Ye? Nie. O wielkim upadku wielkiego rapera
Kanye West. Raper, który swego czasu był przyszłością hip-hopu, dziś celebruje redukcyjne, archaiczne przekonania, a jego geniusz też wydaje się już tylko melodią przeszłości.
Tak spektakularnego, publicznego samozaorania nie dokonał nikt przed nim, a tragizm sytuacji podkręca fakt, że Kanye West naprawdę był bogiem. Raper, który rewolucjonizował muzykę hiphopową, dziś jest inżynierem jej intelektualnego regresu, gdy nagrywa płyty pełne mizoginicznych tyrad, a w wywiadach powtarza teorie spiskowe z forów alt-prawicy.
„Tęsknię za starym Kanye”. To hasło z memów z czasem nabrało niepokojącej powagi. Ye – muzyk dokonał kilka lat temu urzędowej zmiany personaliów – od dłuższego czasu dystansuje współpracowników, a zerwane kontrakty z takimi markami jak Adidas czy Balenciaga odbiły się na jego finansach. W ubiegłym roku magazyn „Forbes” sensacyjnie donosił, że West wypadł z listy amerykańskich miliarderów, a w maju 2024 roku media obiegła informacja, że raper nieudolnie próbuje sprzedać zrujnowaną posiadłość w Malibu, bo planowana renowacja nigdy nie doszła do skutku. Dom zaprojektowany przez Tadao Ando, ulubionego architekta gwiazd, nie ma drzwi, okien, instalacji elektrycznej, a posępny obrazek niszczejącego pustostanu jest aż nadto adekwatną metaforą punktu, w którym znalazł się Ye.
Po niedorzecznych, antysemickich wypowiedziach, które kosztowały go kilka lukratywnych współprac, rzucił go prawnik i opuścili zaufani PR-owcy. Z kolei umowa wydawnicza z wytwórnią Def Jam wygasła wraz z premierą albumu „Donda” z 2021 roku. Czy ktoś jeszcze jest po jego stronie? West sprytnie wykorzystuje opowieści o kolegach i kontrahentach, którzy się od niego odwrócili, by wejść w rolę ofiary a to spisku „żydowskich mediów”, które notorycznie go uciszają, a to „lewackiej propagandy”, która rozbiła mu rodzinę. Idealnie wpisuje się w dominującą alt-prawicową narrację o wykluczonych rycerzach oświecenia, którzy rzekomo widzą i wiedzą więcej, bo wyłączyli telewizję i włączyli myślenie. Kiedyś, gdy celował w polityczny establishment z zapałem nieobliczalnego trickstera, był cudownie niebezpieczny. Dziś, gdy schlebia incelom i używa mowy nienawiści, jest zwyczajnie szkodliwy.
Dwa lata temu Kanye West przyjął zaproszenie do podcastu Lexa Fridmana. Prawie dwuipółgodzinna rozmowa zapowiada obecny stan umysłu rapera. Ye, jak zawsze chaotyczny, miota się pomiędzy absurdalnymi koncepcjami na reorganizację świata i żartami o dużym penisie, jednocześnie pozując na ostatniego sprawiedliwego, który stracił wszystko – żonę, reputację, pieniądze – gdy podjął heroiczną próbę obnażenia wielkiej zmowy. Mówi, że rozwiódł się z Kim Kardashian, bo gdy ta uległa lewicowej manipulacji (domyślam, że chodzi o rozpoczęcie studiów prawniczych, zaangażowanie w walkę o prawa człowieka i aktywizm na rzecz reformy więziennictwa w USA), ich wizje świata zaczęły się rozmijać. Objaśnia, że ze szkół należy usunąć historię, bo to zbędna, subiektywna, zideologizowana dyscyplina, która blokuje indywidualny i społeczny rozwój. Wykłada, że Planned Parenthood – organizacja non-profit walcząca m.in. o szeroki dostęp do antykoncepcji i prawo do przerywania niechcianej ciąży – jest narzędziem czystki etnicznej, wymierzonej w afroamerykańską społeczność, bo, jak zaznacza w podcaście, „50 proc. śmierci czarnych rocznie jest wynikiem aborcji, a nie nadużyć siły ze strony policji, nie porachunków gangów, nie ataków serca. Tym miejscem w Ameryce, w którym na czarnego czyha największe niebezpieczeństwo, jest łono matki”.
Skąd West wziął te dane? Zapewne z niesławnej wypowiedzi Jasona Issaca, Republikanina z Teksasu, który twierdził, że aborcja zabija tysiąc czarnoskórych dzieci dziennie, co ekspresowo zdementowały instytucje zajmujące się namierzaniem fake newsów. Raper z uporem maniaka trzyma się antysemickiej retoryki, gdy opowiada, że to lekarze żydowskiego pochodzenia najpierw zdiagnozowali u niego chorobę dwubiegunową, a potem przekazali wrażliwe informacje prasie. I gdy mówi, że media pozostające w rękach Żydów kneblują mu usta i robią z niego wariata, który najpewniej odstawił leki, bo jak inaczej wytłumaczyć jego poparcie dla Donalda Trumpa. Albo gdy nazywa kontrakty płytowe nową formą niewolnictwa, bo wytwórniami zarządzają Żydzi, którzy żerują na krzywdzie czarnych artystów i artystek. Do tego stosuje przebiegłe retoryczne wybiegi, które mają wzmacniać wizerunek poszkodowanego. „Kto będzie współczuł facetowi, który był miliarderem i miał seksowną żonę?” – rzuca.
Problem z Westem polega na tym, że niecnie nadużywa pozycji geniusza i wizjonera, na którą sobie zapracował, ale tylko i wyłącznie jako twórca muzyki. Tymczasem Ye chce być postrzegany jako wielki strateg w każdej dziedzinie: modzie, biznesie, polityce, filozofii. Jest charyzmatyczny, więc zjednuje sobie elektorat, ostatnio głównie wśród radykalizujących się młodych mężczyzn. „Już w przedszkolu byłem liderem” – mówi w podcaście Lexa Fridmana.
Oczywiście można się zżymać, że trochę za późno na zryw oburzonych zachowaniem rapera, bo przecież sami sobie wyhodowaliśmy to monstrum. Żyjemy w kulturze, która celebruje figurę ekscentrycznego geniusza, i konsekwentnie uczy, że utalentowanym można więcej wybaczyć. Taki Ye, nadwrażliwy raptus i zadymiarz, długo cieszył się kredytem zaufania. Po pierwsze: nagrywał wybitne płyty. Po drugie: bywał zabawny w tej swojej karykaturalnej megalomanii. Po trzecie: raz na jakiś czas mówił coś, co miało sens i siłę rażenia. Gdy w 2009 roku wdarł się na scenę podczas rozdania nagród MTV, przerwał wystąpienie odbierającej statuetkę Taylor Swift i perorował, że VMA bardziej należy się Beyonce, zachował się – cytując Baracka Obamę – „jak pajac”, ale też był tak bezczelny w przekonaniu o własnej misji, że aż interesujący. Oto w mainstreamie pojawił się ktoś, kto mówi i robi, co mu się podoba, ma gdzieś przyjęte dekorum i sieje ferment.
Gdy kilka lat wcześniej, we wrześniu 2005 roku, w trakcie transmitowanego w telewizji koncertu charytatywnego dla ofiar huraganu Katrina powiedział słynne: „George’a Busha nie obchodzą czarni”, wyraził uzasadnioną frustrację masy ludzi, którzy w katastrofie naturalnej stracili bliskich, dach nad głową i dobytek, a ówczesny prezydent nie przerwał wakacji na ranczu w Teksasie, by towarzyszyć swoim obywatelom w czasie kryzysu. Tamten gest Westa był uzasadniony – w przeciwieństwie do manipulacji, którą uprawia dzisiaj, gdy próbuje tłumaczyć systemowy rasizm przemysłu rozrywkowego semicką konspiracją. Nie rozwiązuje się problemu, jakim jest marginalizacja jednej grupy, prowokując nienawiść wobec innej, ale tego Ye zdaje się nie rozumieć.
Podobnie trudno jest pojąć zwrot rapera w kierunku nienawistnych postulatów skrajnej prawicy. Jesienią 2022 roku magazyn „Rolling Stone” opublikował wyniki dziennikarskiego śledztwa, które prowadził wśród byłych i obecnych pracowników Yeezy, autorskiej marki modowej Westa. Artykuł ukazał się niedługo po kontrowersyjnym pokazie w ramach Tygodnia Mody w Paryżu, a część cytowanych wypowiedzi układała się w portret zaangażowanego, pełnego pasji innowatora, który jednak wielokrotnie nie potrafi w pełni zwerbalizować swojej wizji, dlatego można czasem przymknąć oko na skróty myślowe w stylu: „inspirują mnie naziści”. Gdy West podczas pracy nad nową kolekcją rzucił pomysł, by na paryski pokaz przygotować T-shirty z hasłem „White Lives Matter”, które założą czarni modele i czarne modelki, grupa pracowników uznała, że może chodzi o wysublimowany protest polityczny w formie prowokacyjnego żartu z uprzywilejowania białego człowieka. Albo że tak tylko gada. Koszulki ze sloganem popularnym w środowiskach neonazistowskich faktycznie pojawiły się na wybiegu, jedną założył sam West, w drugą ubrał prawicową publicystkę Candace Owens.
Niektórzy twierdzą, że West tak bardzo chciał wyplątać się z kontraktów z Adidasem, Balenciagą czy Gapem, które ograniczały jego kreatywną wolność, że uciekł się do obyczajowego skandalu (podobno proponował przedterminowe, polubowne zerwanie umów, ale jego prośby zostały odrzucone). Pewnie wiele spośród osób, które tęsknią z starym Kanye, fantazjuje, że to wszystko ryzykowny, ale jednak przemyślany happening, w którym raper testuje cierpliwość publiczności albo naświetla jej moralne zepsucie. A kiedyś przyjdzie i powie: „Mówiłem, że Hitler był spoko, a wy wciąż kupowaliście moje płyty i ubrania, nie wstyd wam?”. To byłby numer godny wyjątkowo wyrafinowanego performera. Szkoda tylko, że ostatnie płyty rapera odbierają wiarę w jego zdolność tworzenia wielkich konceptów.
Historia upadku Westa dotyczy zarówno moralnego bankructwa, jak i utraty artystycznych mocy. Słuchając ostatnich albumów Ye, trudno uwierzyć, że to ten sam człowiek, który najpierw jako elokwentny producent (West zaczynał od robienia beatów dla innych raperów, a jego szczytowym osiągnięciem z tamtego okresu była produkcja albumu „The Blueprint” Jaya-Z), a potem również charyzmatyczny raper, rozwijał muzykę hiphopową, eksperymentując z formą i wychodząc poza buńczuczną, gangsterką retorykę. W singlowym utworze „Through The Wire”, pilotującym premierę debiutanckiej płyty Westa „The College Dropout” z 2004 roku, rapował z połamaną szczęką, bo niedługo wcześniej uczestniczył w groźnym wypadku samochodowym. Do współpracy przy drugiej płycie, „Late Registration” z 2005 roku, zaprosił kompozytora muzyki filmowej Jona Briona, i odpuścił intensywny sampling na rzecz zamaszystych orkiestracji. Spektakularna, barokowa rap-opera „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” z 2010 roku imponowała odważną wizją, a wydany trzy lata później album „Yeezus”, cudownie obelżywy w swoich nonsensach i impertynencjach, krzyżujący przebojowy hip-hop z awangardową elektroniką, niezmiennie pozostaje najważniejszą płytą XXI wieku. To tu West deklaruje: „jestem bogiem”.
Lata później dalej wierzy we własną boskość, niestety coraz częściej brakuje mu argumentów, by tę wiarę uzasadnić. Kiedyś w wielokrotnie rozpolitykowanych tekstach błyskotliwie podejmował tematy systemowego rasizmu i napięć klasowych, wchodził w polemikę z kulturą celebrycką, wreszcie robił uczciwy rachunek sumienia. Dziś stać go głównie na rymy w stylu: „Ale z ciebie pozerka / Idź sobie posłuchać Drake’a”. Opublikowana z początkiem sierpnia płyta „Vultures 2” – kontynuacja projektu tworzonego w duecie z kalifornijskim wokalistą, raperem i producentem Ty Dolla Signem – dziwi brakiem wizji, a kostropate brzmienie byłoby ciekawe, gdyby szły za nim wyraziste numery. Tymczasem wyraźna jest tylko ostateczna przemiana Westa w naburmuszonego, incelskiego wieszcza. Raper, który swego czasu był przyszłością hip-hopu, dziś celebruje redukcyjne, archaiczne przekonania, a jego geniusz też wydaje się już tylko melodią przeszłości. Tęsknię za starym Kanye.
I taki to był tydzień w kulturze. Płacz za mozaikami w Panoramie i opera Węgorzewskiej
Zamiast płakać za zamalowanym muralem Picassa, moglibyśmy płakać za mozaikami Strachockiej-Zgud. Tyle że najpierw musielibyśmy uświadomić sobie, że mają one jakąś wartość.
czytaj więcej ->Norman Leto chodzi własnymi drogami
Syntetyczne obrazy w końcu zdominują internet, ale póki to nie nastąpi, Norman Leto pcha sztuczną inteligencję w kierunku awangardy
czytaj więcej ->Sztetl i aromat panieńskiego pokoju. O Fradl Sztok
Autorka Białych futer nie stroni od ukazywania kobiecej intymności, erotycznych pragnień. Jednak to jej feministyczne zacięcie i aktualność podejmowanych zagadnień mają...
czytaj więcej ->