Ile na dziesięć?
( 30.09.2023 )
Hollywood w ruinie, gry wideo w rozkwicie, a Polska mistrzem Polski. Współczesna popkultura to kuferek ze skarbami, w których można przebierać w nieskończoność – o naszym społeczeństwie, jego potrzebach, nadziejach i lękach mówi w końcu najwięcej. Zaś w swoim nowym autorskim cyklu „Ile na dziesięć?” Michał Walkiewicz, redaktor naczelny Filmwebu, pisze o niej tak, jak lubi: bez zbędnych przymiotników, z szacunkiem dla najniższych gatunków i największych ambicji oraz przy ścieżce dźwiękowej z „The Social Netw
Dzieci, nie kupujcie narkotyków. Jeśli będziecie grzeczne, wyprodukuje je wasza szyszynka. Adrenochrom, który zapewnia wieczną młodość i odwraca skutki przewlekłych chorób, to dziś najbardziej pożądany psychodelik świata. Uzyskiwany w satanistycznej ofierze z dziatek, kosztuje tysiące dolarów i trzy czwarte duszy. Powiesz, że to produkt utleniania adrenaliny, przydatny w uzyskiwaniu karbazochromu, który zwiększa krzepliwość krwi. Ja powiem, żebyś wyłączył biuletyn naukowy Warszawskiego Uniwersytetu Medycznego i włączył myślenie.
Eliksir młodości nie jest łatwy w ekstrakcji – najlepiej wkłuć się przez oczodół, lecz nie obędzie się bez uprzednich tortur, w końcu hormon wytwarza się na skutek stresu. Rynkowy deficyt substancji jest zaś odczuwalny wszędzie, zwłaszcza na czerwonych dywanach, w twierdzach magnatów technologicznych i w Castel Gandolfo. To właśnie z tego powodu elity wchodzą w układ z handlarzami żywym towarem, by zapewnić sobie ciągłość dostaw (poza Mariną Abramović i Lady Gagą, one pozyskują adrenochrom własnoręcznie, w trakcie publicznych rytuałów w nowojorskim MoMA). I to z powodu przerw w tychże dostawach na skutek blokady Kanału Sueskiego zmarł uzależniony od adrenochromu Książę Filip.
Jeśli zastanawiacie się, co na miejscu bezwolnych ofiar establishmentu zrobiłby Jezus, na szczęście znamy odpowiedź. Kiedy bowiem widzieliśmy kolportującego podobne brednie Jima Caviezela, cierpiał na Golgocie w Pasji Mela Gibsona (polsatcore’owego dorobku nie liczę). Dziś znów jest ukrzyżowany, tyle że przez „faszystów”, jako ofiara wojny kulturowej. W kontrowersyjnym hicie Sound of Freedom. Dźwięk wolności aktor wciela się w Jima Ballarda – założyciela organizacji O.U.R (Operation Underground Railroad) walczącej z handlem dziećmi, bohatera ruchu QAnon oraz mówcę motywacyjnego. To nie tylko podręcznikowy przykład lustra na gościńcu, ale i dowód na to, że żyjemy w multiwersum, a gościńce są trzy. Na jednym z nich całkiem zdolny facet kręci thriller o krzyżowcu i słusznej sprawie. Na drugim ten sam krzyżowiec molestuje kobiety. Na trzecim święto kozła mają zwolennicy teorii spiskowych.
Ballardy i romanse
Meksykański reżyser Alejandro Monteverde nakręcił wcześniej nagrodzoną na festiwalu w Toronto Bellę – antyaborcyjny dramat pełen wszystkich odcieni szarości. A także Małego chłopca, w którym intymna opowieść o ojcowsko-synowskiej miłości zostaje skonfrontowana z horrorem II wojny światowej. Wiedział zatem doskonale, że podsycanie tego rodzaju narracji byłoby nie tylko niemądre, ale i niestrawne dla widza. W Sound of Freedom trzyma się więc faktów (choć nie zawsze, ale o tym później). Porwane dzieci pochodzą z Hondurasu, stręczycielom nagania je dawna królowa piękności. Ballard pochodzi z Ameryki, po nocach nawiedzają go duchy seksualnych drapieżników, których schwytał, oraz ich ofiar, których nie zdołał ocalić. Cały proceder odbywa się w sercu dżungli, daleko za kolumbijską granicą, gdzie nie sięga jurysdykcja opieszałego amerykańskiego rządu.
Jest stawka, jest i konflikt, pionki stoją na szachownicy. W kinie akcji o ostatnim sprawiedliwym, który skopuje tyłki i spisuje nazwiska częściej nie potrzeba. Problem w tym, że Monteverde oraz scenarzysta Rod Barr próbują uszlachetniać bezpretensjonalne i w gruncie rzeczy potrzebne kino religijnymi paralelami. Tytułowy „dźwięk wolności” to coś na kształt dziękczynnego peanu, który wyśpiewują ocalone z koszmaru dzieci. Trochę niezręcznie operować ironią w tym kontekście, ale umówmy się: cienka jest granica pomiędzy szczerością a piramidalnym kiczem. Skomponowana u Pana Boga na ganku muzyka Javiera Navarettego przesuwa całość w rejony hagiografii, a cały film przesiąka natchnionym tonem i wchodzi w problematyczną relację z innym popkulturowym toposem – handlarze dziećmi jako spadkobiercy nazistów w roli fotogenicznego mięcha armatniego. Efekt jest paradoksalny: krucjata Ballarda daje sporo frajdy, choć z moralnego punktu widzenia zapewne nie powinna.
Ogląda się to z mieszaniną ekscytacji, wywołanej przez miks znanych i lubianych elementów gatunkowych, oraz zażenowania, którego źródłem jest obecny na planie Duch Święty. I cóż, jest to jakiś wzór na sukces. Po zaledwie trzech miesiącach od premiery „Sound of Freedom” może poszczycić się mianem jednego z najbardziej kasowych filmów niezależnych w historii. Dzięki „długim nogom” w box-office, burzliwym polityczno-społecznym nastrojom oraz poczcie pantoflowej, przy budżecie liczącym piętnaście milionów dolarów, film zarobił na świecie ponad 215 milionów. W Stanach pokonał między innymi najnowszą produkcję studia Pixar, ostatnią część Transformers, oraz pierwszą część dyptyku Mission: Impossible: Dead Reckoning. Inna sprawa, że Hollywood nie potrafiłoby dziś sprzedać wody na pustyni, a Tom Cruise sam przyłożył sobie pistolet do skroni, wpuszczając Mission: Impossible do kin na tydzień przed „Barbieheimerem”.
Dom z piasku i mgły
W normalnych okolicznościach byłbym tym wszystkim zachwycony – choćby dlatego, że w dobie artystycznego uwiądu Fabryki Snów, każda opowieść o Dawidzie i Goliacie jest jakimś światełkiem w tunelu. Niestety, w tym przypadku pytanie o to, czy Sound of Freedom jest dobrym filmem, jest również pytaniem o to, czy jest filmem pożytecznym. Co z kolei prowokuje kolejne pytania, zwłaszcza o sens sprowadzania kariery Ballarda do jednego zdarzenia.
Zanim założyciel O.U.R. wyruszył na swoją misję, pracował w CIA i Departamencie Bezpieczeństwa. Podobnie jak filmie, opuścił struktury rządowe rozczarowany systemowymi ograniczeniami w walce z handlem dziećmi. Media, które przeprowadziły śledztwa dziennikarskie w sprawie O.U.R, twierdzą jednak, że na tym podobieństwa się kończą. Inny obraz sytuacji wyłania się zarówno z kilkunastu raportów magazynu „Vice” z lat 2020–2023, jak i z artykułu, który Michael Winerip poświęcił Ballardowi w „The New York Times” we wrześniu 2021 roku: wszystko, co działo się później, było PR-ową blagą, kryjącą działania nie tylko na szkodę rządowych instytucji, ale i ofiar przestępczego procederu. W 2016 roku Departament Sprawiedliwości polecił członkom ICAC, czyli grupy specjalnej do walki z przestępstwami wobec dzieci w Internecie, zerwanie wszelkich kontaktów z Ballardem i O.U.R – dotyczyło to zarówno wymiany informacji, wypożyczania sprzętu, jak i pomocy logistycznej. W tym samym roku prawniczka Anne Gallagher, specjalizująca się w prawie międzynarodowym i handlu ludźmi, alarmowała w swoim eseju, że mamy do czynienia z organizacją „nielegalną, arogancką”. Skąd ta optyka?
Wierzchołkiem góry lodowej jest kwestia realnego wpływu O.U.R na walkę z handlem dziećmi. Według Chrisa Loftisa z agencji Washington State Patrol, jest on marginalny, zarówno jeśli chodzi o naloty, nagłaśniane w „niezależnych” mediach, jak i o pomoc finansową (bazującą na funduszach często pozyskiwanych z nielegalnych zbiórek). Rzecznik Washington State Patrol, które współpracowało z O.U.R, twierdzi, że organizacja operująca dziesiątkami milionów dolarów w ciągu czterech lat przekazała zaledwie dwieście tysięcy dolarów na walkę z przerzutem dzieci do krajów trzeciego świata. Kolejne wątpliwości dotyczą między innymi nieetycznych metod pozyskiwania informatorów oraz wątpliwego systemu weryfikacji ich wiarygodności; wykorzystywania nieprzeszkolonych „cywili” do infiltracji; żerowania na tragedii ofiar poprzez udramatyzowaną rejestrację nalotów; niemoralnych i nieetycznych inscenizacji w ramach zasadzek na handlarzy oraz fasadowego programu pomocy psychologicznej. O wszystkich tych problemach pisała Slate Meg Conley, którą w 2014 roku zwerbowano do udziału w jednej z misji. Jej artykuł w „Vice” to nie tylko relacja z piekła, ale też zapis groteskowego reality show.
Jakkolwiek rozumiem bezwarunkowy odruch, jakim jest kontrowanie tej narracji i lamentowanie, że „każdy dobry uczynek będzie ukarany”, myślę, że reportaż Conley wybija z intelektualnego wygodnictwa. „Walka z handlarzami nie jest westernowym starciem pomiędzy dobrem i złem. Polega na ratowaniu dzieciaków i zapewnianiu im opieki. W domyśle – na budowaniu świata, w którym kluczowe miejsce zajmuje prewencja. Ciągła praca nad azylami, prawną ochroną ofiar, nad «bezpiecznymi przejściami», które pozwolą na uniknięcie niepotrzebnej ekspozycji, ochronią dzieci także przed bezpardonowym wymiarem sprawiedliwości. To systemowa pomoc osobom niebinarnym i homoseksualnym, które – wyrzucane z domu i na margines społeczeństwa – są jeszcze bardziej narażone na ryzyko porwania. To walka o sprawiedliwość rasową. A co najważniejsze, prawdziwa walka o dobro dzieci nie przynosi natychmiastowej gratyfikacji. Jest powolna, metodyczna i przemyślana. Nie chodzi w niej o zwroty akcji i medialne nagłośnienie” – diagnozuje autorka.
Ballard może być spokojny, jeśli chodzi o medialne nagłośnienie. Aktualnie jest oskarżony o molestowanie seksualne przez siedem kobiet, które zwerbował do zadań infiltracyjnych. Powódki utrzymują, że w ramach budowania fałszywych tożsamości musiały spać z Ballardem w jednym łóżku, brać z nim prysznic oraz ekscytować się jego półnagimi zdjęciami. Były też szantażowane i poniżane. „Dzieci Boga nie są na sprzedaż”, szepcze w filmie Ballard, co jest jednocześnie wyznaniem wiary oraz kozacką odzywką w stylu Schwarzenlundgrena. A ciała kobiet?
Prawda czasu, prawda ekranu
To, co dzieje się wokół filmu, to już inna bajka – z pogranicza horroru i tragifarsy. Napisali ją wspólnie Caviezel, Ballard, zwolennicy QAnon oraz entuzjaści teorii, wedle której światem rządzi dwunastu Żydów. Z wywiadów wynika, że Monteverde najchętniej wszedłby do komory kriogenicznej i obudził się w świecie, w którym wszyscy doceniają wyłącznie „walory artystyczne” jego filmu. Myślę, że taki obrót spraw był nieunikniony, zwłaszcza że Caviezel pojawił się w obsadzie za wyraźnym wstawiennictwem samego Ballarda. Film został nakręcony już w 2018 roku, jednak z powodu akwizycji 20th Century Fox przez Disneya trafił do zamrażarki. Zmusiło to producentów do wykupu praw i szukania dróg alternatywnej dystrybucji. Kiedy wreszcie się udało, opowieść o rebelianckim kinie i korporacyjnych blokadach rozniosła się w błyskawicznym tempie. Karuzela absurdu rozkręciła się na dobre, gdy film trafił do kin. Opłaceni dziennikarze mieli raportować prosto do Sorosa, uzależnieni od ardenochromu politycy przyjmowali czeki od Myszki Miki, a spacerujący na pasku Szatana kiniarze majstrowali przy poziomach głośności w trakcie seansów, podkręcali temperaturę na salach i wręczali łapówki widzom. Tak było. #yeswas
Wybaczcie, jeśli zbyt gorliwie tłukę w bębenek sarkazmu. To chyba wyraz bezsilności – zdaję sobie sprawę, że teorie spiskowe stają się tym groźniejsze, im głośniej się z nich śmiejemy. Jeśli płynie z tego wszystkiego jakiś morał, to chyba tylko taki, że nie ma ucieczki przed kulturową wojną i że jej pierwszą ofiarą zawsze będzie sztuka. Szczerze mówiąc, jako polski widz trochę zazdroszczę Amerykanom takiego kina… Sam mogę zadowolić się jedynie Small World Patryka Vegi, w którym uzbrojony po zęby Piotr Adamczyk niby walczy z satanistami, a tak naprawdę sam ulega pedofilskim podszeptom. Sound of Freedom to znacznie lepsze kino, w skali od jeden do dziesięciu – szóstka na szynach. A co do szerszej recepcji, kapituluję, i rozkładam ręce. Te „dźwięki wolności” wybijają poza skalę.
