I taki to był tydzień w kulturze. Mały problem z „Brutalistą”, duży problem z decyzjami Trumpa

Aleksander Hudzik
przegląd tygodnia
7.02.2025
4 min. czytania

Jeśli trzy i pół godziny „Brutalisty” to dla was pikuś, to mam kolejne wyzwanie! W weekend do sieci trafił zapis blisko sześciogodzinnego koncertu na rzecz wsparcia ofiar pożarów w Los Angeles i Kalifornii. I tak, obejrzałem cały ten koncert.

Czołem, Brutaliści! Jak tam po seansie? Bo ja mam z filmem Corbeta mały problem. Fikcyjna postać głównego bohatera składa się z elementów tak realnych, że aż chce się zapytać, czy ktoś z takim dorobkiem jak László Tóth mógł naprawdę istnieć. A jeśli tak, to dlaczego cierpiał taką niedolę, gdy inni nauczyciele Bauhausu lądowali w najlepszych szkołach i studiach projektowych w Ameryce i Europie?

W tej układance jest jeszcze jeden prawdziwy element, o którym prawie nikt nie mówi. To miasteczko Doylestown w Pensylwanii, gdzie w 1952 roku, czyli w czasie, w którym rozgrywa się „Brutalista”, powstała świątynia, a konkretnie Narodowe Sanktuarium Matki Bożej Częstochowskiej, potocznie zwane amerykańską Częstochową! Googlujcie tego potworka, bo to klasyczny przykład z cyklu: oczekiwania vs rzeczywistość.

A jeśli trzy i pół godziny „Brutalisty” to dla was pikuś, to mam kolejne wyzwanie! W weekend do sieci trafił zapis blisko sześciogodzinnego koncertu na rzecz wsparcia ofiar pożarów w Los Angeles i Kalifornii. I tak, obejrzałem cały ten koncert – może dlatego, że pierwsze wydarzenie takiego rodzaju, Live Aid, nieodłącznie kojarzy mi się z wakacjami 2005 (czyli, słownie, dwadzieścia lat temu). Zespół Green Day śpiewał wówczas American Idiot, a ja zrozumiałem, że istnieje kraj dla idiotów, więc może jednak znajdę swoje miejsce gdzieś na świecie. A może po prostu dlatego, że wzruszają mnie takie wydarzenia, na których wielkie gwiazdy spotykają się na jednej scenie, żeby pośpiewać w dobrej sprawie.

Bo gdzie indziej zobaczymy występujących po sobie Katy Perry i Joni Mitchell (no i niestety Stinga)? Gdzie można usłyszeć piosenki, które w latach 90. stały się hymnami zarówno Kalifornii, jak i świata, który mnie ukształtował – Gwen Stefani śpiewa Don’t Speak, a Red Hot Chili Peppers Californication, i wszystko to nie dla zasięgów, które daje występ w przerwie Super Bowl, ale dla miasta, które cierpi. Nawet St. Vincent, która zastąpiła Kurta Cobaina na czele Nirvany (ale ktoś zapomniał włączyć jej mikrofon), nie zepsuła tego spektaklu.

A skoro jesteśmy przy Stanach Zjednoczonych i katastrofach, to nawet nie będę komentować tego, co Donald Trump powiedział na temat Gazy – którą chyba pomylił z Grenlandią, a tę jeszcze tydzień temu planował anektować. Dzielenie się łupami i strefami wpływów przerabialiśmy na własnej skórze w 1945 roku. Tyle że nikt nam wtedy nie powiedział: „Słuchajcie, ta Warszawa jest tak zniszczona, że może lepiej do niej nie wracać”. O wygrzebywaniu się z gruzów opowiada nowy komiks „Brzask” Jacka Świdzińskiego – o mroku, o strachu, o życiu na cmentarzu i o tym, że wcale nie jest łatwiej nawet wtedy, gdy wstaje świt.

Za to o Palestynie przepięknie napisał na łamach „New Yorkera” irańsko-amerykański pisarz Kaveh Akbar, którego powieść Martyr ukaże się w Polsce za kilka miesięcy. Akbar zamiast o sobie opowiada o książkach palestyńskich autorek, które piszą z Palestyny lub o Palestynie. Wśród nich Lena Khalaf Tuffaha, Hala Alyan, Najwan Darwish, Fady Joudah – emigranci, na których opiera się trwanie palestyńskiej kultury. I spośród wielu zdań o smutku i wściekłości, Akbar przywołuje to jedno, cytując Halę Alyan: „Nie wiem, czym jest nadzieja, ale mój naród nauczył mnie kochać na milion sposobów”.

I taki to był tydzień w kulturze.