I taki to był tydzień w kulturze. „Putin” Vegi i Robbie Williams jako małpa

Aleksander Hudzik
film
przegląd tygodnia
23.01.2025
3 min. czytania

Dla wielbicieli Dylana to mniej więcej tak, jakby ktoś postanowił zekranizować Biblię, ale na koniec ukrzyżował nie tego gościa. A jednak wielkiego obruszenia na film nie ma. Jak widać, z filmem o Dylanie jest jak z filmami o Janie Pawle II: nieważne, czy tak było, ważne, żeby ładnie opowiadali.

Spotify, na którym ląduje i muzyka do biegania, i wszystkie nasze zaangażowane w lepszy świat podcasty, postanowiło dołożyć 150 tys. dolarów do zorganizowania inauguracji Donalda Trumpa. Na imprezie obok siebie stali oligarchowie z Meta, Amazonu i Tesli, którzy od dawna sądzą, że lepiej mieć po swojej stronie władzę niż wartości. To jest problem, a nie tak zwane prezesowskie jasełka w wykonaniu Elona Muska (byłego partnera królowej Spotify, Grimes).

A poza tym to styczeń w trybie „kochamy wielkich mężczyzn”. W Stanach film o Bobie Dylanie, w Polsce „Putin” Patryka Vegi, a na deser film o szympansie, za którym chowa się Robbie Williams, za którym chowa się… tajemniczy inwestor, ale po kolei.

Pastwienie się nad Patrykiem Vegą przypomina recenzowanie wystaw malarstwa w Związku Polskim Artystów Plastyków: można, ale i tak nic nie zaszkodzi im tak bardzo jak oni sami. A jednak „Putin” przekracza granice, których przekraczać się nie powinno. Nie są to granice kiczu mierzone nasyceniem sepii w scenach retrospektywnych lub sztucznymi efektami maskującymi twarze Putina. Nie są to granice żenady, które wyznaczają polscy aktorzy grający Rosjan mówiących łamaną angielszczyzną. Nie jest to nawet granica prawdy, którą sobie Vega dopasowuje do tego, co akurat mu się przypomni, tworząc z biografii Putina miks teorii spiskowych. Tą granicą jest żerowanie na ludzkim cierpieniu, bo Vega stworzył film, w którym śmierć tysięcy służy tylko po to, żeby przyciągnąć do kina.

Grzechem pierworodnym filmu „Completely Unknown” o Bobie Dylanie mogło być odejście od historycznych faktów. Chodzi o jeden z punktów zwrotnych w karierze piosenkarza, który podczas koncertu w Manchesterze w 1966 roku zagrał na elektrycznej gitarze zamiast na akustycznej, co tak rozwścieczyło wyznawców jego kościoła, że ktoś w tłumie zakrzyknął „Judasz”. W filmie z Timothée Chalametem ktoś krzyczy „Judas”, ale filmowcy przenoszą koncert do Newport (Rhode Island), jednocześnie cofając to Wielkie Historyczne Wydarzenie do roku 1965. Dla wielbicieli Dylana to mniej więcej tak, jakby ktoś postanowił zekranizować Biblię, ale na koniec ukrzyżował nie tego gościa. A jednak wielkiego obruszenia na film nie ma. Jak widać, z filmem o Dylanie jest jak z filmami o Janie Pawle II: nieważne, czy tak było, ważne, żeby ładnie opowiadali.

No i nie zapominajmy, że do kin wszedł też „Better Man”, czyli biograficzny film o Robbiem Williamsie, którego gra wygenerowana cyfrowo małpa. To film, który nie przebił się w Stanach mimo umiarkowanie pozytywnych recenzji (może dlatego, że jedyną znaną muzyczną małpą jest tam zespół Gorillaz). A jak przyjmie się ten film w Polsce skoro, jak donosi portal Plotek (najlepsze źródło wiedzy o polskiej kulturze), jednym z producentów jest Grzegorz Jankielewicz, człowiek, który wybudował w Warszawie Cosmopolitana i wydaje gazetę „Zwierciadło”? Filmu mimo to nie ogłoszono polską produkcją. Dlaczego? Nie wiadomo! Ale może to wyjaśni, dlaczego Robbie zeszłej jesieni potajemnie zagrał w klubie Jassmine w Warszawie.