiadana rozmaitymi językami, i są zapraszani, żeby aktywnie w niej partycypować. Fandomowi bliżej do subkultury fanów Harry’ego Pottera niż do tych od Harry’ego Stylesa. 

Jej piosenki mają autorski sznyt, są melodyjne i pełne wdzięku niby evergreeny Beatlesów. Teksty bywają wyrafinowane, ale też są cringe’owe w jej własnym stylu (jak wiralowe określenie bohatera tytułowej piosenki z płyty, który wygląda „like a tattooed golden retriver”). Nie są wypolerowane, mają ludzką miarę, jakość realnego doświadczenia. To skraca dystans. Taylor chce dzielić się swoją intymnością. Nie obnaża swojego ciała (fani nawet śmieją się, że zastanawiali się latami, czy w ogóle posiada pępek), ale obnaża swój metaforyczny „miękki brzuszek”. Jakby dawała nam czytać przez ramię swój dziennik – oczywiście odpowiednio zredagowany do piosenki. 

Taylor Swift na koncercie w Warszawie, fot. Maciek Czyżewski

Singing cure

Od kilku miesięcy prowadzę w Fundacji Kraina kursy pisania dzienników i pamiętników, opowiadałam też o tym niedawno w podcaście „Czułe punkty” – tu nie chodzi o osiągnięcie literackiego mistrzostwa, ale o to, żeby odkryć, jak uzdrawiająca, uziemiająca może być ta praktyka. Moim zdaniem podobnie działa muzyka Taylor. Joan Didion mówiła, że dopóki czegoś nie napisze, nie wie, co myśli. Taylor ma podobnie – pisanie piosenek to jej narzędzie przepracowywania życia. Z kolei jej utwory pozwalają fanom przepracowywać ich własne emocje – nie wiemy, co czujemy, dopóki tego z Taylor nie zaśpiewamy. 

Koncert Taylor zawiera w sobie wiele cech utopijnej wspólnoty. To rodzaj efemerydy, w której wszyscy zanurzają się w radości, chwilowy powrót do raju. Taka atmosfera panuje na koncercie Swift, ale nawet na grupach poświęconych jej w internecie – ludzie sobie pomagają, troszczą się, komplementują siebie nawzajem. Nie widziałam w ciągu 3 dni koncertów ani jednego agresywnego gestu, a za to widziałam mnóstwo uśmiechów, serdeczną wymianę bransoletek, widziałam kreatywność, całe rodziny, przyjaciółki i przyjaciół, pary wszelkich tożsamości, w każdym wieku. 

Podczas koncertu cały stadion śpiewa, ludzie znali każde słowo. Najbardziej przejmujące były piosenki akustyczne, kiedy wszystkie światła były wygaszone, widać było tylko dziewczynę z gitarą albo przy pianinie, a słychać było 65 tysięcy ludzi śpiewających z nią. Bardzo lubię jej pop hity – u Taylor są one świetnie skoordynowane z wizualizacjami, choreografią, ale to w tych najbardziej spokojnych piosenkach, z gitarą czy pianinem, jest najwięcej skupienia i mocy. Trawestując to, co mówi się na temat terapii – nie jest to talking cure, ale singing cure – i działa jako rodzaj grupowej terapii. Ten stan ma też coś z hipisowskiego ducha – tyle że zamiast kwiatów są bransoletki przyjaźni. Swifties są nieco niby współcześni hipisi, tylko rewolucja jest na inny temat. Rewolucyjne wartości to teraz życzliwość, serdeczność, troska, otwartość na drugiego człowieka i na wyobraźnię. Tu nie ma, jak u hipisów, ucieczki przed kapitalizmem w delulu. Kapitalizm jest wpisany w życie Swifties, ale obcując z nimi łatwo zauważyć, że ważny jest o tyle, o ile zapewnia doświadcznie. Swifties to najczęściej osoby, które na koncert Taylor czekały latami, odkładły pieniądze, strój zaś samemu komponowały albo szyły. 

U Taylor nie chodzi o nową muzykę. To dobre kompozycje, ale nie są one nowatorskie. Chodzi o upartą autorskość, która ma gdzieś trendy, i o przekazywanie swojej historii, a przy tym pozostawanie od lat tak samo zwyczajną i obecną. Taylor w świecie polikryzysów i  polaryzacji, który wciąż się zmienia, taka gwiazda daje poczucie bezpieczeństwa i schronienie. Dziewczyny piszą w postach – chciałabym w świecie się czuć się tak bezpiecznie, jak na w tłumie na koncercie Tay. Choć ostatnie odwołanie koncertów w Wiedniu wskutek zagrożenia terrorystycznego na pewno naruszy to poczucie spokoju – aż do tej pory wydawało się, że miejsca, gdzie zbierają się Swifties w jakiś cudowny sposób stają się wyłączone z logiki rzeczywistości. 

Bransoletki są ważnym elementem kultury Swifties, zdjęcia prywatne autorki

Jeden z TikTokerów po koncertach w Wawie zamieścił rolkę, gdzie teatralnie rozpaczał że „zmieniają mój domek Barbie w mojo dojo casa house” – chodziło mu o demontaż sceny na stadionie narodowym po zakończeniu występów. To bardzo zabawna, ale i trafna rolka. Taylor proponuje świat wrażliwości, dziewczyństwa, soft power – ale świat na co dzień raczej preferuje inne wartości. A dziewczęcość w wersji Taylor jest wyrazista, polityczna – gdyby nie była, nie budziłaby takich emocji.

Taylor to, jak się wydaje, koszmar dla tych, którzy są niechętni równości i feminizmowi. Jest sprawcza, ma władzę, a jednocześnie pozostaje fajną, sympatyczną dziewczyną, która mówi w wywiadach, że chciałaby, aby jej dziedzictwem było to, że była przyzwoitym człowiekiem. Jedni usiłują ją seksualizować, inni zarzucają jej że jest za mało seksualna, jedni czynią jej zarzut, że wciąż nie ma męża i dzieci (bezdzietna kociara, koszmar J.D Vance’a!), a inni że jest zbyt stereotypowa, bo ma urodę zgodną z obowiązującym kanonem. Każdy chciałby od Taylor czego innego, a ona jest tego boleśnie świadoma – jak ironizuje w Clara Bow, świetnym utworze o tym, jak kultura pożera swoje „it girls”, że zaraz na pewno pojawi się kolejna dziewczyna taka jak ona, tylko będzie miała więcej pazura i Taylor pójdzie w odstawkę. Kobiety dziś rządzą muzyką pop ( pokazują to na przykład nominację do tegorocznych nagród VMA Music Awards), więc miejmy nadzieję, że w końcu zmienią reguły gry – kulturowo, społecznie, politycznie, ekonomicznie. Ale to Taylor rządzi – póki co – duchem naszych czasów. Jest tym, czego wielu ludzi na całym świecie potrzebuje – czym nam się to podoba, czy nie. 

Parada syren

Przez kilka dni widzieliśmy, jak bardzo potrzebowali jej fani w Warszawie i jak  na chwilę zmienili to miasto w dużo radośniejsze miejsce – bezkolizyjnie mieszając się z harcerzami i osobami zmierzającymi na obchody rocznicy Powstania, wprawiając wielu mężczyzn w bezbrzeżne zdumienie, że można się tak pięknie ubrać i starać „dla jakiejś baby”. Ola Budka, dziennikarka muzyczna z radia 357, mówi: „Dla mnie Taylor Swift jest tylko i aż dziewczyną z mojego pokolenia, która zanurzając się w swojej wyobraźni, jednocześnie zagląda do głów tysięcy słuchaczy przeżywających te same problemy w różnych szerokościach geograficznych. «Czy gdybym była facetem, byłoby mi łatwiej, dobiegłabym na metę szybciej?», «Widziałam już ten film i nie podoba mi się jego zakończenie» oraz «To we mnie jest problem»”.

Choć Tay jest millenialką, jej wpływ nie ogranicza się do jednego pokolenia. Oddaję jeszcze głos Kasi: „Wszyscy bawili się razem: millenialsi z zetkami, zetki z alphami, wszyscy zjednoczeni w radości do muzyki Taylor Swift. Dawno nie byłam w tak wesołej, kolorowej Warszawie pełnej wspólnoty, bez podziałów i miłości do drugiego człowieka”. Musiałam przyznać jej rację. Spacerowałam po Warszawie każdego koncertowego dnia, wchodziłam do miejsc, które proponowały dla Swifties specjalne napoje czy menu i wszędzie widziałam zainteresowanych światem, podekscytowanych ludzi. Atmosfera festiwalu muzycznego przeniknęła całe miasto. 

W sobotę poszłam na Swiftie party, taki bifor przed ostatnim koncertem. Wydali je Basia i Bartek Celejewscy, jedni z bohaterów mojej książki. Bartek, utalentowany szef kuchni, stworzył specjalne menu: przepyszna lawendowo-jagodowa beza (referencja do piosenki „Lavender Haze”), miniaturowe desery, cynamonowe ciasteczka, focaccia, drinki inspirowane piosenkami ( m.in. „Red” i „Ivy”). Basia przyozdobiła mieszkanie – każdy element salonu zawierał jakąś referencję do Taylorversum – na sznurkach były porozwieszane teksty, było specjalne stanowisko do wykonywania bransoletek przyjaźni, stała naturalnej wielkości kartonowa Taylor, powiewały balony z „22”, były kosmetyki do wykonania brokatowego makijażu,okulary słoneczne inspirowane płytami, nalepki, książki, stylizacje Basi inspirowane Taylor, a do mieszkania zapraszał własnej roboty plakat. Eksplozja wyobraźni.

Lawendowo-jagodowa beza (referencja do piosenki „Lavender Haze”) i taylerowe wino, pre-party przed koncertem w Warszawie

Kiedy szliśmy potem wszyscy razem na stadion, pomyślałam, że w ciągu tych dni Warszawa znalazła się blisko nastroju, jaki znam z Parady Syren na Coney Island. Odbywa się co roku – to wielkie nowojorskie święto, które celebruje kreatywność – każdy ma się przebrać za syrenkę, ale dowolność interpretacji tego zadania jest nieskończona. Bambi the Mermaid, jedna z organizatorek, którą jest tancerką burleski, tłumaczyła mi że każdy ma w sobie dziwaka, którego musi czasem uwolnić, że nie jesteśmy wszyscy skrojeni na miarę społecznych ról, z metra cięci, że wszyscy mamy w sobie dziecko, które chce się bawić. 

Kiedy szłam na stadion razem z Asią przebraną za frytki z teledysku „You Need To Calm Down”, Bartkiem w kolorowych włosach, Basią w błyszczącym body, z ich kolegami -kowbojami w różowych kapeluszach, dziewczynami w cekinowych sukienkach i butach własnoręczne wysadzanych brylancikami, pomyślałam, że właśnie tym stały się koncerty Taylor dla Warszawy. Paradą Syren. Celebracją radości, luzu, otwartości i zadowolenia z bycia we wspólnocie. Jak to gorzko podsumował na grupie jeden ze swifties: w Polsce zwykła radość jest czymś nielegalnym. Jak się okazuje na wiedeńskim przykładzie – może też przeszkadzać komuś tak bardzo, że chce ją zniszczyć. 

Ale chciałabym wierzyć, także dzięki tym trzem dniom, że wspólnota powstała wokół życzliwości, nie tylko z lęku czy pragmatyzmu – jest możliwa. I dodać hasło z jednej z jarmarcznych bud na Coney Island: Don’t postpone joy. Nie odkładaj radości na później. 

Karolina Sulej, fot. Wojtek Biały