Jak ogarnąć kulturalną patusiarnię?

( 20.10.2023 )

Czego mógł nie robić PiS, a jednak robił. Felieton powyborczy Ziemowita Szczerka

PiS to polityczna patologia. Przemocowa, pasywno-agresywna, wykorzystująca zarówno prawo, jak i pojęcie sprawiedliwości nie dla wspólnego dobra, a wyłącznie po to, żeby sobie zrobić dobrze, a tym, których się nie lubi – kuku. Pisowcy nie musieli tego wszystkiego robić – ale robili. Mogli rządzić mądrzej, nie łamiąc zasad, nie zarządzać państwem i stosunkami międzynarodowymi za pomocą wiecznego konfliktu, nie używać pogromowej retoryki, nie próbować wpychać do centrum debaty publicznej skrajnej, ocierającej o faszyzm prawicy.

Mogli nie próbować w imię partyjnej korzyści sprostytuować i sprostaczyć polskiej kultury. Gdyby zamiast tego spokojnie realizowali swój program, by spełnić deklarowane w nim cele, zapewne nadal by rządzili. A przynajmniej mieliby dziś zdolność koalicyjną. A tak – możemy tylko się pośmiać i popatrzeć, jak Marcin Wolski robi w spodnie ze strachu przed utratą władzy i przyznaje, że była w jego środowisku świadomość uprawiania „stalinowskiej” w duchu, „upokarzającej naród” propagandy „jak za PRL”, po czym namawia do „cmokania pupy” Trzeciej Drodze. Możemy poturlać się ze śmiechu, słuchając, jak równie wystraszony minister edukacji (!) Przemysław Czarnek z katolickiego hejtera i taliba próbuje się nagle zamienić w ludowca.

Za panowania PiS w kulturze działo się to samo, co wszędzie: partia w imię swej na wskroś gówniarskiej, bezkrytycznie wychwalającej wszystko co polskie, wizji kulturalno-informacyjnej MaBeNy („Maszyny bezpieczeństwa narracyjnego” – twór powołany do życia przez Andrzeja Zybertowicza, którego celem byłoby zwarcie narracyjnych szeregów w państwie po to, by wyśpiewywać światu wspólną pieśń, w końcu po co nam debata publiczna, samokrytycyzm, vota separata itd.), zredukowała sponsorowaną i promowaną przez państwo polską kulturę i dziennikarstwo do poziomu beki. Do poziomu autoparodii. Własnej karykatury.

Kultura miała być częścią tej machiny. Może i mogła trochę poza nią wystawać, ale nie aż tak, by stać się sztuką uznaną przez kierownictwo tejże machiny za „antypolską” czy „zdegenerowaną”. Miliony pchane w niekoniecznie wyrafinowaną – byle prawicową – sztukę, byle prosiła świat, by ten #respectus, w sprostytuowaną, upartyjnioną telewizję publiczną i w drewniane, prostackie kino promujące bohaterską Polskę tak przekonująco, jak obśmiewana na całym świecie północnokoreańska propaganda wychwala nieomylność dynastii Kimów (nawet Rosjanie robią kino o wiele lepsze jakościowo niż polska MaBeNa, promujące własną wizję historii i rzeczywistości, wzorowane dość bezczelnie na amerykańskiej reaganomatografii z lat osiemdziesiątych, ale mniej jednak przypominające Klan).

A poza tym – standard. Krótka ławka PiS, zjawisko wynikające między innymi z faktu, że skrajnie prawicowe, populistyczne partie jednak rzadko przyciągają do siebie ludzi kultury, zaowocowała obsadzaniem instytucji kultury ludźmi niezbyt kompetentnymi (na przykład mianowanie na szefa Muzeum Narodowego Jerzego Miziołka), promowaniem ludzi, którzy własną nieumiejętność zarządzania nadrabiali pokrewnością ideową z partią rządzącą (tu Józef Maria Ruszar, znany w Krakowie jako Jezus Maria Ruszar, wsadzony w Instytut Literatury), odwoływanie szefów nieźle działających struktur tylko dlatego, że nie pasowali do linii ideologicznej partii (casus Pawła Potoroczyna i prowadzonego przezeń Instytutu Mickiewicza, który to Instytut z mechanizmu promującego polską kulturę stał się mabenowym organem tekturowo-teoretycznym, za to z wielkim napisem „Polska” wymalowanym na tejże tekturze) czy pchanie na ważne funkcje ludzi skrajnej, ale naprawdę skrajnej prawicy (Piotr Bernatowicz jako dyrektor Centrum Sztuki Współczesnej, który a to potrafi norweskiego faszystę Dana Parka wystawić w CSW, a to węgierski, neofaszystowski zespół Hungarica zaprosić do swojej instytucji, żeby pośpiewał irredentystyczne piosenki o Wielkich Węgrzech, a wśród innych jego śmiesznostek warto wymienić fakt, że za sztukę nowoczesną uważa śpiewanki oraz humor Jana Pietrzaka). Długo by wymieniać.

*Reklama

Na początku tej całej zmiany kultury w MaBeNę to siara była. Trochę śmiechu i niedowierzania. Gdy PiS przejął władzę i zaczął kombinować z instytutami kultury, między innymi z Instytutami Polskimi za granicą, pracownicy tych instytucji, również ci lokalni, absolwenci zagranicznych polonistyk, na wszelki wypadek woleli spotykać się z odwiedzającymi ich kraje nieprawomyślnymi artystami prywatnie. Wspólnych zdjęć nie robili, żeby nowe szefostwo na Facebooku nie zobaczyło i nie powiedziało „o, a co to za knucie z artystami zdegenerowanymi za plecami Instytutu-żywiciela”? Like, serio. Tak było. No ale: najpierw był śmiech, że „jak za Breżniewa”, „jak za komuny”, ale było w tym coś upokarzającego. I tak, zawstydzającego.

Bo to przecież, koniec końców, jak zdegenerowani i antypolscy byśmy nie byli, to coś z tą Polską mamy wspólnego, te paszporty bordowe na dobre i na złe, to losu splecenie, te, jak to ujmuje inny bard prawicy, Andrzej Rosiewicz, walce Fryderyka i bociany wracające tu do gniazda. I to jednak nasze, polskie, bocianio-fryderycze instytucje narzucały te żenujące praktyki i standardy w krajach, w których często było to zwyczajnie nie do pomyślenia. I budziło obrzydzenie. I tę myśl: „czy naprawdę muszę tak się upokarzać w imię pracy dla polskiej instytucji”.

W czasie, gdy po Europie w ramach idei MaBeNy jeździł autobus ze skamlającym, proszalnym napisem „Respect us” na burcie, polscy twórcy za granicą odczuwali więc taki wstyd, jakiego od czasów PRL odczuwać im się zapewne nie zdarzało. A poza tym, cóż, próby zastosowania cenzury prewencyjnej, jak w przypadku spektaklu Śmierć i dziewczyna. Ciągłe konflikty na linii pisowscy nominanci – ludzie kultury. Pisowskie powrzaskiwanie o „zdegenerowanej” sztuce, czyli tej nieprzyciętej do nieskomplikowanych, a często obskuranckich partyjnych oczekiwań. Pozostawienie na lodzie wielu instytucji i projektów nieprawicowych, które do przejęcia sterów państwa przez PiS w dużym stopniu zależały od ministerialnych dotacji. Finansowanie treści skrajnie prawicowych. Nackowskich. Tępienie „lewactwa” i paranoiczne tropienie „marksizmu kulturowego”. Słowem – cofanie państwa i jego kultury do ksenofobicznej, nacjonalistycznej i bigoteryjnej nory, w której panują standardy i obyczaje odpowiadające poziomowi reprezentowanemu przez taką, powiedzmy, małopolską kurator oświaty Barbarę Nowak. Osobę wytrzaśniętą gdzieś spomiędzy dziewiętnastowiecznej opowiastki ze szkółki niedzielnej i mokrego snu nacjonalistów o wysyłaniu dzieci na śmierć w imię ojczyzny. Ale raczej nie ze świata Zachodu w XXI wieku.

( Film ) ( Recenzja ) ( Artur Hellich )

Zagraj to jeszcze raz, Tom. Po prostu „Ripley”

Oczywiście nie można zapominać o tym, że PiS trafił na nie najlepszą sytuację, gdy doszedł do władzy: kultura była chronicznie niedofinansowana, i nawet jeśli pisowska wizja przypominała często plany snute przez zdziecinniałego wikarego montującego „politycznie i kulturowo zaangażowany” ołtarz w rydzykowskim kościele, to nakłady na kulturę znacznie się zwiększyły. A PiS jednak całości tej kultury nie potrafił kontrolować. Miał, owszem, własne zdanie na jej temat, zdanie zgreda wrzeszczącego, że „współczesna kultura to kudłate szarpidruty i malarze malujący bohomazy, które każdy może namalować”, i ten zgred był autorytarny – ale totalitarny jednak nie był. Mógł kopnąć, ale nie kopnął.

Łatwo się jednak zżymać chociażby na młodych poetów biorących pieniądze od ruszarowskiego „Nowego Napisu”, jeśli, koniec końców, nie wymagało się od nich pisania stalinowskich w duchu laurek wobec władzy, a jest to – bądźmy tego świadomi – pierwszy chyba moment w historii III RP, kiedy poeci byli w miarę sensownie opłacani za to, że tworzą poezję. Jeśli więc, wzmożeni, wściekamy się na „kolaborantów” piszących dla Instytutu Literatury, pamiętajmy, że wielką winę za tę sytuację ponoszą gospodarczy liberałowie, za czasów których uprawianie poezji było raczej fanaberią, niż sprawą, którą można się było na poważnie – i za wynagrodzenie – zajmować.

Są też inne instytucje, w dużym stopniu finansowane przez państwo, które nie do końca wpisują się w tę zabawną i prostą wizję MaBeNowej kultury, jak na przykład Państwowy Instytut Wydawniczy, który został wyciągnęty ze stanu likwidacji przez Ministerstwo Kultury (choć decyzja ta zapadła jeszcze za rządów Platformy Obywatelskiej). Mimo że – zgodnie z zapowiedzią aktualnego dyrektora PIW, Łukasza Michalskiego – wydaje sporo literatury konserwatywnej – to jednak pozostawia sporo miejsca dla rzeczy z zupełnie innych półek.
Tak więc z jednej strony skok PiS na kulturę odbył się w podobnym stylu jak skok na całe państwo, i w wielu miejscach doprowadził do mocnego kulturowego regresu, a z drugiej – pewne projekty udało się jakoś, lepiej lub gorzej, przeprowadzić przez wzburzone wody wojny polsko-polskiej – głównie dzięki zwiększeniu finansowych nakładów na kulturę oraz umiejętności lawirowania bardziej kompromisowych czy niezacietrzewionych decydentów

Na pewno warto zostać przy mocnej obecności państwowych funduszy w kulturze, tylko inaczej je dystrybuować: sprawiedliwiej, unikając dotowania obskuranctwa. Że prawica powinna mieć równy, sprawiedliwy dostęp do instytucji kultury, do mediów publicznych – nie mam wątpliwości. Że nie powinni go mieć ludzie niekompetentni, mianowani na zasadzie mierny, ale wierny – też nie mam wątpliwości. Czy powinni go mieć populiści, z prawej czy lewej, to inna sprawa, ale ich trudno zdefiniować. I wreszcie – czy skrajna prawica (i lewica) powinny go mieć? Gdzie się zaczyna skrajność?

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.