To nie James Blake tylko Ignacy. Rozmowa z artystą
( 18.04.2025 )
Ignacy: „Wchodzę do studia i przestaję bać się tego, co mam w głowie, własnych myśli i uczuć. Z kolei poza studiem trudno mi być asertywnym czy wyrażać opinie. Muzyka mnie otwiera”.
„Jestem nudny” – mówi o sobie Ignacy, choć prawda jest taka, że wyrasta na jedną z najciekawszych postaci polskiej sceny muzycznej. Jego drugi album „Limbo” jest świadectwem imponującej odwagi młodego autora. Eksperymentalna forma stanowi kontrę dla przebojowych refrenów z debiutu, które przyniosły mu popularność, a autorefleksja w jego tekstach staje w opozycji do typowych piosenek o miłości.
Uważasz się za osobę odważną?
Na co dzień trudno znaleźć mi odwagę w sobie. Kiedy jednak wchodzę do studia i mam przed sobą mikrofon, automatycznie jej nabieram.
Pojawia się samoistnie? Wystarczy, że staniesz przed mikrofonem?
Wiem, że to wydaje się zbyt proste, aby mogło być prawdziwe. Jakby wystarczyło pstryknąć palcami.bAle to brzmi magicznie, bo takie właśnie jest. Wchodzę do studia i przestaję bać się tego, co mam w głowie, własnych myśli i uczuć. Z kolei poza studiem trudno mi być asertywnym czy wyrażać opinie. Muzyka mnie otwiera.
Czym jest dla ciebie odwaga?
To brak strachu przed przełamywaniem wewnętrznych ograniczeń. Takich, które narzuciliśmy sobie sami, albo takich, które narzucają nam inni. Odważnie jest otworzyć się na osobę, którą się naprawdę jest. Dlatego odwaga jest kluczowa dla mojego procesu twórczego. Nie wyobrażam sobie pisania muzyki bez odwagi.
Artysta musi być odważny, żeby być artystą?
Nie, nie chciałbym stawiać sprawy tak kategorycznie. Brak odwagi też może być ciekawym, inspirującym punktem wyjścia dla sztuki. Sporo dzieł powstało z nieśmiałości czy lęku, nie chciałbym więc umniejszać ich wartości. Mówię tylko o sobie. U mnie odwaga jest tworzywem.
Ignacy, fot. Universal Music Polska
„Limbo” jest odważną płytą. Po pierwsze dlatego, że po debiutanckim albumie „Central Park”, który odniósł spory sukces sprzedażowy, zdecydowałeś się wydać album dużo trudniejszy w odbiorze.
Nie chciałem się powtarzać. Uciekam od nudy w studiu. Boję się, że sam dla siebie stanę się wtórny i stracę przyjemność z robienia muzyki, a ta satysfakcja jest dla mnie kluczowa. Może to wręcz narcystyczne, że stawiam własne potrzeby nad potrzebami odbiorców, ale to przede wszystkim ja mam się dobrze bawić, tworząc piosenki. Tak uważam. A zmiana przyszła naturalnie. Kupiłem nowy instrument, syntezator, który wyznaczył mi kierunek. Posłuchałem intuicji i poszedłem za pomysłem, by nagrać bardziej eksperymentalny materiał.
Jak przyjąłeś sukces swojego debiutu?
Sukces przyszedł niespodziewanie. Wydawałem kolejne single i nagle przy czwartym wszystko się zmieniło. „Czekam na znak” było wszędzie. Nawet kiedy zdawałem egzamin na prawo jazdy, w radiu leciała moja piosenka. A wydałem ten utwór od niechcenia. Nie byłem przekonany, że to singlowy numer. Wyszedłem z założenia, że jako debiutant mogę bez ryzyka próbować nowych rzeczy i tylko dlatego „Czekam na znak” ukazało się jako singiel. Dla mnie to też dowód odwagi, że nie chowam dziś swoich starych piosenek, mimo że z niektórych wyrosłem. Kiedy piszę piosenkę, akceptuję, że za jakiś czas nie będzie już do mnie pasowała, bo wiem, że w momencie, w którym powstawała, mówiła prawdę o mnie.
Ludzie mają potworny problem z akceptacją tego, kim byli kiedyś.
Gdy słucham swojej pierwszej płyty, widzę, że się zmieniłem. Widzę, jakie błędy popełniałem. Wiem, co chciałbym zrobić inaczej. Ale nawet gdybym mógł cofnąć czas i na przykład napisać inne teksty, nie miałoby to sensu. Taki wtedy byłem.
Gdy zacząłeś dzielić się z bliskimi czy współpracownikami pomysłem na „Limbo”, usłyszałeś, że może jednak nie tędy droga, że to za trudne, że trzeba kuć żelazo i nagrać kontynuację debiutu, skoro tak się sprawdził?
Dokładnie takich reakcji się spodziewałem, więc praktycznie do samego końca nikomu nie pokazywałem nowego materiału. Gdy pracowałem nad debiutem, każdą piosenkę wysyłałem znajomym czy rodzinie. Utwory z „Limbo” chowałem. Najpierw materiał usłyszała moja wytwórnia. Zaakceptowali zmianę i jestem im za to wdzięczny. Zdaję sobie sprawę, że zaryzykowałem, a dla niektórych osób mądrzej byłoby robić muzykę, dzięki której stałbym się sławny i dużo zarabiał.
Nie chcesz być sławny i dużo zarabiać?
Gdybym chciał, wydałbym drugi raz pierwszą płytę (śmiech). Nawet gdybym chciał, to i tak nie umiałbym być popularny. Nie jestem medialny.
Co to znaczy?
Trzymam się na uboczu. O sobie i swoim życiu śpiewam w piosenkach, ale nie pokazuję niczego publicznie.
Ignacy, Limbo
To czas na drugi powód, dla którego „Limbo” jest odważną płytą. Płyta jest zapisem monologu wewnętrznego.
Kiedy piszę piosenkę, nie myślę o tym, jak bardzo mnie obnaży. Staram się tylko jak najlepiej nazwać emocje, które są we mnie. Nie wyobrażam sobie, co pomyśli o mnie i jakiego mnie zobaczy osoba, która będzie słuchała moich piosenek. Nie stresuje mnie to, więc nie powiedziałbym, że w tym sensie moja muzyka jest odważna.
Mnie „Limbo” pokazało, że jesteś osobą, która nie boi się przeżywać.
Nie boję się przeżywać emocji. Ale nie jestem żądny przygód. Nie szukam wrażeń, nie próbuję nowych rzeczy. Jestem nudny (śmiech). Może dlatego mam takie intensywne życie emocjonalne. Nawet drobna interakcja jest w stanie wzbudzić we mnie skrajne reakcje. Jestem ekspertem od przeżywania emocji. Może nawet przeżywam ich za dużo.
Ciąży ci to?
Oczywiście. A do tego nie uważam, żeby tworzenie muzyki miało działanie autoterapeutyczne. Nie wyrzucam z siebie emocji, gdy piszę piosenkę. Tylko rozdrapuję ranę.
Na „Limbo” rozmawiasz sam ze sobą…
Wchodzę do swojej głowy i opowiadam, co się tam dzieje. „Central Park” był o relacjach, o tym co może się wydarzyć między dwiema osobami, a tu jestem tylko ja i moje uczucia. „Limbo” to stan zawieszenia. W tamtym czasie niepewność towarzyszyła mi z różnych względów. Bo na przykład skończyłem liceum i nie wiedziałem, czy pójść na studia. Poszedłem, potem zrezygnowałem…
Co studiowałeś?
Zacząłem studia na wydziale jazzu na Akademii Muzycznej w Katowicach. To uczelnia, na którą trudno się dostać, więc chciałem sobie pokazać, że mi się uda i spełnić marzenie z dzieciństwa. A kiedy już spełniłem marzenie małego Ignasia, to okazało się, że nie do końca da się pogodzić studiowanie w Katowicach z mieszkaniem w Warszawie i karierą, która akurat zaczynała się rozwijać. Odpuściłem, żeby skupić się na autorskiej twórczości.
Zaczynałeś od śpiewania jazzu, prawda?
Tak, śpiewałem standardy. Tam są moje pierwsze inspiracje i początki zainteresowania muzyką. Tam jest rdzeń mojej tożsamości muzycznej. Wciąż słyszę jazz w tym, jak wymyślam melodie czy harmonie. Jazz jest obecny w mojej muzyce, nawet jeśli stanowi mały element. Jesteśmy składową wszystkiego, co nas po drodze inspirowało.
Kiedy czujesz, że piosenka ci się udała?
Kiedy sam chcę jej słuchać. Gdy zapętlam własny utwór, to znaczy, że jestem z niego dumny.
Lubisz słuchać swojego głosu?
„Limbo” słuchałem w kółko (śmiech). Ciężko byłoby zajmować się muzyką, gdybym nie lubił własnych piosenek albo tego, jak śpiewam. Zanim wydasz utwór, naprawdę musisz odtworzyć go wiele razy, pracując nad nim. Niektóre piosenki powstają w kilka dni, w innych dłubię po kilka miesięcy. Nie mogę nie czerpać żadnej przyjemności ze słuchania własnej muzyki.
Skoro niektóre powstają w kilka dni, a nad innymi siedzisz tygodniami, skąd wiesz, że to już?
Słucham własnego instynktu. Kiedy czuję, że coś trzeba poprawić, to poprawiam, aż będzie dobrze. Czuję też, że już nie trzeba niczego zmieniać. Do tego stopnia, że nie potrzebuję drugiego czy trzeciego głosu, który potwierdzi mi, że mogę skończyć prace nad piosenką.
Ignacy, fot. Adam Słaboń
Powiedziałeś, że składamy się z tego, co nas inspiruje. Z czego składałeś się, nagrywając „Limbo”?
Jazz jest od zawsze bazą, ale podczas pisania piosenek na „Limbo” słuchałem bardzo dużo triphopu. Nadrobiłem zaległości, odkrywając dyskografie Massive Attack czy Portishead. Ujął mnie ten mrok.
James Blake?
To dla mnie ważny artysta, nie wyrzekam się go. Uważam jednak, że nazywanie mnie polskim Jamesem Blake’iem jest i na wyrost, i za bardzo upraszcza sytuację.
Trzecia płyta?
Zacząłem o niej myśleć. Ale za tę płytę zabieram się od zupełnie innej strony. Zbieram zdjęcia. Wrzucam do jednego folderu bardzo różne obrazki, które dla mnie tworzą spójną całość, coś je łączy.
Co na nich jest?
Nie powiem. Zresztą nie o to chodzi, co jest na zdjęciach. Chodzi o aurę, którą wspólnie tworzą.
