Bóg, Polska i roboty. Najlepsze filmy 2024 roku

Aleksandra Krajewska, Michał Walkiewicz
film
12.12.2024
15 min. czytania

Krajewska zamarzyła, żeby Wenders zawłaszczył jej codzienność tak jak bohaterowi „Perfect Days”. Walkiewicz w tym roku zobaczył najpiękniejszą scenę pocałunku w kinie i po filmie „Pamięć” nie miał ochoty wypłakać się do zlewu. Podsumowanie roku 2024 w kinie.

2024 is the new 2023. Przynajmniej według polskich dystrybutorów filmowych, dzięki którym przez ostatni rok mogliśmy oglądać najważniejsze produkcje mijających dwudziestu czterech miesięcy. Jeśli zatem zaliczyliście już wszystkie pola w grudniowym bingo, od Spotify Wrapped po kalendarz adwentowy, czas na zestawienie najlepszych filmów roku. Wybrała je pieczołowicie wyselekcjonowana, poddana testom psychologicznym i zróżnicowana pod względem płci, wrażliwości oraz światopoglądu grupa dwóch osób, czyli Aleksandra Krajewska i Michał Walkiewicz.   

Wśród pominiętych nie brakuje dużych nazwisk. Miejsce Typowego Jorgosa, który biłby się sam ze sobą (w końcu w 2024 roku do kin trafiły i „Biedne istoty”, i „Rodzaje życzliwości”) zajął Typowy Jonathan (ze „Strefą interesów”, choć bez wracającego na polskie ekrany „Pod skórą”). Na ławce rezerwowych wylądowali Matteo Garrone („Ja, Kapitan”), Justine Triet („Anatomia upadku”) i Demian Rugna („Gdy rodzi się zło”) a także rozśpiewane czarownice Glinda i Elfaba („Wicked”) oraz stężony Nicolas Cage („Kod zła”). W kategorii „kobiecość na sterydach” nie dyskutowaliśmy też o wyższości „Love Lies Bleeding” nad „Substancją” i odwrotnie, choć jeden z tych filmów znajdziecie w rankingu. 

Czemu to jest, a tamtego nie ma? Po pierwsze – serca nam krwawią, ale trzeba było wybierać („Kaskaderze”, będziesz pamiętany!). Po drugie – braliśmy pod uwagę filmy z premierą w regularnej polskiej kinowej dystrybucji oraz w streamingu w 2024 roku. Osiem kategorii, szesnaście filmów w ringu i pełna odpowiedzialność za słowo. Wiecie, co z nami zrobić. 

POLAKU, CZY CI NIE ŻAL: „Kos” vs „Rzeczy niezbędne” 

Aleksandra: Zupełnie nieironicznie najlepszy polski film tego roku opowiada o rzeczniku „sprawiedliwości społecznej”, choć jednocześnie nie jest to film Agnieszki Holland. Historia ta rozgrywa się bowiem nie na „zielonej granicy”, a w realiach XVIII-wiecznej Rzeczpospolitej; jej bohater to nie warszawski aktywista, a polski generał o romantycznym sercu. Wreszcie – całość nie męczy dydaktyzmem wbijanym do głowy cepem, a sprawia szczerą filmoznawczą frajdę, bo w rodzimym kostiumie ktoś jakby poluzował gorset. W zasadzie nie ktoś, a Paweł Maślona, który szybko został ochrzczony „polskim Tarantino”. Choć trup ściele się gęsto, a dworek w Szymbarkowicach przypomina gospodę w Wyoming, to jednak z Kościuszki żaden „wściekły pies”. Organizacja powstania to wszak prawdziwa orka na ugorze, bo uratowani chłopi przeważnie uciekają gdzie pieprz rośnie, a szlachta – cóż, na tych to w ogóle szkoda strzępić ryja. Doczekaliśmy się wreszcie bohatera, na jakiego zasługujemy – zmęczonego i rozczarowanego, który, stojąc po kolana w błocie, zaraz zmontuje taką ekipę, że się rosyjska generalicja pod Racławicami nieźle zdziwi. 

Kos

Michał: Konwencja jest bezlitosna, więc poudawajmy przez chwilę, że najlepszym polskim filmem 2024 roku nie był „Kos”, tylko „Rzeczy niezbędne” Kamili Tarabury. Jej kino – co do zasady, bo mowa i o świetnej krótkometrażówce „Chodźmy w noc”, i o serialu „Absolutni debiutanci” – uświadamia, jak często bezpodstawnie korzystamy z frazy o tym, że polskie kino bywa jednocześnie bezpretensjonalne i emocjonalnie gęste. Zwłaszcza gdy opowiada o traumach dojrzewania, jeszcze większych traumach dorosłości czy jakichś tam abstrakcjach w rodzaju Natury Prawdy. Tarabura mierzy się z tymi tematami tak jakby chodziło o rozmowę zatroskanych przyjaciół. Mając przed kamerą „post-sukcesyjną” Dagmarę Domińczyk, Małgorzatę Hajewską-Krzysztofik oraz Doktor Jekyll i Pannę Hyde polskiego kina, czyli Katarzynę Warnke, możesz odbić kartę i iść do domu –film nakręci się sam. Tarabura została na planie i pewnie dlatego „Rzeczy niezbędne” są aż tak dobre. 

Rzeczy niezbędne

TO NIE BYŁA TANIA RZECZ: „Twisters” vs „Diuna: Część druga”

Michał: Nie chcę zachowywać się jak ostatni filmoznawczy furman i wracać do „widzialności obcowania człowieka z materią”. Ale co poradzę, skoro mowa o szalejących trąbach powietrznych oraz o ludziach, którzy wjeżdżają w nie pickupami przyozdobionymi amerykańską flagą, krzycząc „juhu!”. Sequel, na który nikt nie czekał i na który w czasach generalnego uwiądu blockbusterów nie zasłużyliśmy, dostarczył mi w tym roku najwięcej frajdy. W kategorii „Wiatr kontra Piach” pokonał i „Diunę”, i „Furiosę”, a w gatunku „piękni ludzie mówią szyfrem” zdeklasował i „Kaskadera”, i „Bliskich nieznajomych”. Glen Powell oraz Daisy Edgar-Jones zamienili „Twisters” w film o seksie bez seksu, zaś reżyser Lee Isaac Chung (tak, gość od „Minari”) zadbał o to, by finałową demolkę w prowincjonalnym kinie wszyscy odczytali jako bezpretensjonalny hołd dla, przepraszam za wyrażenie, X Muzy. Zabierzcie sztormiaki. Przepraszam. 

Aleksandra: Skoro już mowa o miłosnych wyznaniach na cześć kina, to czy nie Denis Villeneuve deklarował zamiar stworzenia dzieła złożonego z czystego obrazu i dźwięku? Rzeczywiście, druga część „Diuny” to twór absolutnie epicki, pochłaniający bardziej niż tornado i nie zostawiający nawet chwili na zaczerpnięcie powietrza. Tu wszystko jest wielkie – maszyny, wybuchy, plenery, aktorzy, postaci i słowa (choć w idealnym świecie Villeneuve’a tych ostatnich nie byłoby wcale). Nie wiem, czy to muzyka Zimmera, szepczące ustami Charlotte Rampling Bene Gesserit, czy może sącząca się z ekranu „przyprawa”, ale po kilku seansach mam ochotę skandować, że Villeneuve to zesłany przez hollywoodzkich bogów Lisan al Gaib współczesnego kina science fiction.

Diuna – Część druga

TAK BYŁO: „Dahomej” kontra „20 dni w Mariupolu” 

Aleksandra: „Dahomej” to bingo festiwalowej selekcji – wyreżyserowana przez kobietę o imigranckich korzeniach, zaangażowana opowieść o odzyskiwaniu sprawczości. Mati Diop stworzyła obraz jak gdyby wygenerowany pod Berlinale i Nowe Horyzonty, ale przy tym unikający moralizatorskiej maniery. W miniaturze trwającej nieco ponad godzinę  reżyserka zestawia ze sobą głosy dawnych królów i współczesnych studentów w żywej dyskusji o przyszłości Beninu. W powietrzu czuć ekscytację, robotnicy zdejmują czapki przed powracającymi bóstwami, a młodzież chce rozliczać tyranów (również tych własnych, rodzimych). Debaty o zrabowanych artefaktach słucha się z przejęciem na zakorkowanych ulicach. Chociaż Francuzi twierdzą, że zagrabione dzieła wrócą do Afryki, gdy tylko ta będzie odpowiednio przygotowana na ich przyjęcie, Diop nie pozostawia wątpliwości. Benińczycy są gotowi. Paryż – nie. 

Michał: O ile uważam, że twórcy blockbusterów powinni walczyć o nagrody na arenie z lwami, o tyle trudno mi udowadniać wyższość dokumentu o napaści na Ukrainę nad jakimkolwiek innym bez patyka i czapki ze śmigiełkiem. Wybitny reportaż „20 dni w Mariupolu” powinien obejrzeć każdy, gdyż nie ma drugiego takiego filmu. I wcale się nie dziwię, że wśród krytyków filmowych trwa konkurs na zamiennik dla słowa „kino”. Prowadzi w nim „doświadczenie”, pod czym jestem w stanie się częściowo podpisać. Filmy przychodzą i odchodzą, ale doświadczeń raczej się nie zapomina. 

Dahomey

DOBRA ROBOTA: „Dziki robot” vs „Pies i robot”

Michał: Pytanie, czego szuka robot na bezludnej wyspie, nie nadaje się na początek dowcipu. Na szczęście żarty w filmie weterana Chrisa Sandersa („Lilo i Stich”, „Jak wytresować smoka?”) są znacznie lepsze. Z jednej strony opowieść o przyjaźni wielofunkcyjnego robocika ze zwierzątkami to kawał pysznej komedii charakterów. Z drugiej, twórcy ze studia DreamWorks bywają śmiertelnie poważni, bo i sprawa jest poważna – rozchodzi się o macierzyństwo, o gotowość do poświęcenia, o atypowość i godność. Pod względem technicznym i emocjonalnym „Dziki robot” zbliża się do arcydzielnego „Wall-E” na odległość kilku pikseli i paru westchnień. Tematycznie i intelektualnie zostaje nieco w tyle, ale przy takiej konkurencji to żaden wstyd. I nawet nie zaczynajcie z „Chłopcem i czaplą” Miyazakiego. Jeśli coś mogło pokonać w tym roku „Dzikiego robota”, to tylko inny robot. I też ze zwierzątkiem pod pachą.

Aleksandra: Gdzie robot nie może, tam psa pośle. Albo i na odwrót, bo w animacji Pablo Bergera to Pies okazuje się neurotycznym nowojorczykiem, który trochę jak „Beau (co) się boi” przezornie nie opuszcza strefy komfortu. Wszystko wywraca się do góry nogami wraz z pojawieniem się Robota. Życie Psa z asterowskiego koszmaru zmienia się allenowski festiwal na cześć Miasta. Spacery w Central Parku, hot dogi z wózka, widok na Queensboro Bridge, lornetka na dachu Empire State Building i wycieczki na Coney Island – tytułowa para podąża śladami Isaaca Davisa – z tą jedyną różnicą, że w tle gra nie Gershwin, a funkowy Earth, Wind & Fire. Każde lato kiedyś się jednak kończy, podobnie jak każda przyjaźń ma swój czas. Tęsknota za utraconą relacją jeszcze nigdy nie była na ekranie tak dojmująca – a mówimy przecież o więzi z robotem. Pamiętajcie, bądźcie mili dla swojego Chata GPT.

Dziki robot

LUDZIE CHODZĄ I PATRZĄ NA RZECZY: „Perfect Days” vs „Pamięć” 

Aleksandra: Chociaż bardzo nie chciałam stać się Trójkowiczem, który z dezaprobatą kręci głową na gusta muzyczne współczesnej młodzieży, to nic nie poradzę – razem ze mną do pracy jeżdżą Patti Smith, The Rolling Stones i cała śmietanka boomerskiego rocka. „Perfect Days” okazał się więc miodem na moje uszy, a zaraz potem i plasterkiem na serce, bo Wenders zrealizował najmilszy film sezonu. Jego bohater (Koji Yakusho) ze swoimi kasetami magnetofonowymi, aparatami na kliszę i czytanymi w spokoju książkami trafił w wielką tęsknotę mojego pokolenia za analogową codziennością. Kto nie chciałby widzieć świata oczami Hirayamy, który z nawet najbardziej przyziemnego zajęcia potrafi zrobić małe dzieło sztuki? Dla niektórych ta wizja okazała się jednak przesłodzona. Wenders, który już wcześniej zamieniał w pocztówki nie tylko tokijskie toalety, ale także zapchlone dziury w Teksasie czy zrujnowany Berlin, spotkał się z zarzutami o egzotyzację i zawłaszczenie kulturowe. Jeśli o mnie chodzi, nie mam nic przeciwko, żeby Wenders przyjechał do mnie już dziś i zawłaszczył trochę mojej codzienności. Na pewno stałaby się bardziej znośna.

Michał: „Pamięć” Michela Franco zawiera najpiękniejszą scenę pierwszego pocałunku, jaką widziałem w kinie od lat. Nie ma w niej wirującej kamery, bohaterowie nie raczą się winkiem i pecorino, facetowi ewidentnie przeszkadza krzaczasta broda (rel), a kobiecie – rozwichrzone włosy. Nie wiem, czy wystarczy tego na jeden z najlepszych filmów roku, więc w bonusie dorzucę dojrzałą opowieść o przeszłości rzucającej długie cienie oraz przyszłości, o którą trzeba powalczyć. Same wielkie sprawy, choć podane tak, że po seansie nie mamy ochoty wypłakać się do zlewu. Odruchowo chciałem krzyknąć, żeby trzymali Jessice Chastain i Peterowi Sarsgaardowi miejsce na Oscarach, ale „Pamięć” to jeden z zeszłoroczniaków, którzy dotarli do polskich kin z poślizgiem. Co się (nie) stało, to się nie odstanie. 

Perfect Days

BÓG BE LIKE: „Kąpiel diabła” vs „Omen: Początek” 

Michał: Austria, XVIII wiek. Kobieta pierze, kura dziobie, niebo ma kolor spleśniałego twarogu, niemczyzna niesie się echem po… Wiem, wiem, powinienem przestać Was zachęcać. Choć trudno w to uwierzyć, ten nęcący opis jest znacznie gorszy niż sam film. Severin Fiala i Veronika Franz nakręcili wcześniej horror „Widzę, widzę” o matce terroryzowanej przez własnych synów, a także „The Lodge” o macosze terroryzowanej przez własnych pasierbów. „Kąpiel diabła” przynosi zaskakujący twist w ich twórczości – wbrew pozorom, nie gardzą macierzyństwem, są jedynie nihilistami. Ufff. Opowieść o kobiecie, którą niemożność powicia dziecka oraz ostracyzm lokalnej społeczności prowadzą na krawędź obłędu, to kawał doskonałej psychodramy, intrygujący folk-horror oraz najlepszy odcinek „Strefy Wiary” w tym roku. W roli głównej wybitna Anja Plaschg. Ale by było, gdyby zajęła miejsce obok Isabelle Huppert, Emmanuelle Rivy i legionu europejskich aktorek w oscarowej kategorii „Co nam szkodzi”. 

Aleksandra: Włochy, wiek XX. Młoda Amerykanka przyjeżdża do Rzymu, by złożyć śluby zakonne. Zamiast zaślubin z Chrystusem czeka ją jednak spółkowanie z bestią. Podążając tropem duetu Franz-Fiala, tegoroczny horror szczególnie upodobał sobie temat macierzyństwa, a właściwie lęku przed fizjologicznym aspektem ciąży. Tuż po Wielkanocy w polskich kinach spotkały się „Omen: Początek” i „Niepokalana”, by walczyć o palmę pierwszeństwa w kategorii „narodziny antychrysta”. Choć siostra Cecilia (Sydney Sweeney) musiała uznać wyższość nowicjuszki Margaret (Nell Tiger Free), to oba zapisy „porodu” mogłyby stać się potężnym orężem w rękach niejednej katechetki. Ostatecznie jednak na filmowy sabat zwołany przez Arkashę Stevenson zlecieli się i Donner, i Argento, i Polański.

Omen: Początek

DOBRE DRUGIE MIEJSCA: „Anora” vs „Strefa interesów”

Aleksandra: Trzeba było Seana Bakera flirtującego z „Kac Vegas”, żeby Złota Palma po 13 latach ponownie trafiła w ręce amerykańskiego reżysera. Następcą kontemplacyjnego „Drzewa życia” stała się więc nowa baśń o Kopciuszku na petrodolarowym haju. Ale żarty na bok, bo Mikey Madison na ekranie to żywa inkarnacja klasowego gniewu, a sam Baker to najbliższy wczesnemu Malickowi twórca. I to on jest obecnie najpilniejszym kronikarzem sypiącej się Ameryki. Utrwalił już na taśmie rdzewiejące marzenie Walta Disneya, brudne przedmieścia Los Angeles i postprzemysłowy Teksas. Teraz ormiański imigrant (fantastyczny, parszywy Karren Karagulian) wygłasza na tle amerykańskiej flagi rozpaczliwą elegię o tym jak kiedyś to było, a dziś nikt nie chce pracować (gdzie podział się ten reaganowski entuzjazm, dzięki któremu nawet „Książę w Nowym Jorku” szorował kible restauracji McDowell’s z uśmiechem na ustach?). Zapożyczając tytuł ostatniej książki Magdy Okraski, tej Ameryki „nie ma i nie będzie”. Co w zamian? Cóż, pewni możemy być tylko tego, że jej mieszkańcom i zgliszczom będzie towarzyszył Baker.

Michał: W polskiej krytyce filmowej to jest tak: pierwsza fala zachwycona, druga sceptyczna (w końcu ten czy tamten film z Cannes nie może być aż tak dobry), a trzecia w galopie na koniku ironii. „Strefa interesów” Jonathana Glazera odhaczyła wszystkie te punkciki. To jednak kino całkiem nieźle impregnowane przeciwko środowiskowej przekorze. Ilekroć pomyślimy sobie, że może kolega czy koleżanka mieli rację, pisząc o relatywizowaniu zbrodni Rudolfa Hoessa, Glazer rozbraja podobne zarzuty samą konwencją – piekło jest i w nas, i w połączeniu „Big Brothera” z „Shoah”. Tego, co zrobili operator Łukasz Żal, kompozytorka Mica Levi oraz szef dźwiękowców Johnnie Burn, nie da się zlekceważyć. „Pracując” symbolicznie po dwóch stronach muru oddzielającego obóz w Auschwitz od domu Hoessa, stworzyli jedną najpojemniejszych metafor Holokaustu w historii kina.  

Strafa interesów

AND THE KIJEK PRAWDY GOES TO… : „Substancja” vs „Przesilenie zimowe”

Michał: Trzy seanse, tyle samo tekstów, dziesięć gwiazdek, pięćdziesiąt dziewięć kłótni na ulicy. Dokonałem stosownych obliczeń i wyszło mi, że „Substancja” to najlepszy film roku. Nie zapraszam do dyskusji, chyba że będziemy dyskutować o tym, czy aerobik w ogóle jeszcze kogoś grzeje – te rozmowy są przynajmniej zabawne. Oczywiście, Coralie Fargeat spóźniła się na imprezę, w jej zamaszystej satyrze na wszystko nie ma akademickiej przenikliwości. Tak, sięga po dramaturgiczną taniznę i pozostaje głucha na fakty – kobiety po pięćdziesiątce są dziś najlepiej opłacanymi aktorkami w Hollywood. Ale kogo to tak naprawdę obchodzi? Jeśli coś, co w tym roku wsączyło się pod nasze powieki, zostanie pod nimi na lata, to stawiam na ten wykwit szalonej wyobraźni. Z ludźmi, którym się podobało, tylko „ten finał taki przegięty”, nie mam o czym rozmawiać. To już wolę, żebyśmy się kłócili niż zgadzali ze złych powodów. 

Aleksandra: Gdyby ktoś nagle wybudził mnie z powigilijnej śpiączki cukrowej, włączając przy tym „Przesilenie zimowe”, pewnie burknęłabym, że po pierwsze – wcale nie śpię, po drugie – owszem, doskonale wiem, co oglądam, „Zwyczajnych ludzi” przecież. Czy tego tam, no, Hala Ashby’ego? Mike’a Nicholsa? A to tylko Alexander Payne ustawił wehikuł czasu na 50 lat wstecz, żeby zaraz wrócić z najpiękniejszym filmem świątecznym od czasów Franka Capry. Takim, o który mogłabym się pokłócić, ale nie ma z kim. Bo jak nie pokochać Paula Giamattiego w roli surowego belfra o czułym sercu i Da’Vine Joy Randolph w roli matki, która właśnie straciła jedyne dziecko? Jak nie docenić najbardziej żywiołowego debiutu sezonu? Widzieliście te skoki Dominica Sessy na czerwonym dywanie? Takiego Payne’a chcę odgrzewać co roku. Najchętniej – z VHS-u.

Substancja

Reklama