Jak fotograf Andrzej Tobis zobaczył polskie duchy?
( 30.09.2023 )
Po 2015 roku zobaczyłem, że transformacja ciągle trwa, tylko jej kierunek jest zmienny. Historia nie rozwija się liniowo, są różne zwroty akcji, a kiedy się cofamy, widać to w przestrzeni publicznej – opowiada Andrzej Tobis, fotograf zajmujący się Polską.
„Ruch Polski wokół słońca” to zarówno tytuł wystawy, jak i książki, którą wydałeś na początku roku. Kolejna odsłona projektu „A–Z (Gabloty Edukacyjne)”. Polska pępkiem świata? Megalomańsko. Dlaczego taki tytuł?
„Ruch Ziemi wokół Słońca” to naukowo brzmiące zdanie, ale rzeczywiście robi się kontrowersyjnie, jak zamienimy słowo „Ziemia” na Polskę. Sam miałem wątpliwości, bo kojarzyło mi się to z kabaretem „Ucho prezesa”. Prezes miał globus, na którym była wyłącznie Polska. Ale ta parafraza naukowej definicji nawiązuje do konceptualnego założenia projektu – zamknięcia w ramach polskiego języka i w granicach polskiej rzeczywistości. Chodziło też o nawiązanie do formuły raportu rocznego. Wystawa i książka były obrazem tego, co udało mi się w Polsce odnaleźć w ciągu jednego roku, czyli ostatniego pełnego obrotu Polski wokół Słońca.
Jaki obraz Polski wyłania się z projektu?
Podsumowania są interesujące, ale to efekt wtórny w stosunku do istoty i logistyki działań w ramach projektu A–Z. Składa się on z niepowiązanych ze sobą mikrozdarzeń, które są ułożone jak hasła w indeksie słownika. Nie tworzą żadnej narracji. Sumują się dopiero pod koniec. Portretowanie Polski nie jest moim celem. Wszystko w A-Z zaczyna się i kończy na dobrych relacjach między obrazem i słowem.
Dobra relacja, czyli jaka?
Intrygująca, nieoczywista. Reprezentatywna w uderzający sposób. Nie ma tu jednego klucza. Sam najbardziej lubię być zaskakiwany, kiedy dostrzegam, że nietypowa definicja pasuje do obrazu. Kiedy w trakcie mojej podróży następuje taki splot obrazu i słowa, jest on dla mnie rodzajem mikrozdarzenia. Po nim pojawia się następne i następne. Czasem z tego wyłania się dziwna narracja.
Projekt ma już szesnaście lat. Portret Polski sam się zarysował, nawet jeśli nie miałeś takiej intencji. Czy Polska zmieniła się przez ten czas? W wywiadach mówisz, że Polacy są bogatsi. To tyle?
Nie chcę powiedzieć, że wszyscy żyją w dobrobycie i są bogaci. Ale widać, że ludzie mają więcej środków na remonty, większe możliwości spełniania swoich marzeń. Polska się porządkuje. Dziś zrujnowany dom przykuwa uwagę w o wiele większym stopniu niż szesnaście lat temu.
Czy wychwytywanie tych zapuszczonych miejsc nie jest dla ciebie coraz trudniejsze, bo chropowatości jest coraz mniej? Czy to nie jest twój przewrotny sposób na krytykowanie globalizacji i jednolitości?
Z perspektywy obserwatora i poszukiwacza interesuje mnie wszystko, co wymyka się kontroli takiego czy innego systemu – estetycznego, ekonomicznego, społecznego. Jeśli wszystko się zunifikuje, trudniej będzie mi stworzyć definicje zaskakujące, poetyckie, niebanalne. Natomiast z perspektywy użytkownika rzeczywistości jestem zachwycony. Mogę skorzystać z wygodnej dla podróżnika infrastruktury, napić się kawy z ekspresu niemalże wszędzie. Korzystam z nawigacji, czy aplikacji, która umożliwia znalezienie noclegu w dziesięć minut. Kiedy zaczynałem jeździć po Polsce, w ogóle nie było nawigacji. Jeździłem z papierowym atlasem, a żeby znaleźć wieczorem hotel, na przykład w Stalowej Woli, musiałem pojechać na stację benzynową, kupić papierowy plan miasta, gdzie z tyłu były adresy i telefony, które okazywały się w większości nieaktualne, i kończyło się namiotowaniem w krzakach. Aspekt przygodowy wspominam z sentymentem, ale dzisiaj jestem siedemnaście lat starszy i gorzej znoszę survival. To jednak fizycznie męcząca praca.
W 2014 roku mówiłeś, że ten słownik wychodzi ci już bokiem. Czemu nie porzuciłeś projektu?
Rok 2015. Zmiana władzy w Polsce. Wcześniej ten projekt był określany jako rzecz o transformacji, choć zacząłem go w 2006 roku. Może to transformacja Polski po wejściu do Unii Europejskiej? – zastanawiałem się. Po 2015 roku zobaczyłem, że transformacja ciągle trwa, tylko jej kierunek jest zmienny. Historia nie rozwija się liniowo, są różne zwroty akcji, a kiedy się cofamy, widać to w przestrzeni publicznej. Potrzebowałem jakoś odreagować te zmiany.
Co masz na myśli?
W tak zwanej przestrzeni publicznej pojawiało się coraz więcej komunikatów – obiekty związane z religią, z kościołem. Pomniki. Inwestycje. W 2015 roku byliśmy bezpiecznym krajem, nie było wojny w kraju sąsiada, a wszędzie zaczęła pojawiać się husaria, ułani, partyzanci, wojenna narracja. Turbo-patriotyzm. Ten rodzaj patriotyzmu wydał mi się dziecinny, naiwny. Był w tym też rodzaj eskapizmu, ucieczki od realnych problemów w zadziwiającej skali, w skali całego państwa. Było to wizualnie spektakularne – flagi i dziwne instalacje. Trafiłem na przykład na podwórko pana w średnim wieku z mocnym imperatywem twórczym, który zbudował otwarty dla wszystkich dzieci plac zabaw. Ale po ostatnich wyborach prezydenckich na jego podwórku pełno już było plakatów wyborczych, odezw, sążnistych cytatów z Radia Maryja. Zauważyłem, że narracja w mediach katolicko-patriotycznych ma dużą siłę rażenia. To akurat przykład inicjatywy prywatnej, oddolnej, ale są też przejawy zmiany w skali państwa, na przykład pomniki finansowane z budżetu na różnych poziomach – gminnym, wojewódzkim, centralnym. Na każdym poziomie wygląda to trochę inaczej. Najbardziej żywiołowa pod tym względem jest chyba Polska powiatowa.
Dorota Masłowska we wstępie do książki napisała, że udało ci się sfotografować ducha Polski. Czujesz, jaki jest?
Masłowska wcześniej w tym tekście napisała – i to wydaje mi się najciekawsze – że ogląda się te zdjęcia, ogląda, ogląda i jest trochę śmiesznie, trochę strasznie, a na końcu pojawia się smutek. Smutek zobaczenia ducha. Bardzo interesujące. Dało mi to do myślenia.
Ten smutek?
Może Dorocie chodziło o coś innego, ale do mnie dotarło, że jeżeli coś wnikliwie badamy, to docieramy do jakiegoś korzenia – czegoś, co można by nazwać duchem. Tego rodzaju badanie skutkuje rodzajem smutku. Gdy wiemy już wszystko, zaczyna brakować pożywki dla wyobrażeń, marzeń, nadziei. Brak złudzeń. Zobaczenie ducha to zobaczenie czegoś, co z natury jest niewidzialne. Odarcie z tajemnicy.
Dlaczego Masłowska? Uważasz, że jej też udało się złapać ducha języka polskiego.
Jak usłyszałem o Masłowskiej, to od razu pomyślałem, że to dobry wybór. Podoba mi się, że łączy bezkompromisowość i brutalne spojrzenie na rzeczywistość z czułością. Ona patrzy na rzeczywistość bez filtra i widzi to, czego inni nie widzą. To jest dla mnie interesujące i bliskie. Sam próbuję przezwyciężyć swoje przyzwyczajenia. Byłem ciekawy głosu Masłowskiej, bo potrafi uważnie obserwować rzeczywistość i kreować język.
Czy do dzisiejszej Polski nie pasowałby bardziej poprzedni słownik, z lat trzydziestych? Może oddałby lepiej nacjonalistyczne nastroje, które panują w katolickiej Polsce?
Słownik polsko-niemiecki, z którego korzystam, został wydany w 1956 roku w Niemieckiej Republice Demokratycznej. Jest to duży, kilkunastotysięczny zbiór słów, mocno przesiąknięty ideologią. Nie ma w nim na przykład religijnej sfery życia, słownictwa związanego z infrastrukturą i hierarchią kościelną. To istotna część współczesnej polskiej rzeczywistości wizualnej, czy nam się to podoba, czy nie. O katolickiej Polsce muszę opowiadać komunistycznym słownikiem. Istnieje mnóstwo współczesnych obiektów i zjawisk, na które brakuje definicji.
I co wtedy?
Trzeba próbować od drugiej strony. Działanie w ramach określonych ograniczeń jest praktyką, do której jestem przyzwyczajony od dzieciństwa, kiedy w warunkach niedoboru lat osiemdziesiątych, trzeba było radzić sobie zaradnością i sprytem. To też wyzwanie poetyckie. Skuteczną strategią jest opisywanie nieneutralnej rzeczywistości neutralnymi słowami. To jedna ze skutecznych strategii. Na przykład słowo „dachówka” – dachówka może być częścią dachu prywatnego domu, ale może też być elementem dachu kościoła. Tym sposobem udało się przemycić do A–Z dużo architektury i motywów sakralnych.
Z twojego projektu wynika, że polski krajobraz jest mocno katolicki – przaśny, posklejany taśmą, niedorobiony. Lubisz to czy prześmiewasz?
Nie naśmiewam się. Jestem dzieckiem PRL-u. Żyliśmy w małym miasteczku, w mieszkaniu służbowym. Moja mama była nauczycielką wychowującą samotnie dwójkę dzieci. Wszystkie meble w moim pokoju zrobiłem sam. Z płyt paździerzowych z demobilu zbudowałem sobie biurko, szafę, łóżko. Dziś rzeczywistość wydaje mi się w równym stopniu nasycona dziwnością – nie ma różnic między centrum, miastem a tak zwaną prowincją. Nie jest tak, że książę z miasta jedzie w Polskę zobaczyć, jak żyje prosty lud. Nie muszę zgadzać się z poglądami politycznymi ludzi, których spotykam w tych podróżach, ale z panem, który słucha Radia Maryja, jestem w stanie porozmawiać na inne tematy i nie patrzę na niego jako na egzotyczne zjawisko.
Czy znaczące jest to, że słownik jest polsko-niemiecki? Czy to też projekt o trudnym sąsiedztwie?
To jest bardzo ważny kontekst z naszej, polskiej perspektywy, bo jedna trzecia terytorium współczesnej Polski to byłe tereny niemieckie. W skali Europy to ewenement. Nie było drugiego tak nagłego przesunięcia granic. I to na styku kultur, które tak się od siebie różnią, co daje silny kontekst wizualny. Jedziesz sobie przez urocze małe wioski i mijasz domy, które wyglądają jak kamienice miejskie. Niemiecka zabudowa starzeje się inaczej niż polska, choć też działają nieuchronne transformacyjne procesy i wszystko się powoli wyrównuje.
Pomyślałam o Sokołowsku, miejscowości uzdrowiskowej, gdzie wzdłuż jednej ulicy są właśnie takie duże, „porządne” kamienice. Trochę nie pasują.
Sokołowsko jest stosunkowo dużą i specyficzną miejscowością, bo jest byłym kurortem i sanatorium, więc tam ta architektura ma swoje uzasadnienie. Ale są naprawdę malutkie wsie z takimi kamienicami. Nie wiem, czy zauważyłaś, ale w Sokołowsku jest mnóstwo specyficznej metaloplastyki i innych, lekko psychodelicznych detali. Przestrzeń została po wojnie zdominowana przez jednego pana, który miał określoną wizję tej miejscowości. Chciał się wstrzelić w dawny klimat, ale widać, że to jest inna jakość. Powstała unikalna hybryda.
Pochodzę z Lublina i mam wrażenie, że Polska wschodnia wciąż jest bardziej homogeniczna i swojska.
To jesteś chyba z najbardziej historycznie rdzennego polskiego terenu współczesnej Polski. Lubelszczyzna, Zamojszczyzna, okolice Kazimierza Dolnego, Sandomierza – to kapsuła czasu. Obszar, który pozwala sobie wyobrazić, jak wyglądała Polska przed wiekami, bo procesy kulturowe rozwijały się w ramach naturalnej ciągłości. W Małopolsce jest trochę podobnie, w innych rejonach rozwój odbywał się skokowo wskutek gwałtownej rewolucji przemysłowej albo w ramach traumy przesiedleń i kulturowego przejęcia. Oczywiście brak społeczności żydowskiej daje niepełne wyobrażenie obrazu dawnej Polski.
Mieszkasz w Katowicach, projekt zacząłeś od Śląska.
Na początku to były piesze wycieczki. Później jeździłem komunikacją miejską, a później wciągnęły mnie podróże po Polsce, z konieczności samochodowe. Przyszedł moment, że wydawało mi się, że już wszędzie byłem, więc zmieniałem pory roku. Jak byłem na Lubelszczyźnie latem, to potem jechałem tam jesienią albo zimą, żeby „odświeżyć” obraz. Postanowiłem, że będę jeździł co miesiąc, przez cały rok.
Wchodzisz w relacje z ludźmi, których spotykasz w tych podróżach?
Czasem, kiedy chcę zrobić zdjęcie na czyimś terenie. Ale jeśli jest możliwość pracy bez wchodzenia w interakcje, to tak robię. Czasem ktoś się jednak pojawia za plecami. Bywa różnie.
Bywa nieprzyjemnie?
Widziałem wszystko, od zaproszeń na śniadanie po całkiem realne groźby połamania nóg i zniszczenia sprzętu. Ale bardzo przykrych sytuacji było niewiele. Poza tym z czasem opracowałem strategie radzenia sobie w różnych sytuacjach. Trzeba znać prawo i wiedzieć, co jest legalne, a co nie. W polskim prawie nie ma zakazu fotografowania czyjegoś domu, jeśli nie wchodzi się na jego teren. Co innego opublikować takie zdjęcie. Czasem nie ma kogo zapytać i wchodzę na teren prywatny, jeśli sytuacja tego wymaga. Dotyczy to głównie miejsc opuszczonych. Nie chowam się, nie robię zdjęć z ukrycia, jeśli teren jest zamieszkany. Jeśli ktoś ma czas i ochotę, mogę mu wyjaśnić, w jakim celu robię zdjęcie. Mówię prawdę, bez względu na to, czy ktoś to rozumie, czy nie. W rzadkich sytuacjach zachęcam do wezwania policji, jeśli ktoś uważa, że popełniane jest przestępstwo.
Zdarzyło się, że ktoś wezwał?
Nie.
Zwróciłam uwagę na hasło „drzewo liściaste” – pokazujesz metaloplastykę, a „kultura leśna” to drzewa namalowane na betonowych płytach. Próbujesz w ten sposób przedstawić stosunek Polaków do natury? Pomyślałam też o betonie, który panuje w instytucjach zarządzających polską przyrodą.
Widziałem lex Szyszko w praktyce, w terenie. To były straszne widoki. Jechałem aleją wielkich drzew i z jednej strony wszystkie były wycięte. Wyglądało to tak, jakby ich wycięcie było celem samym w sobie, bo leżały powalone tak długo, aż liście zupełnie uschły. Wiatr wieje, liście szeleszczą i wyraźnie słychać, że wszystko jest martwe. Odczułem skalę tej wycinki – to była bezmyślna zbrodnia.
Niestety niewiele się zmieniło. Dokładnie takie samo wrażenie miałam wracając ostatnio z okolic Poznania. Generalna Dyrekcja Dróg i Autostrad wycięła ponad tysiąc drzew pod ścieżkę rowerową.
Wtedy, w 2017 roku, widzieliśmy nagłe i gwałtowne symptomy tego zjawiska. Polska relacja z naturą jest wzorowana na religijnym myśleniu, w którym człowiek jest koroną stworzenia i jest zobowiązany do udowodnienia swojej dominacji przez zniszczenie. Troska o naturę wydaje się w tej perspektywie uwłaczać ludzkiej wielkości i wyjątkowości.
Hasło „górnik” ilustrujesz pomnikiem na rozsypującym się postumencie. W kontekście odchodzenia od paliw kopalnych, a zarazem polskiej polityki kopalnianej – w punkt. Myślisz o katastrofie klimatycznej?
To był jeden z powodów, dla których zawiesiłem swoje wyjazdy. Po wybuchu wojny w Ukrainie spalanie benzyny stało się nie tylko kwestią klimatyczną, ale też geopolityczną. Zdałem sobie sprawę, że ślad węglowy każdego kolejnego hasła jest coraz większy. Tych haseł jest już bardzo dużo, więc żeby znaleźć nowe, trzeba jeździć więcej i jest coraz trudniej. Działa tu bezwzględna statystyka – im więcej przejechanych kilometrów, tym więcej odnalezionych haseł. Czasem miałem wrażenie, że wyjazdy to puste spalanie benzyny. A w samych pracach? Hasło „źródło prądu” jest ilustrowane panoramicznym widokiem największej polskiej kopalni odkrywkowej w Bełchatowie. To największe w Polsce źródło prądu. Są zdjęcia kopalni odkrywkowych, jest rafineria w Płocku.
Na ile twój projekt jest katastroficzny? Przychodzi mi na myśl hasło entropia, jak oglądam książkę. Niektóre hasła są na granicy utraty sensu.
Można to rozpatrywać na różnych poziomach, od straty w sensie osobistym do poziomu globalnego. Może to dlatego, że raczej nie jestem optymistą i zawsze widzę szklankę w połowie pustą. Widzę zmiany, które nie zmierzają w dobrym kierunku. Nawet w naszej małej bańce świata sztuki.
To znaczy?
Na przykład koszty produkcji wystaw i materiały jednorazowego użytku. Od pewnego momentu zacząłem doceniać projekt A–Z, bo gabloty, wystawy i publikacje to tylko część całości. Reszta jest wirtualna. Teraz pracuję nad opracowaniem zbioru. Nastąpił chyba moment weryfikacji tych dokonań – tworzę kartotekę, która będzie miała postać mebla w jednym egzemplarzu. Wyobraź sobie, że szesnaście lat pracy zamknie się w regale o szerokości trzy i pół metra. Każde hasło będzie miało format A5. Powstanie katalog służący do eksplorowania haseł-miniaturek.
Duch Polski zostanie zamknięty w bibliotece. To koniec?
Projekt będzie otwarty, póki żyję. Od początku było jasne, że nie da się go w żaden sposób zakończyć. W tym sensie projekt jest utopijny, choć regał będzie ważnym podsumowaniem.
