Dowiedziałem się, jak bardzo chcę żyć. Rozmowa z Mikołajem Grynbergiem
( 02.07.2025 )
Pożegnałem się z chojrakowaniem, kiedy moje dzieci były małe. Odkryłem, że jak wyjeżdżamy na wakacje, pakujemy się, napięcie rośnie, wsiadamy razem do samochodu, a ja wściekły ruszam na pełnej petardzie. Wtedy pomyślałem, że robię to samo co mój ojciec. I przestałem tak robić, bo się zawstydziłem.
„Rok, w którym nie umarłem” to opowieść o twoim zawale serca i późniejszych perypetiach w szpitalu i na rehabilitacji. W krótkich historiach opowiadasz o sprawach fundamentalnych – o lęku przed śmiercią, o miłości, relacjach, pragnieniu życia. Piszesz, że od drugiego dnia pobytu w szpitalu robiłeś notatki. Kiedy postanowiłeś napisać tę książkę?
Zawał miałem w marcu ubiegłego roku. W listopadzie poczułem, że mam do napisania jedno opowiadanie. I że muszę napisać je natychmiast – czułem, że już mi kipi uszami. Ale nie miałem jak, bo żeby pisać, muszę gdzieś się schować. Tak, żeby nikt do mnie przez dobę nie mówił. Kiedy byliśmy w Stanach, gdzie pokazywałem swój film „Dowód tożsamości” i uczestniczyłem w spotkaniach autorskich promujących amerykańskie wydanie „Poufnego”, urwałem się na pół dnia. Schowałem się w jakiejś kafejce i napisałem tekst. O tym jak zakochałem się w lekarzu. Napisałem go w dwie godziny i wróciłem na spotkanie autorskie. Już wiedziałem, że muszę szybko znaleźć miejsce, gdzie się zamknę i napiszę resztę. Jednak ze względów logistycznych musiałem z tym poczekać do lutego.
To długo. Od marca do lutego – prawie rok!
Od samego zawału tak, prawie rok. Ale to było dobre, że to był rok – to mi dało tytuł. Znajoma zostawiła mi swoje mieszkanie. Tam się zamknąłem i w dwa tygodnie napisałem większość tej książki.
A co z notatkami szpitalnymi?
Od kilkunastu lat zapisuję różne rzeczy: tu mnie coś wzruszy, tu coś zauważę. Spisuję takie zdanka albo nawet równoważniki zdań. Na zaś. I dopiero po paru latach sprawdzam, co tam jest. I jak coś jest, to siadam do pisania. Jak nie ma, to notuję dalej.
Byłeś w stanie notować już dzień po zawale?
Mogłem pisać od razu po tym, jak mnie wywieźli z sali operacyjnej. Wstać nie mogłem. Raz, że mi nie pozwalali, a dwa – nawet nie przyszłoby mi to na myśl. Byłem bardzo zadowolony, że mogę leżeć i już nie cierpieć. Na oddziale reanimacyjnym przeczytałem w „Gazecie Wyborczej” autobiograficzny tekst dziennikarza o jego zawale i o tym, jak zmieniło to jego życie. Przeczytałem i pomyślałem: „oho, teraz wszędzie będę widział zawały”, ale i tak notowałem.
Wydawało mi się, że notowanie było formą radzenia sobie z trudną sytuacją.
Nie bardziej niż zwykle. Wiesz, nie ma co „sobie radzić” z taką sytuacją. Po prostu – leżysz, czujesz wielką ulgę. Wielką. Gdybym się cały czas tak czuł, jak zanim mi wstawili stenty, to bym musiał kombinować, jak sobie radzić. Radzenie sobie to proces. Dociera do ciebie, że „mogło mnie już tu nie być”, i z tym sobie trzeba radzić. Ale zanim osiągniesz te wszystkie wglądy, czas mija. Cieszysz się, że możesz oddychać, że nie boli.
Czytałem ostatnio o eksperymencie psychologicznym, który polegał na tym, że pytano się uczestników, czy woleliby wygrać 2 miliony dolarów, zachorować na nieuleczalną chorobę czy pójść do więzienia. Wszyscy wybierali pieniądze. Tymczasem badania wykazują, że to właśnie w tej grupie jest najwięcej takich, którzy kilka lat po wygranej mieli myśli samobójcze. Natomiast dla pozostałych zachorowanie lub więzienie stanowiło pozytywny, przełomowy moment. Zastanawiam się, czy podobnie myślisz o swoim zawale?
Trzy miesiące po wyjściu ze szpitala spotkałem znajomego, który o swoim zawale opowiadał, jakie to było zajebiste. Jak to usłyszałem, to pomyślałem „nie denerwuj mnie, jak to może być wspaniałe?!”. Ja ledwo chodziłem! Dziesięć minut później spotkałem jego żonę, której powiedziałem, że wyprowadził mnie z równowagi tym gadaniem. W ogóle nie byłem gotowy na takie zdania. A ona na to: „Szkoda, że go wtedy nie widziałeś. Nie był zadowolony. Dopiero dziś jest”. Od marca minął rok i 3 miesiące. Nie uważam, że to było dobre wydarzenie, ale na pewno był jeden z ostatnich momentów, kiedy to wydarzenie dało się przekuć na coś dobrego. Ten zawał by mnie zmiótł, gdyby przyszedł dwa lata później.
Nie przeżyłbyś?
Tak myślę. A na tym etapie, na którym wtedy byłem, miałem szwung, żeby o siebie walczyć. Kiedyś mi się wydawało, że nie chcę żyć. A teraz nagle poczułem, jak bardzo chcę.
Opisujesz, co dzieje się z człowiekiem od pierwszych oznak zawału aż do powrotu do domu. Pokazujesz życie szpitalne. Piszesz o pacjentach i o pracownikach medycznych, używając zaimka „my”. Uprawiasz antropologię medyczną.
Tak, ale celowo nie antropologizuję, tylko używam języka takiego, jaki tam panuje. Co człowiek tam widzi, jak się czuje, kto jest jego ziomalem, kto hersztem, jak ludzie nawiązują relacje. Najpierw się boisz. Wszystko jest nowe. Po dobie już znasz rytm, jesteś częścią społeczności. Drugiej doby wiesz, że dzień się zaczyna o czwartej nad ranem. Jak mówi mój przyjaciel, doktor z tamtego oiomu, tu się doba zaczyna o tej samej porze, co w Saratowie, głęboko w Rosji. Jak tam się dzień zaczyna, to u nas też, mimo że u nas jest noc. Ale przychodzą, trzeba się myć. Czasami ci pomagają, czasami nie. Codziennie każą się golić, bo ordynator nie lubi jak pacjenci są nieogoleni. I to wszystko staje się naturalne. Pierwszego dnia cię to oburza, a następnego dnia rozumiesz, że taka jest reguła. Znasz głos tego po prawej i tego po lewej. Tęsknisz za pielęgniarką, która cię przyjmowała, bo ludzko się do ciebie odnosiła. Ale ona kończy dyżur i pojawia się nowa osoba, i nie wiesz czy jest bezpiecznie, czy nie. Boisz się, bo jesteś w cudzych rękach. Wszystko od nich zależy.
W szpitalach różnie bywa. Chociaż z twoich opowieści wyłania się raczej pozytywne doświadczenie. Dopiero na rehabilitacji spotykasz chamskiego lekarza.
„Rok, w którym nie umarłem”, mimo wszelkich pozorów dokumentu, jest książką prozatorską. Z tego wydarzenia można by opowiedzieć dowolną historię. O złych lekarzach i obojętnych pielęgniarkach. Wszystko, co chcesz. Opowieść, którą ja wybrałem, jest taka. Mam dużo wdzięczności. Kiedyś bym opowiedział inną historię. Nie o mordercach ze szpitala – ale nie wiem, czy dawniej umiałbym opowiedzieć optymistyczną historię. Specjalizowałem się w innych historiach i raczej je tak prowadziłem, żeby nie miały happy endu. Bo happy end jest nudny. A tutaj był happy end, który dla mnie był błogosławieństwem. Ale dla książki jest nudą.
Podczas lektury kilka razy myślałem o tym, że to poniekąd opowieść o męskości. O trudnej sytuacji dla mężczyzny, któremu odebrana jest samodzielność, niezależność. Myślę, że dla mężczyzny w twoim wieku to może być szczególnie trudne. Takie mam wyobrażenie, że faceci z twojego pokolenia…
Każdej osobie jest trudno, gdy się jej odbiera samodzielność i niezależność. Faceci z mojego pokolenia czy mężczyźni w moim wieku? Bo pokoleniowo staramy się być twardzielami, to prawda. Ale mnie to nigdy nie wychodziło najlepiej.
Mikołaj Grynberg, fot. Mikołaj Starzyński
Masz takie momenty – że tak bardzo zagryzasz zęby, czujesz że musisz wypaść dobrze. Na rehabilitacji narrator spotyka chojraka; opisujesz go jako typowego faceta, który zasuwa na rowerku, musi być najlepszy i tak dalej. Ale sam dzień wcześniej robisz podobną rzecz.
Ja się staram. Rozumiesz różnicę między tymi dwoma postaciami? Po to jest chojrak, że ja na jego widok myślę: „Już taki nie jestem”. Z chojrakowaniem to ja się pożegnałem, kiedy moje dzieci były małe. Odkryłem, że jak wyjeżdżamy na wakacje, pakujemy się, napięcie rośnie, wsiadamy razem do samochodu, a ja wściekły ruszam na pełnej petardzie. Wtedy pomyślałem, że robię to samo co mój ojciec. I przestałem tak robić, bo się zawstydziłem. Nie wiem czy to jest o męskości. Nie myślałem o tym, ale jestem facetem, więc pewnie to gdzieś tam jest. Dla mnie to raczej o tym, że jestem człowiekiem, któremu nagle odebrano siły i musi strasznie walczyć, żeby móc pójść na skwerek koło domu.
To twoja najbardziej osobista i intymna książka. Jak ci z tym?
Kiedy ją pisałem, w ogóle tak nie myślałem, ale dziś wydaje mi się, że ktoś może uznać to za pretensjonalne, egzaltowane. Te dwa słowa zawsze mi towarzyszą, tego się najbardziej obawiam tuż przed premierą. Teraz też, tylko chyba bardziej. Nie wyobrażam sobie, żebym mógł napisać coś bardziej osobistego. No więc czekam aż ktoś przeczyta i powie „Oj, biedna sierotka, ale się popłakał…”. I że książka przejdzie niezauważona. Dla nikogo nie będzie tematem. A dla mnie to była kwestia życia i śmierci.
Wątek żydowski w „Roku…” obecny jest raczej w tle. Pojawiają się wstawki o liczeniu ludzi „na wagony”, o tatuażach w twojej rodzinie, ale dla mnie żydowskość bardziej widoczna jest w tym, jak używasz humoru.
Żydowski jest typ dystansu do siebie. Autoironia, jeśli cię na nią stać, to wspaniały wehikuł opowieści. Oglądasz w swoich zdaniach siebie. Myślisz „Czy to jest prawda, czy piszę tak, jak bym chciał, żeby ktoś mnie zobaczył? Czy to jest o człowieku, czy to moja autoprezentacja?”. I im dłużej nad tym pracujesz, żeby to było naprawdę o tym, co się wydarzyło, a nie żeby ludzie patrzyli na to, jaki dzielny byłeś – wtedy to jest ciekawe. Żydowskie wątki są w tym bardzo pomocne, bo pozwalają na skojarzenia, które ma ten bohater. Na przykład, że mu się coś z Auschwitz kojarzy. Gdyby to była kreacja, to mogłoby zostać uznane za niepoprawne. Ale ja mam taką głowę! Na zajęciach, które prowadzę ktoś mi powiedział, że to jest niesmaczne, że nie wolno tak robić.
Uznałem, że nie potraktuję tego wiążąco, bo to jak bym się nie przyznawał do swojej głowy. Ale rozumiem, czemu ta osoba mogła tak pomyśleć.
Po pęknięciu wyrostka spędziłem kiedyś kilka dni w szpitalu. Po kilku dniach bez jedzenia dostałem kleik, który był najlepszym daniem w moim życiu. Obiecywałem sobie odtąd doceniać każdy kęs. Ale to z czasem słabnie. Też tak masz?
Co jakiś czas weryfikuję wśród bliskich, czy się zmieniłem. Część z nich mówi, że tak. Bardzo bym chciał wiedzieć z kogo na kogo. Mój ojciec miał udar, kiedy był w moim wieku, i się zmienił. Stał się dużo pogodniejszy, odpuścił wiele rzeczy. I ja się zastanawiam – czy ja też? Ja tego nie czuję, ale oni mówią „No wiesz, to nie jest ten Mikołaj, co przedtem”.
Ale mówią ci, na czym polega ta zmiana?
Mówią różne rzeczy. A ja cały czas sprawdzam: „A teraz? Czy jestem już taki jak kiedyś, czy nie?”. Ale to nie jest mój największy niepokój. Teraz się boję, że będę miał drugi zawał. Robię wszystko, żeby nie mieć. Jestem pacjentem-prymusem. Do tego stopnia, że pani profesor kardiolog napisała mi blurba. Dla mnie to jest część tego doświadczenia, to prymusowstwo. Jeśli miałeś już jeden zawał, to wiesz, że to się może powtórzyć, więc potwornie się boję. Już inaczej liczę czas.
Jak?
Mniej nim szastam. Jeśli mam ochotę coś zrobić, to to robię.
Pisałeś, że masz ileś rzeczy, które bałeś się zrobić. Wróciłeś do nich?
Miałem takie rzeczy. Czegoś nie śmiałem robić i w końcu czasami nie robiłem. Ale rzeczy, które kiedyś chciałem zrobić, już mnie nie interesują. Dziś na pewno działam szybciej, jeśli czuję, że czegoś chcę. Tak jak z tą książką. Przez pierwsze pół roku po zawale wszyscy mi mówili „napisz o tym książkę”. Odpowiadałem zawsze to samo – Białoszewski już napisał „Zawał”. Tyle osób miało zawał, to jeszcze nie powód, żeby o tym pisać książkę. Ale nagle te historie mi się ułożyły w całość. Dlatego tak szybko to napisałem. To po prostu było już gotowe.
To trudny temat.
Pisanie jest ryzykowne. A pisanie autoprozy – bardzo! Ale no risk, no fun. Gdybym poczekał z pisaniem, to byłbym zły na siebie, że odpuściłem. To by była kolejna rzecz, której nie zrobiłem, a doświadczenie choroby byłoby tak odległe, że powstałaby inna książka. To był dobry moment, kiedy jeszcze dobrze pamiętałem ten ból.
Co było najtrudniejsze w pisaniu tej książki?
Ona się różniła w doświadczeniu samego pisania od innych moich książek. Dokumentalne książki pisze się inaczej. Prozatorskie powstają tak, że czuję, że to teraz, zamykam się i piszę „Rejwach”, „Poufne”, opowiadania. Pytanie, czy ten autor umie napisać coś nie autobiograficznego?
Jak myślisz?
Nie wiem, dopóki nie napiszę! To jak z dowcipem „Czy pan gra na fortepianie? Nie wiem, nigdy nie próbowałem”.
To teraz cytat: „Przez poprzednie kilkanaście lat zajmowałem się zagładą i z roku na rok odkrywałem, że wywierała coraz większy wpływ na moje życie. I co, teraz będę pisał o sercu? A może szerzej, o zdrowiu? A może po prostu jak zwykle o umieraniu?”.
Dobre zdania, podobają mi się! Siadasz, piszesz i dowiadujesz się czegoś o sobie, ale siadając, jeszcze nie wiesz, co to będzie. To jest jedna z najfajniejszych rzeczy w pisaniu — że możesz się dowiedzieć, co myślisz.
Czego się dowiedziałeś o sobie?
Dowiedziałem się, jak bardzo chcę żyć. Zawsze myślałem, że jak się rozchoruję na coś poważnego, to będę tym człowiekiem, który się położy i się podda. A odkryłem w sobie „walczaka”. Nie miałem cienia myśli, że on tam jest.
Tylko to jest efekt zawału, a nie pisania.
W trakcie pisania dowiadywałem się, czym było dla mnie całe to doświadczenie. Mogłem je przeczytać i zobaczyć.
Jest fragment, w którym piszesz: „Przestał mnie interesować świat. Polska też mnie przestała interesować”. Jesteśmy dzień po ogłoszeniu wyborów prezydenckich. Nie interesuje cię to?
To zdanie pada, kiedy bohater leży na oddziale reanimacyjnym. Ma w głowie inne rzeczy, które są na tyle istotne dla jego przetrwania, że ani Polska, ani świat nie przebijają się przez nie. A teraz jesteśmy dzień po wyborach, których wynik mnie zasmucił, ale nie zaskoczył. Nie mogę powiedzieć, że mnie Polska nie interesuje. Tu mieszkam i to jest kawałek mojego świata. Ale na szczęście istnieje literatura. Uważam, że jest wspaniałym schronieniem — dla piszących i dla czytających. I tam planuję się udać na dłużej.
Mikołaj Grynberg, „Rok, w którym nie umarłem”, Wydawnictwo Agora, Warszawa 2025
premiera książki: 2 lipca 2025
Mikołaj Grynberg (ur. 1966), pisarz i fotograf, z wykształcenia psycholog. Autor albumów „Dużo kobiet” (2009) i „Auschwitz – co ja tu robię?” (2010). Jego zdjęcia były prezentowane niemal na całym świecie. Wydał zbiory rozmów „Ocaleni z XX wieku” (2012), „Oskarżam Auschwitz. Opowieści rodzinne” (2014) i „Księga wyjścia” (2018) oraz dwa tomy opowiadań: „Rejwach” (2017), który był nominowany do Nagrody Literackiej Nike i Literackiej Nagrody Europy Środkowej Angelus a jego amerykańskie wydanie w przekładzie Seana Gaspera Bye znalazło się w finale National Jewish Book Awards 2022 oraz jest nominowane do The Sami Rohr Prize for Jewish Literature oraz „Poufne” (2020). W 2021 roku zadebiutował jako reżyser filmem dokumentalnym „Dowód tożsamości” wyprodukowanym przez Muzeum Historii Żydów Polskich POLIN. Od lat zajmuje się historią polskich Żydów w XX wieku, zadając sobie i swoim rozmówcom pytania o to, jak to jest być Żydem w Polsce i co to tak naprawdę znaczy. Od kilku lat prowadzi warsztaty pisania historii osobistych.