Ile na dziesięć? Przeszłość, która nadejdzie
( 19.01.2024 )
Mimo wielu instytucjonalno-pokoleniowych przetasowań, wciąż nie mam zaufania do polskich filmowców w kwestii zerwania z modernistyczną pozą artysty gotowego do samozapłonu
Doczekaliśmy się polskich Avengersów. Podczas gdy za Oceanem faceci w lateksie i dziewczyny w spandeksie meldują się w kolejce do pawlacza, w Polsce otwieramy sarkofagi z kolejnymi herosami zbiorowej wyobraźni. Kargul i Pawlak w centrum dowodzenia, w wiecznym sporze o strategię ratowania świata. Pan Kleks jako magiczna artyleria ze Szpakiem Mateuszem na zwiadach. Doktor Wilczur w roli drużynowego medyka z reaktorem łukowym zamiast serca. Pan Samochodzik za kółkiem, a na szpicy – Antek Boryna z łapami jak bochny chleba. Czarny charakter – potężny Galicjus, spadkobierca krakowskiej arystokracji, batożący reanimowane zwłoki Jakuba Szeli. Poszlibyście do kina? Ja poczekam aż będzie w streamingu.
Reboot spin-offu sequela remake’u
Śmieszy mnie ten zwrot przez rufę, ale tylko dlatego, że chyba po raz pierwszy nasza niewielka kinematografia jest tak blisko wielkiej popkultury. Chłopi to przecież prawie Wiedźmin – kolędnicy pukający do chaty Borynów przypominają procesję kotołaków, a pełna celtyckich i bałkańskich wpływów muzyka L.U.C.-a przywołuje na myśl wybitną partyturę Mikołaja Stroińskiego i Marcina Przybyłowicza. Z kolei nowa Akademia Pana Kleksa to niemalże Harry Potter, przynajmniej jeśli idzie o rozbuchaną formę, bogactwo magicznego inwentarza oraz stężenie fikumikatorów elemeledudkowych na milimetr taśmy filmowej.
Prawie. Niemal. Nie szkodzi. Jeśli mierzyć sukces polskiego kina liczbą zaadaptowanych konwencji, nie jest źle. Sequeli – jakby wbrew regule, że ich istnienie warunkowane jest mocnym kinem gatunkowym – nigdy nam nie brakowało. Z prequelami było już gorzej. Nie licząc chronologicznie zakręconej sagi o Adasiu Miauczyńskim oraz poplątanej kolejności ekranizacji Trylogii Sienkiewicza, do głowy przychodzą mi jedynie Młode wilki 1/2. A co za tym idzie, prawdopodobnie najlepszy tekst w historii X Muzy: „Życie jest jak zapałka. Najpierw płonie, potem gaśnie”.
Znachor, 2023, Netflix
Mamy już reboot w postaci wspomnianej Akademii Macieja Kawulskiego. Jest remake, czyli Znachor Michała Gazdy (zdaje sobie sprawę, że zaangażowani w realizację upierają się przy „nowym odczytaniu prozy Dołęgi-Mostowicza”, ale przy wielkanocnym stole nie wypada się kłócić) a nawet cheapquel, czyli Fuks 2, który ma się tak do oryginału jak piernik do ukąszenia heglowskiego, czyli nijak. Z kronikarskiego obowiązku wspomnę też o zapomnianym requelu, czyli połączeniu sequela oraz remake’u, w którym spotkanie „starego” z „nowym” przybiera formę zderzenia aktorskich pokoleń. Mowa o Stawce większej niż śmierć Patryka Vegi, która wbrew obiegowej opinii była inteligentnie napisanym i kompetentnie zrealizowanym obrazem. Żartuję, była okropna, ale zdziwilibyście się, gdybym nagle porzucił rolę psa łańcuchowego i na pytanie, czy w kolejnym tekście znów napiszę coś śmiesznego o Vedze, odpowiedział płomienną laudacją.
Ktoś powie, że niewiele to wszystko warte, skoro efektem pogoni za trendami nie są dobre filmy. Ja powiem, że glanowanie polskiego kina nie zając, a od czegoś w tej nierównej walce z Ameryką trzeba zacząć. To mogą być kłopoty ze wzrokiem, lecz widzę tu jakąś oznakę popkulturowej dojrzałości.
Marvelous Adventures of Mr. Inkblot & The Witch Doctor
W związku z tym skokiem na skarbiec wspomnień z dzieciństwa niepokoi mnie kilka rzeczy. Po pierwsze, mimo wielu instytucjonalno-pokoleniowych przetasowań, wciąż nie mam zaufania do polskich filmowców w kwestii zerwania z modernistyczną pozą artysty gotowego do samozapłonu; z tym lewitowaniem ponad kinem gatunkowym, uszlachetnianiem nieszlachetnego i szukaniem „czegoś więcej” w „skostniałych formułach”. Zaryzykuję stwierdzenie, że mamy ten tryb myślenia wdrukowany w podświadomość, skoro w momencie, gdy konwencja nie zostawia nam wyboru, zaczynamy się na nią obrażać. To casus Pana Samochodzika i templariuszy Antoniego Nykowskiego – utworu złożonego z prefabrykatów Kina Nowej Przygody, kina akcji, komedii, kryminału, superbohaterskiej przygody oraz filmu z dreszczykiem. Na nic jednak ten eklektyzm, skoro całość zasuwa na autopilocie i nie czuć w filmie absolutnie żadnej narracyjnej frajdy oraz miłości do któregokolwiek ze wspomnianych gatunków.
Akademia Pana Kleksa, 2023
Po drugie – filarem amerykańskiej popkultury są zazwyczaj afirmacyjne narracje. Tak było w latach trzydziestych ubiegłego wieku, gdy zrodzony z judaistycznych i nietzcheańskich pierwiastków Superman stał się symbolem imigranckiego snu o krainie możliwości. Tak jest i dziś, kiedy feministyczny zwrot w kinie popularnym jest odpowiedzią na emancypacyjne narracje w życiu polityczno-społecznym. U nas jednak, bez względu na to, którą dekadę po wojnie wylosujemy, popkultura miała zazwyczaj misję ocieplania ponurej rzeczywistości.
Spoglądając z tej perspektywy, wyszarpywanie wszystkich Kleksów tego kraju ze szponów dzikiego surrealizmu i wpisywanie ich w konwencję uśrednionego fantasy wydaje mi się – zapewne w kontrze do zdrowego rozsądku – strzałem w dziesiątkę. Jasne, Kawulski nie wytrzymał i musiał sam wyreżyserować ten film, co skończyło się jakimś totalnym chaosem. Z drugiej strony, jeśli do czegoś pasuje jego filmowa wrażliwość – „co tam ostatnio widziałem i czego słuchałem” – to właśnie do Akademii Pana Kleksa. Po seansie nie czułem się spoliczkowany. Być może dlatego, że nie uważam, by – poza Ridleyem Scottem masakrującym Obcego – ktokolwiek był w stanie retroaktywnie zniszczyć coś pięknego. Brzechwa i Gradowski pozostaną tam, gdzie ich miejsce. To jest, przepraszam za wyrażenie, w naszych sercach.
Widzicie państwo tego wspaniałego, czarującego, inteligentnego mężczyznę? To jest profesor Rafał Wilczur – bohater przedziwnego filmu Znachor, w którym, zupełnie przypadkiem, udało się zrealizować nadrzędny cel popowego kina z mniejszej kinematografii. Mianowicie – odpowiedzieć na potrzebę, której nie zaspokaja kinematografia dominująca. Lubię Znachora, ponieważ lubię Wilczura, gościa ze stalowym kręgosłupem moralnym, potężną charyzmą, trwającego w istotnej społecznej służbie; faceta, który w amerykańskim kinie popularnym jest coraz rzadszym okazem, gdyż wypierają go bezwolne, pozbawione jakiejkolwiek siły sprawczej ofiary losu. Nawet mimo płynącej zewsząd (to jest z mainstreamowych mediów formatu „Variety” i „New York Timesa”) pieśni o opłakanych skutkach wpływu woke culture na kino popularne. Żeby była jasność: nie uważam, żeby wzmacnianie postaci kobiecych w ten sposób było dowodem na jakiś kulturowy rewanżyzm. To tylko stare dobre lenistwo.
Boję się, gdzie w tej całej układance wylądują Kargul z Pawlakiem (premiera Samych swoich. Początku Artura Żmijewskiego już w lutym). Przypominam, że przesiedlono ich z Kresów i ciekawi mnie, w jaki sposób twórcy nadchodzącego prequela zaadresują oczywisty tonalny dysonans. Fakt, że Andrzej Mularczyk ponownie pisze scenariusz, wystarczy za rękojmię, jednak na myśl o „bolesnej opowieści zaklętej w lekkiej komediowej formie” dostaję migotania przedsionków.
Jutro będzie lepiej
We współczesnej krytyce popkultury przeplatają się dwie perspektywy. Jedni uderzają z pozycji konserwatywnych – winny jest tępy, nakręcający popyt widz (inna sprawa, że ten widz ma często osiem lat). Inni atakują z pozycji liberalnych – ponieważ wielki hollywoodzki kapitał drenuje nas z wrażliwości, nigdy nie będzie już takiej musztardy i takiego Kleksa. W przypadku powyższych filmów tego rodzaju zarzuty powinien kontrować fandom. Najlepiej zdrowy, który rozlicza filmowców z tego, co kręcą, ale też z tego, czy robią to z właściwych powodów. I najlepiej taki, który w ogóle pójdzie do kina. To jednak temat na inny felieton, bo przecież nie będzie prężnej kultury fanowskiej, jeśli nie będzie komu kibicować. Póki co zachęcam więc do przyznania herosom z pawlacza kredytu zaufania. Nadzieja umiera ostania, a nostalgia nie umiera nigdy.
Ile na dziesięć? Cztery na dziesięć dla Pana Kleksa na tropie templariuszy, siedem dla Znachora, dwa w rozumie… To będzie jakieś pięć – najlepszy pułap, by czekać na coś lepszego.
