Czy można spędzać czas w kuchni. Mieszkania w PRL-u
( 26.01.2024 )
Denerwowało mnie, że publikacje o urządzaniu mieszkań w PRL-u są pisane z perspektywy wybitnych realizacji i osób, które tworzą i opisują te rzeczy. To banał, ale historia jest pisana z perspektywy elit – Agata Szydłowska, autorka książki Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u
„Futerał. O urządzaniu mieszkań w PRL-u” – podtytuł jest węższy i lżejszy niż materiał w książce. Bardziej by pasowała „Polityka mieszkaniowa w PRL”.
Nie sposób mówić o urządzaniu mieszkań bez pokazania tła, czyli tego jak ludzie je użytkowali i wchodzili w ich posiadanie. Tło jest istotne, bo mamy 2024 rok i polityka mieszkaniowa jest ważnym tematem, ale jednak centralną sprawą w książce jest urządzanie wnętrz. Dużo piszę o tym, jak wyglądały mieszkania, jak ludzie zdobywali meble, jak musieli się nagimnastykować, żeby na przykład kupić garnki. Jest też wiele anegdot, bo często kupowało się kota w worku.
Mieszkanie przodownika pracy murarza Stanisława Krzymińskiego w Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej w Warszawie 1954, NAC
Historia kafelków! Odbieranie w nocy, bez wychodzenia z auta, żeby nikt nie zobaczył. Jak w filmie sensacyjnym.
I w domu niespodzianka – dopiero wtedy okazywało się, co to za kafelki. Nie wybierasz wzoru, kiedy towar wynoszony jest tylnym wyjściem. Jest też inna, podobna historia, jak samochód dostawczy od razu pojechał do rodziny zamiast do sklepu. Nie było wyjścia, trzeba było wziąć meble, które przyjechały. Ludzie brali i potem kombinowali, jak im coś nie pasowało. Ciekawa jest historia mężczyzny, który widzi, że coś się dzieje pod sklepem, dołącza do kolejki, a kiedy ludzie zostają wpuszczeni, nie idzie oglądać, co „rzucili”, tylko od razu kieruje się do kasy i dzięki temu w ogóle załapuje się na deficytowy towar. W latach osiemdziesiątych były już komitety kolejkowe – te opowieści wcale nie są wesołe. Reportaż Barbary Pietkiewicz, zresztą zatrzymany przez cenzurę, jest niemalże kafkowski. Ktoś miał mieszkanie i martwego noworodka, a ktoś inny żywego noworodka, a nie miał mieszkania…
Duża część książki jest przygnębiająca. Złe warunki sanitarne, mieszkanie na kupie, bieda. To nie Bareja, raczej Polska Szkoła Dokumentu.
Kiedy zaczynałam pisać tę książkę, znałam tylko fotografie pięknych wnętrz elitarnych mieszkań. To, co drogie, niszowe, ograniczone, miało reprezentować całość polskiego dizajnu. Denerwowało mnie, że publikacje o urządzaniu mieszkań w PRL-u są pisane z perspektywy wybitnych realizacji i osób, które tworzą i opisują te rzeczy. To banał, ale historia jest pisana z perspektywy elit. Inteligenckie pars pro toto. Okazało się, że są inne źródła, które pokazują zwykłe mieszkania, ale ja ich nie znałam, bo funkcjonowałam w polu historii dizajnu, sztuki. Chciałam pokazać prawdziwszy obraz, żeby ta książka była jak najuczciwsza.
Podkreślasz, że piękne meble modernistyczne były często prototypami, które nie weszły do produkcji, a meble z Ładu były produkowane w małych ilościach. Były drogie, dla elit. Ludzie oglądali je na wystawach, a nie mieli ich w domach. Te meble są dzisiaj modne, pojawiają się na aukcjach i są sprzedawane nawet za dziesiątki tysięcy złotych. Wkurza cię to?
Już nie wkurza, bo napisałam książkę. Z jednej strony zależało mi na tym, żeby odmitologizować wintydżowe fascynacje – och, cóż za wspaniały okres polskiego dizajnu, jakie to wszystko było piękne! Jednocześnie nie chciałam opowiadać o PRL-u, że to epoka biedy i prymitywnych warunków. Jeśli chodzi o kwestie mieszkaniowe w PRL-u, nastąpił niesamowity postęp cywilizacyjny. W porównaniu z dwudziestoleciem ludzie naprawdę byli wydobywani z okropnych warunków. Wyszliśmy po wojnie ze stanu totalnej deprywacji mieszkaniowej. Potem część doświadczyła awansu, a część nie. III RP była czasem dużych nierówności, które potem tylko się pogłębiły. Z moich badań wyłonił się obraz postępu, ale beneficjentem nie byli wszyscy, to historia rosnących nierówności.
Mieszkanie przodownika pracy murarza Stanisława Krzymińskiego w Marszałkowskiej Dzielnicy Mieszkaniowej w Warszawie 1954 2
Mam poczucie, że obalasz w książce mit świetności modernizmu.
Modernizm można krytykować z różnych pozycji. Na przykład z pozycji indywidualistycznej, że każdy człowiek ma prawo urządzić sobie mieszkanie, jak chce, i wara innym od tego. My home is my castle. Moja pozycja jest inna.
Wytykasz modernistom przekonanie, że poprzez urządzanie otoczenia można na ludzi wpływać, urabiać ich gust i przyzwyczajenia.
Krytykuję modernizm za dyscyplinowanie ludzi z pozycji wyższości klasowej. Bo czym innym jest mówienie im: „ale macie zły gust, musicie pozbyć się makatek z jeleniami” – jak ktoś chce jelenie na ścianie, niech ma, co ich to obchodzi – a czym innym była narracja :„dobrze, gdyby dzieci nie spały wszystkie w jednym łóżku i to jeszcze z ciotką” albo uczenie, jak korzystać z klozetu, do którego niektórzy wrzucają kości i są awarie. Trudno to jednoznacznie oceniać. Jestem entuzjastką modernizmu oraz idei polepszenia standardów życia wszystkim. Wydaje mi się, że udało się ją zrealizować. Pojawiły się bloki z mieszkaniami, które były jasne, suche, z widokiem na zieleń. To był dla większości ludzi naprawdę niesamowity awans, jeśli chodzi o standard życia. Ale mam świadomość, że w książce wybrzmiewa krytyka modernizmu jako zestawu pomysłów, który nie wytrzymał konfrontacji z praktyką.
U nas nie wytrzymał tak samo jak na Zachodzie?
Trudno to porównywać. W Polsce były duże i gwałtowne przemiany społeczne: niesamowita fala awansu społecznego, migracje. Pisze o tym Magda Szcześniak w swojej nowej książce „Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce”. Ludzie byli dyscyplinowani, bo na przykład nie umieli korzystać z jakiegoś nowoczesnego urządzenia. Łatwo było wtedy o poczucie wstydu, zwłaszcza kiedy dana osoba znajdowała się już na takiej pozycji, że oczekiwano od niej dostosowywania się do norm, których nie wyniosła z domu. Rozmawiając z tobą myślę sobie, że moderniści mieli u nas dużo pracy. To kwestia jakości stała się kłopotem w Polsce i w dużej mierze spowodowała, że wróciły mieszczańskie meble. Meblościanka okazała się bublem. Modernizm, świetnie wyglądający na projektach, w praktyce wygląda tak, że drzwiczki są niespasowane i nigdy się nie zamkną, że to się rozkleja, śmierdzi… Wtedy rzeczy solidniejsze wracają do łask. Retro.
Mieszkanie restauratora Stanisława Kozła przy ul. Grójeckiej 41 w Warszawie, 1969, NAC
Retro rzeczy to coś, co znika i powraca. W PRL-u było wiele uprzedzeń wobec tego, co stare. Należało unikać staroci. Często kojarzyły się z biedą – masz stare rzeczy, bo cię nie stać na nowe. Oczywiście co innego antyki, ale z nimi obcowała wąska grupa osób. Warto pamiętać o tym, że przecież w latach 50. i 60. rzeczy przedwojenne nie były bardzo stare. Dla nas to jak rzeczy z lat 70. czy 80. Niekoniecznie je lubimy.
Dlaczego?
Gustowanie w retro jest obwarowane różnymi założeniami, często nieuświadomionymi. Istotny jest odpowiedni dystans czasowy – nie za duży, nie za mały. Coś, co powstało dekadę temu, jest po prostu niemodne. Dla nas mebel przedwojenny będzie retro, ale dla kogoś żyjącego w latach 50. był niemodny, był śladem po złych decyzjach, których może się już wstydził. Rozwiązania, na przykład z lat 90., które uważaliśmy za nowoczesne, teraz nam się wydają obciachowo- odrzucające, bo powstały względnie niedawno.
Podczas remontu wywaliłam kabinę prysznicową z radyjkiem i szalonymi światełkami oraz podwieszane sufity z karton-gipsu. Moda na nie wróci za pół wieku? Trudno uwierzyć…
Nie znam się na mechanizmach mody, ale myślę, że nie, bo to też sprawa jakości. Powrót retro jest związany też z innymi procesami, które zachodziły nie tylko w Polsce. Moda na retro w latach 70. była międzynarodowa.
Jakimi procesami?
Retro pojawia się na fali rewizji modernizmu, łączy się z postmodernizmem. Modernistyczne próby zdyscyplinowania ludzi za pomocą architektury i języka były jednak dość siłowe.
I mebli?
Też, oczywiście. Ale tutaj akurat ludzie stawiali dość mocny opór. Chyba właśnie ten opór mnie najbardziej interesował. Mamy modernistów, którzy mówią ludziom: jesteście nieracjonalni i zacofani, my wam powiemy, jak żyć. A ludzie pokazują im gest Kozakiewicza i uparcie urządzają mieszkania tak, żeby się dobrze czuć.
W Polsce w latach 70. refleksja, że powinniśmy przemyśleć modernizm, bo nie do końca działa, nie pojawiała się explicite. Było to bardziej intuicyjne – eksperci zaczęli podejrzewać, że może to nie do końca jest tak, że architekt czy projektant wiedzą najlepiej, jak się urządzić. Zaczęły też wybrzmiewać nowobogackie gusta czy echa tradycji szlacheckiej. Poza tym retro zaczyna się pojawiać jako zaczyn polskiego konserwatyzmu, który dziś ma się świetnie. Czyli wartości rodzinne, religia, tradycja… Nowobogaccy kupują sobie meblościanki z gablotkami, a hołdujący wartościom rodzinnym chcą mieć tradycyjne formy.
Chodzi o ciągłość pokoleniową, zakorzenienie, osadzenie w kontrze do nowoczesności?
Weźmy na przykład dwie książki: Opium w rosole Małgorzaty Musierowicz, znanej konserwatystki poznańskiej, i Pod jednym dachem, pod jednym niebem Stanisławy Fleszarowej-Muskat. W tej drugiej jest postać babci szlachcianki, która musiała wyprzedać rodowe przedmioty, ale coś tam zachowuje i zostaje cały habitus z tym związany, na przykład stół jako ważny element życia rodzinnego. Przy nim odbywają się rozmowy i zacieśniają więzi. Babcia krytykuje nowe mody koktajlowe – przekąski serwowane w różnych miejscach. Tutaj mamy konserwatyzm związany z ciągłością rodzinną, meblami przekazywanymi z dziada pradziada. Z kolei rodzina Borejków Musierowicz to skromna rodzina z gratami, które same w sobie nie mają takiej wartości, ale oni też zasiadają przy stole – tu chodzi o skromność, niepodążanie za nowinkarstwem.
Mieszkanie restauratora Stanisława Kozła przy ul. Grójeckiej 41 w Warszawie, 1969, NAC
Modernistyczne dyscyplinowanie łączyło się z propagandą PRL-u?
Nie, właśnie nie. To nie była kwestia polskiej specyfiki, tylko nowoczesności. Wszyscy chcieli być nowocześni. My w smutnej Polsce, ale też Amerykanie, Francuzi, Skandynawowie. Standardy estetyczne były w każdym z tych krajów definiowane w innych kontekście i przez innego rodzaju ekspertów i ekspertki, ale punkty odniesienia były dokładnie takie same. Pojawiały się nawet te same rzeczy, na przykład w Stanach pokazywano szkło laboratoryjne: że fajnie mieć kolbę w roli karafki i w jednym polskim filmie dokumentalnym o inteligenckim małżeństwie też się pojawia w kuchni taka kolba. Wypadało mieć modne czyli modernistyczne meble, a te wszystkie mieszczańskie graty wywalić.
Sporo piszesz o niedostępności i braku. Rondel – biały kruk.
Eksperci krytykowali meble z Centrali Handlowej Przemysłu Drzewnego (CHPD), czyli mieszczańskie komplety fornirowane, kredensy, stoły, Chippendale’e, ale te meble były najbardziej dostępne i najtańsze, nowoczesne pojawiły się dosyć późno i były drogie. Ekspertki były często odklejone od rzeczywistości. Irytowało mnie to wchodzenie ludziom z butami do domów i mówienie : „nie możecie sobie wstawić stołu do kuchni, bo to prymitywny zwyczaj wywodzący się ze wsi, a wy teraz musicie być nowoczesnymi obywatelami!”. Ale nie była to tylko narracja polska, w Niemczech przed wojną było to samo: „skoro nie rozumiecie, że nowoczesny człowiek nie wstawia stołu do kuchni, to my wam zrobimy taką małą kuchnię, żebyście tam już nigdy w życiu nie wcisnęli żadnego stołu”.
I zrobili?
Mówię tu o kuchni frankfurckiej w Niemczech lat 20. Później te kuchnie były małe, ale bardziej ze względów ekonomicznych. Zastanawiano się jednak, jak zaprojektować mieszkania, żeby ludzie nie spędzali czasu w kuchni, bo to miejsce niehigieniczne – zaplecze, gdzie trzeba zrobić szybko, co jest do zrobienia i zająć się prawdziwą pracą. W czasach odwilży, kiedy nastąpił zwrot konserwatywny, kobieta ma już przesiadywać w kuchni i jednocześnie mieć kontakt z domownikami, to jest ognisko domowe. W latach 60. buduje się ślepe kuchnie, gdzie jest „wydawka” – okienko między kuchnią a pokojem. Wtedy zaczyna się stopniowe rozszczelnianie tej granicy, ale dopiero dekadę później pojawiają się pomysły na otwartą kuchnię, co wtedy wciąż wydawało się niehigienicznym zwyczajem, może nawet trochę nieprzyzwoitym. Nie tylko w Polsce były takie opory. To się zaczyna zmieniać wraz ze zmianą obyczajów, kiedy pojawia się inny typ imprezki – już nie obiad przy stole, a przekąski. Pojawia się barek ze stołkami barowymi.
Dzisiaj taki barek to już chyba obciach?
Obciach.
Ale dlaczego?
Nie wiem. Może budzi dziwne skojarzenia? Bar w domu? Zmieniają się obyczaje. Mieszczanie w średnim wieku z dużych miast już nie zapraszają znajomych na wódkę, tylko organizują kolacje. Mamy stół, krzesła, lampę nad stołem. I otwartą kuchnię, bo gotowanie jest ważne, często robi się to wspólnie, kuchnia staje się miejscem eksponowanym. Kanapa też zajmuje ważne miejsce we współczesnym mieszkaniu, bo filmy, seriale…
Co się zdewaluowało z czasu PRL-u? Meblościanka?
Nie, meblościanka wróciła. Ta „klasyczna” to mebel wielofunkcyjny, który służył przede wszystkim do składowania, chodziło o zaoszczędzenie przestrzeni na podłodze. Było biureczko, tapczanik. Później się z tego wyewoluowały mebliszcza, które służyły przede wszystkim jako ekspozytory przeróżnych rzeczy – butelek z alkoholami, kryształów. Meblościanki były też w Stanach – Storagewall George’a Nelsona służył do składowania rzeczy, ale nie dlatego, że mieszkania były tak małe. Rzeczy było tak dużo. W latach 70. w Polsce zaczęły być modne wieże hi-fi, projektowane zresztą tak, żeby pasowały do meblościanek – obudowane fornirowanymi skrzynkami. Meblościanka stała się, i jest do dzisiaj, meblem do mediów. Zaczyna się też powrót wielofunkcyjności. Na tej fali pewnie wrócą półkotapczany. Mieszkania są coraz mniejsze.
Mikrokawalerki z patodeweloperki. Czasem mają kilkanaście metrów kwadratowych. Twoja książka może być pomocna w ich urządzaniu?
Może być źródłem wiedzy dla osób projektujących, bo pokazuje genezę różnych rozwiązań, które później zostały ośmieszone jako komunistyczne dziadostwo. Fajnie jest zobaczyć, że wynikają one z modernistycznego myślenia o czystej funkcjonalności, które łączy się z koncepcją Existenzminimum. Powoli musimy do niej wracać. Patodeweloperka to jedna rzecz – wolałabym żebyśmy się do niej nie przyzwyczajali, bo urąga przyzwoitości – druga to katastrofa klimatyczna. Będziemy musieli się przeprowadzać do coraz mniejszych mieszkań. Skończyły się czasy maksymalizacji przestrzeni mieszkalnej.
Skąd tytuł„Futerał”? Chodzi o małe metraże?
To metafora Waltera Benjamina, który pisał o mieszczańskim wnętrzu z XIX wieku, że jest obite pluszem od środka, miękkie, ciepłe, hermetyczne, szczelne. Inaczej myślimy o mieszkaniach w PRL-u, ale okazuje się, że ten ideał mieszkania mieszczańskiego wciąż pokutuje.
A czym było mieszkanie w PRL-u?
Wzorce zmieniały się wraz z upływem czasu. Na początku było schronieniem – dawało bezpieczeństwo, żeby nikt cię nie okradł, nie zabił, żebyś nie zmarzł. Podstawowe potrzeby. Później doszła do tego funkcja autoekspresji, w czasie odwilży było to miejsce prywatne, indywidualne, i miało odzwierciedlać wartości i obyczaje lokatorów lub właścicieli. W tym czasie pojawiły się też kwestie reprezentacji i prestiżu. Mieszkanie w PRL-u było częściej odwiedzane przez krewnych i sąsiadów niż dziś. Życie towarzyskie toczyło się w domach, bo przestrzeń publiczna była mało atrakcyjna.
Jest jeszcze kwestia odwrotna, jak w filmie Ósmy dzień tygodnia według opowiadania Marka Hłaski, gdzie para kochanków chciałaby zamknąć się w mieszkaniu, ale go nie ma, więc przesiaduje w kawiarniach. Prywatność jest i jej nie ma. Nawet w mieszkaniu, bo jest to przestrzeń przeludniona. Izolacja od innych jest więc pożądana, zwłaszcza wśród inteligentów, ale cały czas pozostaje trudna do osiągnięcia, bo mieszkania są bardzo małe. No i jest jeszcze problem prywatności, jeśli chodzi o zapachy i dźwięki.
Słychać, kiedy sąsiad spuszcza wodę, czuć, co gotuje na obiad – pamiętam to z dzieciństwa. W książce oddałaś w tej sprawie głos mistrzowi Białoszewskiemu.
Tak, ale czuję, że jest to temat na oddzielne, równie fascynujące badania.
Agata Szydłowska, fot. Daniel Zieliński
