ILE NA DZIESIĘĆ?: „Jedna bitwa po drugiej”. Ameryka się nie kończy
( 29.09.2025 )
Kamera sunie wzdłuż płotu prowizorycznego obozu dla imigrantów wystarczająco długo, byśmy zrozumieli, że sprawa jest poważna. Później jednak Anderson zabiera nas do Ameryki wyrosłej na styku spiskowych teorii, popkulturowej beki oraz satyrycznych skrótów.
Z poznańskiego akademika „Zbyszko” (tak, była też „Jagienka”) zapamiętałem trzy rzeczy. Pęknięcie wzdłuż fasady budynku symbolizujące rozdźwięk między fantazją o studenckim życiu a rzeczywistością. Kaskadera z życzeniem śmierci, który codziennie o trzeciej w nocy wyłaził na korytarz i rzępolił na gitarze „Długość dźwięku samotności” . Wreszcie – dziewczynę, która puściła mi „Magnolię” w reżyserii Paula Thomasa Andersona. „To najlepszy film”, powiedziała. Uwierzyłem, bo trwał aż trzy godziny.
„Magnolia”, mimo imponującego metrażu, nie była litewską impresją o facecie doglądającym wołu pod gruszą. I być może dlatego uważałem, że kino mogłoby w zasadzie skończyć się na niej – trochę w myśl zasady, że kanapka, do której dokładasz kolejne składniki, robi się coraz lepsza, aż do nieskończoności. Jest w tym filmie umierający na raka magnat medialny, nastolatek rapujący o morderstwach w sąsiedztwie, teleturniej z dziecięcym geniuszem w roli głównej, biblijny deszcz żab oraz nominowany do Oscara Tom Cruise jako coach podrywu w skórzanej kufajce. „Szanuj swojego kutasa!” – grzmi ze sceny.
Najnowszy film Andersona, „Jedna bitwa po drugiej”, również trwa trzy godziny (wliczając reklamy keczupu oraz świetny zwiastun nowego Smarzola). I znów jest w nim wszystko, z monologiem o kutasie włącznie. To najlepszy film.
PTA – wysoka jakość, przystępna cena
W „Jednej bitwie po drugiej” Leonardo DiCaprio pali zielsko, ucieka w szlafroku przed wojskiem, ogląda „Bitwę o Algier” Gillo Pontecorvo i generalnie sieje memy na żyznym gruncie tragikomicznego kina akcji. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że zanim Anderson nakręcił to fascynujące dzieło o współczesnej Ameryce, stał się kimś na kształt żywego klasyka. Dziś mówi się o nim: PTA. To po części człowiek, a po części samobieżny certyfikat jakości.
PTA ma glejt na tematy większe niż życie oraz filmy większe niż kino. Trudno z innej perspektywy spoglądać dziś na „Aż poleje się krew”, „Mistrza” czy „Nić widmo”. Zwłaszcza że pomysły z cyklu „hej, a może zacisnę dłoń na pulsującym sercu kapitalizmu?” są w nich podkręcone monumentalną formą. Na szczęście nie jest to reżyser, który próbuje wykuć sobie pomnik za życia. W przeciwieństwie do Christophera Nolana, Ariego Astera czy Brady’ego Corbetta, nie wytatuowałby sobie na czole frazy w stylu „Sic Parvis Magna”. Więcej u niego luzu, zgrywy i świadomości, że kino to sinusoida rzeczy istotnych i błahych – czasem z perspektywy formalnej, a czasem intelektualnej.
„Jedna bitwa po drugiej”, reż. Paul Thomas Anderson, © Warner Bros. Pictures
By to zrozumieć, nie trzeba wcale oglądać jego filmów. Wystarczy zobaczyć wywiad, którego udzielił jedenastoletniej redaktorce gazetki szkolnej, albo przypomnieć sobie, że jego partnerką jest Maya Rudolph – jedna z najzabawniejszych amerykańskich komiczek i aktorek. Głowy nie dam, ale myślę, że wspólnie potrafią rozruszać nawet najsmutniejszą imprezę.
Amerykańska tożsamość wzniesiona na styku kapitalizmu i religii, rodzina jako azyl i zarazem żywioł destrukcji, ojcostwo, sekciarstwo, mechanizmy społecznej kontroli, miłość jako labirynt konwenansów. Facet wydaje się zainteresowany absolutnie wszystkim, co z perspektywy kogoś zainteresowanego absolutnie niczym zawsze jest intrygujące i egzotyczne. Nie będę zatem wchodził głębiej w jego twórcze obsesje. Zdradzę natomiast, że wyjątkowo lubię kilka jego filmów.
W gatunku przewrotnej opowieści o rodzinie zastępczej „Boogie Nights”, czyli kronikę zmierzchu złotej ery porno, ustawiłbym obok czułych przypowieści Hirokazu Koreedy. „Lewy sercowy” to z kolei film, który mógłby nakręcić Marek Koterski, gdyby tylko lubił komedie romantyczne, Adama Sandlera i sklepy AGD. Jest jeszcze zapomniany debiut Andersona, „Hard Eight”, w którym wyliniały szuler poszukuje odpowiedzi na pytanie graniczne: jak świadomość, iż światem rządzi przypadek, pogodzić z wiarą w sens odkupienia? No i „Wada ukryta”, czyli spotkanie Andersona z pisarzem Thomasem Pynchonem. Obaj uważają, że Ameryka jest zarówno sprawą najpoważniejszą z poważnych, jak i monstrualnym żartem.
Czo ta Ameryka?
W „Jednej bitwie po drugiej” Anderson znów przygląda się pynchonowskiemu światu; tym razem z powieści „Vineland” o dwóch pokoleniach lewicowych rewolucjonistów na kursie kolizyjnym z republikańską Ameryką - tą z ery Nixona oraz tą z czasów reelekcji Reagana. Akcję książki przenosi jednak we współczesność. Możemy podejrzewać, że film rozpoczyna na granicy prezydentur Busha i Obamy, a kończy w trakcie drugiej kadencji Trumpa.
To zmyślny scenariopisarski manewr, który uwidacznia repetycję autokratycznych strategii politycznych oraz ksenofobicznych nastrojów. Nikczemny prokurator Brock Vond z książki Pynchona przywdziewa mundur żołnierza służb granicznych, ale to w gruncie rzeczy ten sam facet. Wojna z imigrantami is the new wojna z narkotykami.
Kamera sunie wzdłuż płotu prowizorycznego obozu dla imigrantów wystarczająco długo, byśmy zrozumieli, że sprawa jest poważna. Później jednak Anderson zabiera nas do Ameryki wyrosłej na styku spiskowych teorii, popkulturowej beki oraz satyrycznych skrótów. To świat zamieszkały przez zakonnice prujące z kałasznikowów, uprawiających parkour deskorolkowców-rewolucjonistów oraz białych suprematystów z deep state’owych bractw; świat, w którym bojownicy o wolność mają własne call-center, a przesiąknięte językiem nowej obyczajowości staruchy budują bomby i jednocześnie przestrzegają przed werbalnym naruszaniem ich przestrzeni osobistej.
Przewodnikiem po tej rzeczywistości są członkowie fikcyjnej grupy French ’75 – Pat (Leonardo DiCaprio) i Perfidia (Teyana Taylor). Czas upływa im na uwalnianiu imigrantów, akcjach dywersyjnych, rabowaniu banków oraz zalewaniu nocnego nieba fajerwerkami. Dopiero narodziny dziecka wchodzą klinem między ich namiętną miłość a rewolucyjne powinności.
Ona rusza w dalszy bój. Schwytana i postawiona pod ścianą, zmuszona jest zadenuncjować dawnych kolegów i zniknąć. On zostaje z córką, chowa karabin w pawlaczu i zaszywa się w lesie. Zemsta establishmentu ma twarz Stevena Lockjawa (Sean Penn) – pułkownika armii strzegącego granic USA przed napływem „spociuchów”. Na pytanie o obcisłą koszulkę Lockjaw odpowiada wzburzony: „Nie jestem gejem!”. I dość powiedzieć, że Penn odgrywa go z bezbłędnym wyczuciem cienkiej granicy pomiędzy groteskowym dżingoizmem a realnym dramatem seksualnej frustracji. Będzie z tego trzeci Oscar.
„Jedna bitwa po drugiej”, reż. Paul Thomas Anderson, © Warner Bros. Pictures
Istotnie, Lockjaw nie jest gejem. Niewytłumaczalny pociąg do Perfidii to jednak z perspektywy zakutego ksenofobicznego łba równie dramatyczna sytuacja. Choć ołowiany żołnierzyk spieprzy bohaterom całe życie, trudno oceniać go jednoznacznie – przynajmniej w początkowych partiach filmu. Anderson nie spogląda bowiem na swoich bohaterów jak na ofiary ideologii. Dostrzega w nich raczej nierozwiązywalny splot sprzecznych – politycznie i moralnie – impulsów. Priorytetyzacja tego, co w życiu ważne, jednym wychodzi lepiej, innym gorzej. Grunt, że w obiektywie Andersona pozostają sumą ważnych i błahych decyzji. To one, nie zaś narzucone z góry miejsce na politycznej szachownicy, określają, komu w tym świecie kibicować, a kogo zbyć sarkastycznym uśmiechem.
Podoba mi się ta emocjonalno-narracyjna trajektoria z prostego powodu. To właśnie dzięki niej rzeczywistość, w której Lockjaw oraz Perfidia nie są ksywkami transformersów, tylko prawdziwymi imionami, dało się zaludnić bohaterami z krwi i kości. Największym triumfem reżysera – i mówię to bez cienia ironii – pozostaje fakt, że nie nakręcił kolejnego filmu o idiotach. To przez filmy o idiotach, takie jak „Eddintgon” Ariego Astera, znaczenie Hollywood jako symbolicznej politycznej siły jest dziś na poziomie krawężnika.
Baty od taty
Na gruncie tej nieoczywistej konwencji kiełkuje jeden z wielkich tematów Paula Thomasa Andersona, czyli ojcostwo jako sztuka minimalizowania szkód (zazwyczaj poniewczasie). Dawno nie widziałem w kinie tak wiarygodnego portretu relacji ojca z córką – zarówno miłości wyrażanej w subtelnych gestach, jak i podgrzewanego na wolnym ogniu, codziennego konfliktu.
Gdy nastoletnia Willa (świetna Chase Infiniti) zostanie porwana, odnajdzie siłę rewolucjonistki w niemal klinicznych, precyzyjnych gestach oporu (choć nominalnie będzie odgrywać rolę „damy w opałach”). Gdy jej ojciec ruszy z odsieczą, będzie to nieskoordynowany i absurdalny maraton przez bezdroża oraz zapyziałe miasteczka. Scena, w której facet spada z dachu i podnosi się tylko po to, by za chwilę dostać paralizatorem, to coś więcej niż kawał pierwszorzędnego slapsticku. Zgięte w pałąk, zmaltretowane narkotykami i prądem ciało DiCaprio wyraża zarówno przewrotną logikę rewolucji, jak i wiarę w miłość i sens ojcostwa.
Klasycznych andersonowksich tropów i fascynacji – od wątku patchworkowej rodziny, przez transowe, eskalujące sekwencje akcji, po świdrujące motywy muzyczne Johnny’ego Greenwooda – jest w „Jednej bitwie po drugiej” znacznie więcej. Pynchon wraca w jego filmografii nie tylko jako szacowny współautor wielkiej amerykańskiej groteski (można odnieść wrażenie, że osadzone w kolejnych dekadach filmy odpowiadają chronologicznie książkom), co jako gość, który „ma tak samo”. Przesiąknięty jest tymi samymi frustracjami i żywi podobne przeświadczenie, że postawa rewolucyjna jest zarazem postawą obywatelską.
„Jedna bitwa po drugiej”, reż. Paul Thomas Anderson, © Warner Bros. Pictures
Anderson pokazuje filmowych rewolucjonistów niczym odbijające się od ścian pioruny kuliste. Jeśli jednak ktoś liczy na to, że nie stanie po ich stronie, to cóż – może sobie liczyć dalej. Jego kolejny monumentalny film o Ameryce da się podziwiać nie dlatego, że rozsadza go komediowa energia, a bohater DiCaprio wygląda jak pajac, tylko właśnie z powodu precyzyjnej reżyserskiej diagnozy. Mówiąc krótko, widać, że gość się ociupinkę wkurwił. Romantyzowanie oporu wydaje się z tej perspektywy jedyną słuszną odpowiedzią na tragikomiczną rzeczywistość.
Ile na dziesięć? Dużo na dziesięć. Jeśli Hollywood wyprodukuje do końca bieżącej dekady tak znaczący politycznie i zarazem sprawiający tyle frajdy film, wrócę tu i obniżę na osiem.