Gdzie ojciec nie może, tam córkę pośle. Recenzja filmu „Fenicki układ” Wesa Andersona
( 09.07.2025 )
„Fenicki układ” to w gruncie rzeczy dość prosta opowieść o wspólnej robinsonadzie ojca i córki. Wypisz, wymaluj droga bohatera Josepha Campbella. Oderwanie od znanego świata? Jest: Bohaterka po latach spędzonych w klasztornych murach wyrusza w podróż do Azji Zachodniej. Inicjacja? Jest: Bohaterka smakuje alkoholu, władzy i pożądania. Powrót z nową mocą? Jest: Bohaterka tworzy bliskie relacje na własnych warunkach.
Gdzieś w pierwszej dekadzie lat dwutysięcznych, podczas wakacji u rodziny w Niemczech, zostaję szczególnie dowartościowana – ojciec zabiera mnie na mecz. Jedziemy pod stadion. Ja w stronę kas, ojciec w drugą. Biegnę więc za nim, żeby zaraz dowiedzieć się wszystkiego o instytucji konika. Ojciec dyskretnie wskazuje na grupkę szwagrów i rzuca to sakramenckie: „No, masz niemiecki w szkole, czego was tam uczą?”. Jaka córka – takie bojowe zadanie od starego. Jestem dość pokraczną, zakompleksioną nastolatką, nie umiem rozmawiać z chłopakami, ale wiem już, jak dogadać się z wąsaczami. Kiedy wracam z biletami, ojciec wykrztusza z siebie afirmacyjne „No” i przez moment jestem najszczęśliwszą dziewczyną na świecie.
Może nie powinno zaczynać się recenzji w tak osobisty sposób, ale nie ukrywam – odczuwam deficyt tekstów kultury, które w zniuansowany sposób potrafiłyby uchwycić ambiwalentną naturę relacji między ojcem a córką. Jak gdyby wspólna przygoda przyjmująca (przynajmniej w wyobraźni jej uczestników) rozmiary niezwykłej misji zarezerwowana była jedynie dla męskiego bohatera, podczas gdy z drugiej strony wybrzmiewa smętnie „Jesienna sonata”. Jakie więc było moje zdziwienie, gdy reżyser kojarzony w ostatnich latach z masową produkcją pozbawionych substancji jaj Fabergé, wlał w lukę coś jakby szczerego i osobistego. Bo „Fenicki układ” to coś na kształt baśni, którą sama musisz sobie opowiedzieć, żeby zrozumieć tę dziwną, milczącą postać, która, czy tego chcesz czy nie, na lata zdefiniuje twoje poczucie wartości jako kobiety.
Wes Anderson na planie “Fenickiego układu”. Focus Features
Ojciec-Fanatyk
Jeszcze słowem usprawiedliwienia – to w zasadzie Wes Anderson skazał recenzentkę na osobisty ton, dedykując film pamięci swojego teścia. Fouad Mikhael Maalouf był urodzonym w Betlejem inżynierem i przedsiębiorcą, którego zięć zapamiętał jako postać kroczącą przez życie „w cieniu libańskich cedrów”. Był też ojcem, który pewnego dnia, chcąc wtajemniczyć córkę w rodzinne interesy, zapoznał ją z bogatą kolekcją projektów zamkniętą w pudełkach po butach. Juman Malouf uznała to za szalone; Wes natomiast uznał, że ekscentrycznego ojca jego żony musi zagrać Benicio del Toro. Tym samym Fouad Mikhael Maalouf dołączył do zaszczytnego grona fanatycznych kolekcjonerów pamięci obok Calouste’a Gulbenkiana, Antonisa Benakisa i Ojca-Fanatyka Wędkarstwa.
Po ostatnim Festiwalu w Cannes, gdzie „Fenicki układ” walczył w konkursie o Złotą Palmę, szybko rozeszła się wstrząsająca nowina, że Anderson postanowił zaburzyć spokój swoich widokówek i poruszyć kamerę. O samych zdjęciach Bruno Delbonnela za chwilę, ale myślę sobie, że to nie przypadek. Po dość nijakim „Asteroid City” (czy ktoś jeszcze w ogóle pamięta o czym był ten film?) reżyser nie sili się na zagmatwaną, wielowątkową, rozpisaną na sto głosów historię nie-wiadomo-czego i nie-wiadomo-kogo. „Fenicki układ” to w gruncie rzeczy dość prosta opowieść o wspólnej robinsonadzie ojca i córki. Wypisz, wymaluj droga bohatera Josepha Campbella. Oderwanie od znanego świata? Jest: Bohaterka po latach spędzonych w klasztornych murach wyrusza w podróż do Azji Zachodniej. Inicjacja? Jest: Bohaterka smakuje alkoholu, władzy i pożądania. Powrót z nową mocą? Jest: Bohaterka tworzy bliskie relacje na własnych warunkach.
Tym więc, co czyni te nieskomplikowaną historię mimo wszystko angażującą, stała się sama relacja Zsa-zsa Kordy (Benicio del Toro) i Liesl (Mia Threapleton), a właściwie to, czym wypełniają ją bohaterowie chowający się za baśniowymi archetypami. Anderson przyznaje, że gdyby sam nie miał dziewięcioletniej córki, jego bohater nie byłby ojcem. I chociaż Korda to oryginał jakich mało, człowiek, który sprytem wciąż wymyka się śmierci, to bez Liesl musiałby powtarzać jak Chrissy Moltisanti „Where's my arc?”. Szybko więc okazuje się, że podróż bohaterki staje się tak naprawdę podróżą bohatera, który bez tej drobnej postaci w habicie u boku najpewniej dalej kręciłby się w kółko, a my musielibyśmy zadowolić się smutnym portretem przemysłowca grabiącego bogactwa Lewantu.
„Fenicki układ”, reż. Wes Anderson
Magiczne krainy
Notabene nie tylko Korda przełamuje życiowy impas. Sam Anderson, nieprzerwanie wierny swojemu estetycznemu kredo, subtelnie próbuje tu przekroczyć własne ograniczenia. Oczywiście demiurgiem andersonowskiego świata pozostaje scenograf Adam Stockhausen, który w swoim rozmachu odważnie nawiązuje do prac Bena Van Osa i Jana Roelfsa – a więc duetu znanego przede wszystkim ze zmysłowych scenografii w filmach Petera Greenawaya. Już początkowa scena, w której pielęgniarki krążą wokół Kordy, pilnując wyrafinowanej choreografii, to jakby powidoki tańca kucharzy i kelnerów w filmie „Kucharz, złodziej, jego żona i jej kochanek”.
Stockhausen jest już dziś nie tyle hollywoodzkim rzemieślnikiem, co kuratorem przestrzeni, który ze zwykłej dykty potrafi stworzyć fantastyczne imperium. Jego prace są czymś więcej niż tłem dla opowieści – to mitologie same w sobie. Nie inaczej jest zresztą w ostatnim projekcie, gdzie filmowa Fenicja sprawia wrażenie zamkniętej w uparcie trwającej belle époque. To kraina, w której krzyżują się wpływy miejscowych rodów książęcych, zachodnich przemysłowców i kolonizatorów, rebeliantów Globalnego Południa i syjonistów ze swoimi kibutzami, i chociaż jest to mieszanka zupełnie ahistoryczna, to w wyraźnej nieobecności samych Fenicjan odbija się ogromna tragedia rzeczywistych mieszkańców Bliskiego Wschodu.
Ciekawe, że Anderson zbliża się więc bardziej do samego życia, kiedy otwarcie zamienia je w baśń. Formalne przekroczenie zostaje więc sprowokowane przez przesunięcie fabularne, którego reżyser dokonuje przez eksplorację problemu moralności i wiary, grzechu i odkupienia. Jak wtedy, gdy filmowe mise-en-scène osiąga charakterystyczną raczej dla opery mnogość elementów symbolicznych w scenach sądu ostatecznego nad bohaterem. Wtargnięcia kamery do świętej rzeczywistości zaświatów można by spodziewać się raczej w obrazie Roberta Eggersa, z tym jednak zastrzeżeniem, że tam w roli Stwórcy nie zobaczylibyśmy poczciwego Billa Murraya, a Willema Dafoe czy Ralpha Inesona. Nie zmienia to jednak faktu, że w dotychczas pozbawionych ducha światach Andersona pojawia się element jednoznacznie wykraczający poza zmysłowe poznanie. Czy jest to jedynie estetyczny eksperyment, fabularna zabawa, czy udział reżysera we współczesnym zwrocie ku duchowości – to będziemy mogli ocenić dopiero przy następnym filmie Andersona. W każdym razie zainteresowanie reżysera tematem przemijalności może oznaczać wejście w dojrzały okres twórczości.
„Fenicki układ”, reż. Wes Anderson
Małe rewolucje
W kontekście opisanej transformacji nie dziwi więc zmiana dotychczasowego operatora. Jak dotąd głównym autorem zdjęć do wszystkich fabularnych filmów długometrażowych Andersona (poza animacjami poklatkowymi, które realizował Tristan Oliver) był Robert D. Yeoman. Możemy więc chyba mówić o niemałej rewolucji, skoro głównym wyróżnikiem twórczości reżysera była przede wszystkim ich wizualna strona. Bruno Delbonnel, odpowiedzialny chociażby za fantastyczne zdjęcia do „Amélii” czy „Tragedii Makbeta” pomógł jednak Andersonowi zjeść ciastko i mieć ciastko. Bo z jednej strony nie rezygnuje z opartych na symetrii kompozycji i pastelowej palety barw; z drugiej opowiada, operując jazdą kamery i zoomem dużo chętniej niż Yeoman.
W tym samym czasie Anderson dokonuje innego, wspomnianego już na początku przesunięcia fabularnego. Z eksplorowanej przez siebie chętniej relacji ojciec-syn zwraca się w kierunku próby zrozumienia miejsca córki w sieci rodzinnych zależności – wśród dziewięciu braci będzie centralną figurą. Tą, której ojciec przekaże dzieło swojego życia w pudełkach po butach i tą, z którą po robocie wypali cygareta, grając w karty. I tutaj propozycja spojrzenia na drogę młodej dziewczyny wydaje mi się zdecydowanie bardziej interesująca niż chociażby „Barbie”, zadeklarowana wprost jako feministyczna, bo okazuje się, że emancypacja może odbyć się bez radykalnego oderwania od problematycznej figury ojca; wręcz przeciwnie, wspólna droga może czasem stać się jej warunkiem.
W tym sensie „Fenicki układ” można by umieścić obok kilku innych produkcji z ostatnich lat, w których ojciec staje się dla młodej dziewczyny półmityczną figurą. I nie chodzi wcale o to, że tej relacji nie chce. Być może po prostu nie umie, czuje się niezręcznie, być może urodził się w świecie, gdzie czułość była zarezerwowana dla płci przeciwnej i było to ograniczenie, którego nie umiał przekroczyć. Myślę więc z jednej strony o „Aftersun”, które wybiórczość pamięci traktuje jako drogę do ocalenia dzieciństwa; z drugiej o „Biednych istotach”, przy których prawdopodobnie za bardzo skupiliśmy się na Belli-w-świecie, nie dostrzegając obecnego na każdym kroku cienia starego Baxtera. Ostatecznym triumfem Belli nie jest przecież totalne zerwanie z rodzinnym bagażem, ale akceptacja tego, „ile ojca jest we mnie i co dobrego mogę z tym zrobić”.
Nie jest tajemnicą, jaką rolę odgrywa w życiu dziewczynki akceptacja ojca. Tradycyjnie jednak jego postać jest ukazywana jako odległa wobec córki w rodzinnej hierarchii. „Fenicki układ” czytam jako próbę pogodzenia tych sprzecznych perspektyw. To całkiem zgrabny moralitet na nasze czasy o tym, że wyciągnięcie ręki jest możliwe, ale trzeba też umieć je przyjąć. Nikt z nas nie byłby ani zły, ani specjalnie zdziwiony, gdyby Liesl odwróciła się na pięcie od człowieka, który po kilkunastu latach milczenia wraca do jej życia z plikiem papierów w pudełkach po butach. Ponieważ jednak nie ma na tym świecie instytucji silniejszej od pierworodnej córki (eldest daughter syndrome to obecnie moja ulubiona diagnoza z TikToka), to dziewczyna zostaje, trochę z ciekawości, trochę z litości, zmieniając ostatecznie trajektorię życia ojca, dziewięciu braci i pewnego chłopaka (za casting Michaela Cery komuś należy się podwyżka).
Wes Anderson nie rewolucjonizuje kina „Fenickim układem”, ale film być może staje się zapowiedzią powrotu do tego, co do tej pory robił najlepiej – nie starannego komponowania obrazów, a opowiadania o rodzinnych dysfunkcjach. A ponieważ chcę oglądać więcej upartych córek, będę mu w tej drodze kibicować.
„Fenicki układ”, reż. Wes Anderson