ILE NA DZIESIĘĆ!?: Pamela Anderson nie potrzebuje waszych pieniędzy
( 25.04.2025 )
Dla mnie, dzieciaka pochłaniającego amerykańską popkulturę bez opamiętania, Pamela Anderson była żywym dowodem na to, że możesz zarabiać dużo pieniędzy i chodzić do pracy na plażę, a życie i tak cię zglanuje.
Ten, kto powiedział, że wstyd jest owocem własnych uczynków, nigdy nie oglądał obrad Sejmu albo programu „Twoja twarz brzmi znajomo”. Nie brał też udziału w jednym z wielkich popkulturowych festiwali wstydu. Na przykładu w odczarowywaniu Pameli Anderson jako postaci fantazmatycznej; wybudzaniu z erotycznego snu całego pokolenia facetów. Idzie to mniej więcej tak: „Gdybyśmy tylko wiedzieli, że Pamela czyta Junga, nigdy nie obejrzelibyśmy jej sekstaśmy”.
Założę się, że sama zainteresowana miałaby z tego „słusznego wstydu” niezłą bekę. Z wydanej przed dwoma laty autobiografii „Love, Pamela” wyłania się bowiem portret osoby, która nie wymazałaby ze swojego życia ani jednego dnia; która ekstremalnie bolesne i odzierające z godności doświadczenia świadomie zamieniła w celebrycki kapitał. We współczesnej kulturze binarnych moralnych opozycji Pamela Anderson to twardy orzech do zgryzienia. Nie godzi się na łatkę ofiary, nie spogląda wstecz z goryczą, nie wymazuje „symbolu seksu” ze swojego CV. Walcząc przeciw powszechnemu dostępowi do pornografii, podkreśla, że rekordowa ilość okładek „Playboya” jest powodem do dumy, a nie do wstydu. No jak to tak?
W pułapce nostalgii
W filmie „The Last Showgirl” Gii Coppoli („Palo Alto”, „Król Internetu”), który właśnie wchodzi na ekrany polskich kin, Anderson wciela się w weterankę znanej rewii erotycznej z Las Vegas, która nie chce wybudzić się ze snu o wielkości. Gra trochę siebie, a trochę sumę wyobrażeń na swój temat. Choć za swój występ otrzymała nominację do kilku istotnych nagród, w tym do Złotego Globu, z rewolwerem przy skroni powiedziałbym, że to kiepski film i nie najlepsza rola. Ale mogę się mylić – w końcu Anderson gra w nim słabą aktorkę z marnego spektaklu.
Pisanie o Pameli Anderson z perspektywy czterdziestoletniego faceta wychowanego w połowie lat dziewięćdziesiątych przypomina akrobacje w pokoju pełnym laserowych wiązek. Pewnie w ogóle nie powinienem tego robić; zostawić Pamelę kobietom z prozaicznego powodu – fantazja o „najpiękniejszej kalifornijskiej dziewczynie” (z której Kanadyjka z miasteczka Ladysmith w Kolumbii Brytyjskiej lubi sobie żartować) nigdy nie była skierowana do nich. Już w czasach, gdy „Słoneczny patrol” wydawał się najlepszą rzeczą na świecie obok waniliowej coli, były wobec niej podejrzliwe.
The Last Showgirl
Wraz z rosnącą „świadomością społeczną” owa podejrzliwość przerodziła się w coś, czego nie chcę nawet tykać. Pozwólcie więc, że zasłonię się ludzką tarczą. W tekście dla „Zwierciadła” Angelika Kucińska pisze tak: „Pamela Anderson rozbierała się publicznie, gdy feminizm szastał pojęciem oszukiwania samej siebie na prawo i lewo. Kobiety takie jak ona miały być rzekomo dowodem na powodzenie podłej manipulacji. Dały sobie wmówić, że mają władzę, a tak naprawdę są bezczelnie zarządzane. Pamela Anderson mogła opowiadać, że jej nagość jest dobrowolna, wzmacniająca i radosna. Że pozuje nago dla największego magazynu dla panów, bo chce i lubi. Dla feministek była jednak bezradną seksbombą w służbie męskich fantazji”. To świetny tekst. Miłośniczki i miłośników odbierania podmiotowości w trosce o czyjeś dobro odsyłam właśnie do niego.
Z męskiej perspektywy cała ta „przestrzeń nostalgiczna” to w kontekście Pameli Anderson wielkie pole minowe. Znajduje się na nim „Playboy”, „Słoneczny patrol”, małżeńskie freak show z Tommym Lee oraz – czy tego chcemy czy nie – sekstaśma kolportowana na polskich osiedlach. Przez jakiś czas „bycie fanem Pameli Anderson” wydawało się niewinne, na tyle, na ile „niewinne” może być przyklaskiwanie tak ostrej seksualizacji. Z perspektywy dalekiej przyszłości wiemy jednak znacznie więcej o jej życiu. O tym, że wychowała się w domowym piekle, że była molestowana przez własną opiekunkę i wielokrotnie gwałcona, że media dokonały na niej rytualnego mordu. Pamela usadowiła się w niewygodnym dla facetów miejscu. Aby tam dotrzeć, musimy zrewidować język, którym mówimy o przeszłości, a zarazem uzmysłowić sobie, że są reguły, od których nie ma wyjątków. Dla przykładu: nostalgia zawsze wygładza krawędzie wspomnień.
Pocięta na żyletki
Pamela Anderson – jako popkulturowa ikona, babka, która w wywiadach „mówi, jak jest” albo aktywistka popierająca partię „Razem” – uświadomiła różnym ludziom różne rzeczy. Dla mnie, dzieciaka pochłaniającego amerykańską popkulturę bez opamiętania, była żywym dowodem na to, że możesz zarabiać dużo pieniędzy i chodzić do pracy na plażę, a życie i tak cię zglanuje.
The Last Showgirl
Wspomniany moment deziluzji miał związek z premierą „Żylety” Davida Hogana. Adaptacja niezbyt popularnego w Polsce komiksu wydawnictwa Dark Horse miała wypchnąć aktorkę na hollywoodzkie salony; uczynić z niej heroinę kina akcji i pokazać, że w zdominowanym przez facetów gatunku Anderson ma coś do ugrania. Pomijając fakt, że proces realizacji filmu przypominał tragedię w pięciu aktach, lampka ostrzegawcza jarzyła się już w prologu. Rozbierana burleska w strugach wody to jakiś pomysł na kino. Tyle że niefortunny w kontekście „aktorskiej ewolucji”, która miała stać się udziałem Anderson.
Potem było już tylko gorzej. Cztery sezony serialu „VIP” udowodniły, że Pamela Anderson nie będzie aktorką z prawdziwego zdarzenia. Z kolei burzliwe małżeństwo z Tommym Lee pokazało, że nieprędko zejdzie z celownika tabloidów. Serial „Pam i Tommy”, opowiadający historię ich sekstaśmy, wykradzionej i upublicznionej w akcie zemsty przez elektryka Randa Gauthiera, jest kroniką tego okresu. Według Anderson został nakręcony bez jej aprobaty przez bandę „pieprzonych dupków” pod wodzą amerykańskiego komika i aktora Setha Rogena.
Nie chciałbym wykłócać się o priorytety sztuki w obliczu tak znaczących popkulturowych ikon. Powiedzmy zatem dyplomatycznie, że lekkostrawna, komediowa konwencja jest tu obosiecznym mieczem. Z jednej strony gwiazda „Słonecznego patrolu” to postać krwawiąca i cierpiąca jak żadna inna w tym serialu – nawet pomimo efektownej narracji z cyklu „proletariusz uciera nosa zadufanym w sobie bogaczom”. Z drugiej – całość zbliża się niebezpiecznie do poetyki przekazów medialnych, w których masakrowano Pamelę przed trzema dekadami.
Kariera, której nie było
Jak na standardy dzisiejszych relacji między gwiazdami i mediami, Pamela Anderson zawsze była postacią wyjątkowo bierną. To raczej media kształtowały kolejne wersje jej publicznego wizerunku. Jedną Pamelę stworzyły „Playboy” i „Słoneczny patrol”. Druga wyłoniła się z niebytu jako gwiazda amerykańskich reality shows, polowa ambasadorka PETA oraz społeczna aktywistka. Trzecia, artystka z niebyłą karierą, wydaje się najmniej ciekawa. Lecz to właśnie ją w filmie „The Last Showgirl” zamieniono w metaforę Losu Zapomnianych Gwiazd.
„The Last Showgirl” porównuje się często z „Zapaśnikiem” Darrena Aronofsky’ego, czyli filmowym aktem odkupienia aktora Mickey’ego Rourke’a. Po latach w zawodowym i życiowym rynsztoku Rourke wrócił na ekran, żeby, jak to się mówi, „zagrać na nosie krytykom”. Na ekranie przypominał samobieżny befsztyk, nabotoksowana twarz zdradzała oznaki zmęczenia i melancholii. Forma filmu sugerowała z kolei „kawał życia”. Francuska operatorka Maryse Alberti nakręciła „Zapaśnika” tak, jakby chodziło o relację ze skłotu w Birmingham w latach sześćdziesiątych.
Zrealizowane na taśmie 16 mm „The Last Showgirl” charakteryzuje podobna chropowatość obrazu. Nic więc dziwnego, że z twarzy Pameli Anderson też chcielibyśmy wyczytać historię jakiejś porażki i jakiegoś odkupienia. Reżyserka musi mieć tego świadomość, skoro co chwilę zamraża ją w kadrze, a nas ustawia w pozycji sparaliżowanego podglądacza. To wyjątkowo tani chwyt. Rourke, choć zrobił dla świata pozafilmowego znacznie mniej, obiecał nam wielką karierę i nie dotrzymał słowa. Anderson nigdy takiej obietnicy nie złożyła. Do dziś prosi, by nie nazywać jej aktorką. Nigdy nie dowiemy się, czy kiedykolwiek chciała nią być.
The Last Showgirl
Żeby była jasność: wolę Pamelę Anderson niż Mickey’ego Rourke’a. Ona pojechała do Putina, żeby ratować orki i białuchy arktyczne. On po wizycie w Petersburgu chodził w koszulce z podobizną dyktatora. Ze smutkiem muszę jednak donieść, że na metatekstowym poziomie „Zapaśnik” to elegia, na którą aktor zasłużył – za twarzą przypominającą zaciśniętą pięść kryją się wszystkie wspaniałe role, których nigdy nie zagrał i których już nie zagra. Spoglądając na Anderson, widzę jedynie pozę i maskę. To wina okropnego tekstu; próba udramatyzowania jej biografii tak, by zgrywała się z medialnym wizerunkiem upadłej gwiazdy, nie zaś z opowieściami o życiowym spełnieniu, których wysłuchiwaliśmy z jej ust wielokrotnie.
Nie mogę wybaczyć Coppoli oraz scenarzystce Kate Gersten. Gdy bohaterka filmu przekonuje, że „prawdziwa moc to poczucie, że jest się piękną, że jest się dostrzeżoną przez świat”, reżyserka inscenizuje to niczym bajdurzenie naiwnej, sentymentalnej, odklejonej od rzeczywistości diwy. Jasne, „The Last Showgirl” to opowieść o bolesnej weryfikacji marzeń, godnym schodzeniu ze sceny i o kłodach, które współczesna kultura rzuca pod nogi starzejącym się artystkom. Nie sądzę jednak, że Pamela Anderson – kobieta, która oswoiła wszystkie swoje demony i kazała im tyrać na własny sukces – powinna być sprowadzona do takiej kliszy.
Ile na dziesięć? Hojne, tłuste pięć, ale ja nie o tym. Już niedługo Pamela Anderson powróci na ekran w remake’u kultowej „Nagiej broni”, gdzie zagra obok Liama Neesona. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem, film będzie okropny. Lecz sam fakt, że Anderson dostała rolę kosztem wybitnej niemieckiej aktorki Sandry Huller jest ciekawszy niż cała filmografia Coppoli. I zdecydowanie lepiej pasuje do opowieści o tym, że Pamela Anderson nikomu nie musi już nic udowadniać. Nie potrzebuje naszych pieniędzy, atencji, przeprosin i wstydu.
The Last Showgirl
reż. Kate Gersten, 2024
Dystrybucja: Gutek Film
