Poradnik przetrwania według Sharon Van Etten

Angelika Kucińska
muzyka
recenzja
17.02.2025
12 min. czytania

Sharon Van Etten – kompozytorka i wokalistka, która wywalczyła parytet na scenie indiefolkowej, zdominowanej przez narcystycznych, melancholijnych chłopaków – całymi latami opowiadała o potrzebie samotnej pracy twórczej.

Nie nagrywa płyt idealnych, ale za to nagrywa płyty idealistyczne, bo niesione staromodnym przekonaniem o uzdrawiającym potencjale piosenki. Kiedyś śpiewała o beznadziejnej miłości, dziś przekonuje, że w miłości (do bliźniego) ostatnia nadzieja. Nawet gdy muzyka Sharon Van Etten zmienia się, ona niezmiennie pozostaje osobną artystką na scenie, którą stworzyła. 

„Nie cierpię pracy w grupie” – mówiła trzy lata temu w popularnym podcaście „WTF” prowadzonym przez komika Marca Marona. Sharon Van Etten – kompozytorka i wokalistka, która wywalczyła parytet na scenie indiefolkowej, zdominowanej przez narcystycznych, melancholijnych chłopaków – całymi latami opowiadała o potrzebie samotnej pracy twórczej. Że piosenki wychodzą jej tylko wtedy, gdy nikt się nie wtrąca. Ale artystka jest przewrotną bestią. W czasach, kiedy algorytmy platform społecznościowych faworyzują solistów i solistki – a to dziś podstawowe narzędzie promocji muzyki – na listach przebojów rockandrollowe bandy zwyczajnie nie mają szans w starciu z raperami i piosenkarkami pop. Van Etten mimo wszystko zakłada zespół. Postpunkowy. 

Wydany właśnie imienny album nowo powstałej grupy Sharon Van Etten & The Attachment Theory potwierdza jeszcze jedno. Ta dziewczyna nie lubi, gdy robi się zbyt komfortowo, i notorycznie ucieka w nieznane i niewygodne. Porzuca ascetyczny folk na rzecz bogatych, inteligentnych, nowofalowych aranżacji. Osobistą, intymną poezję tekstów o niezaspokojonych tęsknotach wymienia na uniwersalne w wymowie, zaangażowane społecznie, filozoficzne poradniki przetrwania w świecie, który płonie – jak Kalifornia na okładce jednej z jej płyt. A ukochany Nowy Jork, gdzie słusznie uchodziła za pierwszą damę lokalnej sceny niezależnej, porzuca dla Los Angeles, gdzie przecież nie znaczy aż tyle. „Przeprowadziliśmy się w 2019 roku. Nie znam tutejszego środowiska muzycznego, więc wciąż czuję się jak nowy dzieciak. Co jest dziwne dla osoby po czterdziestce” – opowiadała w podcaście u Marona. 

Sharon Van Etten & The Attachment Theory, materiały prasowe

Z rodziną najlepiej w trasie

Na premierowym albumie Van Etten czuć energię dzieciaka, który właśnie sprowadził się na nowe osiedle i zwiedza – ten miks zachwytu, ciekawości i niepokoju. Z pewnością siebie erudytki eksploruje historię post punku i nowej fali, radośnie żongluje cytatami z klasyków, po raz kolejny poddaje swój dotychczasowy dorobek świadomej dekonstrukcji i słychać, że całkiem nieźle się przy tym bawi. 

A przecież mogłaby wiecznie uprawiać ten sam rodzaj piosenki. Akustycznej, minimalnej w wykorzystanych środkach, ale maksymalnej w emocjach, które potrafi wywołać. Mogłaby w nieskończoność trzymać się sprawdzonej metody pracy w pojedynkę, bo od wspólnej trasy z Nickiem Cave’em w 2013 roku jej rynkowemu położeniu niewiele zagraża, a ostatni, wydany trzy lata temu album, był jedną z najlepiej sprzedających się płyt w kategorii folk / americana. 

Jest jednak coś bardzo szlachetnego w potrzebie permanentnej transformacji, w podejmowaniu ryzykownych eksperymentów, które mogłyby ją kosztować utratę tytułu ulubionej bardki Baracka Obamy (były prezydent zachwycał się jej piosenką „Seventeen”, to zresztą wciąż jeden z najbardziej rozpoznawalnych numerów Van Etten). Jak to możliwe, że muzyczka, która jeszcze kilka lat temu kategorycznie odżegnywała się od wizji pracy w zespole, dziś celebruje kolektywny wysiłek nad refrenem?

 „Jesteśmy rodziną z wyboru” – opowiadała o muzykach The Attachment Theory w niedawnym wywiadzie dla serwisu Stereogum. Nowy zespół tworzą osoby, z którymi do tej pory koncertowała, wychodząc na scenę z autorskim materiałem. „Musi być chemia między ludźmi, którzy spędzają ze sobą mnóstwo czasu w trasie. Trzeba słuchać siebie nawzajem, odnosić się do siebie z szacunkiem. W stresujących sytuacjach służymy sobie oparciem.  Choć nie łączą nas więzy krwi, moje dziecko traktuje tych muzyków jak rodzinę. Są moim domem z dala od domu”. 

Wykład z post punka, test z empatii

W studiu nagraniowym ewidentnie panowała inspirująca moc współpracy, więc nic dziwnego, że fundamentem nowych piosenek są refleksje nad potęgą pracy zespołowej, bo Van Etten pyta, co ludzkość – ta wielka drużyna – może zrobić, by powstrzymać rozpędzoną apokalipsę. Jak w piosence „Southern Life”, która jest ćwiczeniem z empatii: próbą spojrzenia na świat z cudzej, ideologicznie obcej perspektywy. „Staram się poszerzać horyzonty i przyglądać ewolucji własnych wartości. Sprawdzam, jak sama się zmieniłam, jak zmieniło się moje patrzenie na różne sprawy, jak inni ludzie wpływali na mój światopogląd. Umiejętność zrozumienia cudzej perspektywy jest bardzo ważna, bo musimy nauczyć się koegzystować, jakkolwiek frustrujące by to nie było” – tłumaczyła w rozmowie ze Stereogum. „Mój partner, który pochodzi z południa Stanów Zjednoczonych, obawia się, że ludzie pomyślą, iż nienawidzę tej części kraju. To nieprawda. Po prostu boję się stereotypowego Południa i przeraża mnie, jak często stereotyp okazuje się prawdą. Ale nie o tym jest piosenka – to numer o wczuwaniu się w stanowisko kogoś, kto myśli zupełnie inaczej niż my”. 

Brzmi jak nieznośnie naiwna fantazja o porozumieniu ponad politycznymi różnicami? W „Something Ain’t Right” piosenkarka idzie jeszcze dalej i pyta: „Do you believe in compassion for enemies?”. I co, da się współczuć wrogom? W tej samej piosence zresztą cytuje Talking Heads. David Byrne w „Once In A Lifetime” brnął w natchnione, kaznodziejskie ruminacje o dorosłości na autopilocie – o tym rodzaju bezrefleksyjnego bycia, gdy pogoń za kulturowo narzuconą definicją szczęścia i statusu oddala nas od życia w zgodzie z własnymi potrzebami. Sharon Van Etten zapętla tę jedną linijkę – „same as it ever was” – z flagowego utworu Talking Heads w konfrontacyjnym apelu o uczciwy rachunek sumienia.

Sharon Van Etten & The Attachment Theory, materiały prasowe

Czego chcesz dla siebie i swoich bliskich? Kogo winisz, gdy ci źle? Sprawnie dialoguje z klasykami. Wspomniane „Southern Life”, osadzone na mocnej, postpunkowej motoryce, łamanej tym jej eterycznym, rozpuszczonym w pogłosach wokalem, brzmi jak Joy Division, tyle że dowodzone przez Siouxsie Sioux z grupy Siouxsie And The Banshees. Z fascynacji muzyką tych ostatnich ewidentnie wyrasta też najlepsze na płycie „Trouble”, osadzone w sentymentalnym brzmieniu lat 80. Świetny discopunkowy utwór „I Can’t Imagine (Why You Feel This Way)” przywodzi na myśl ikoniczne przeboje Blondie, a monumentalne, zamykające album „I Want You Here” – jaka piękna magma! – to przecież hołd dla wczesnego The Cure. Oczywiście Sharon Van Etten nie byłaby sobą, gdyby nagrała album od początku do końca udany. Na każdej płycie próbuje czegoś nowego, a kto próbuje, ten i błądzi, patrz: „Live Forever” czy „Afterlife” z najnowszego albumu.

Poetka bez pretensji

Nawet w nieudanych piosenkach porusza wątki warte uwagi: złudnych marzeń o nieśmiertelności, radzenia sobie ze stratą bliskich, wiary w życie po życiu. Sharon Van Etten niedawno wróciła na studia. Chce zostać terapeutką. „Postanowiłam zdobyć dyplom jeszcze przed pięćdziesiątką, właśnie kończę 44 lata. Moi rodzice się starzeją, ja mam coraz więcej lat, myślę więc o specjalizacji towarzyszki w żałobie” – wyznała w wywiadzie dla „The Independent”. 

Album stworzony z The Attachment Theory to rzecz o budującej potędze empatycznej wspólnoty i drogowskaz na czasy rozpadu, pisany z głębokim przekonaniem, że muzyka może leczyć, łączyć, pocieszać. To ten słynny idealizm Sharon Van Etten, która traktuje piosenki zgodnie z ich najbardziej pierwotnym, wzniosłym przeznaczeniem, a więc jako niezawodne narzędzia autoterapii. Począwszy od debiutanckiego albumu, surowego i konfesyjnego „Because I Was In love” z 2009 roku, przez nieco bardziej zdecydowany i konkretny w formie „Epic”, po flirtujące z atrakcyjną popową produkcją „Are We There” w jej piosenkach przewija się autobiograficzny wątek rozliczenia z toksyczną relacją, w którą uwikłała się jako młoda kobieta. „Na zakochanie nic nie poradzisz. On był moim wszystkim” – opowiadała w podcaście Marca Marona. „Bardzo dużo wtedy komponowałam, grałam na wieczorach otwartych w lokalnych klubach, a on powtarzał mi, że nie jestem wystarczająco dobra, by występować publicznie. Że powinnam więcej ćwiczyć, więcej pisać. Gdy jechał w trasę ze swoim zespołem, wymykałam się z domu, żeby zagrać koncert gdzieś niedaleko. Manipulował mną, a ja byłam podatna na manipulację. Z perspektywy czasu widzę, że odizolowałam się od ludzi, żeby go uszczęśliwić. Nie lubił moich przyjaciół, nie lubił mojej muzyki, pewnie nawet nie lubił mnie, skoro próbował mnie zmienić w kogoś, w kim mógłby się zakochać”.

Śpiewając o miłości trudnej i niszczącej, dorobiła się reputacji muzyczki, która potrafi precyzyjnie nazywać emocjonalne turbulencje. Konkretna, bezpretensjonalna poetka obdarzona świetlistym, ciepłym kontraltem. Albo mroczna wieszczka, gdy treść jej albumów zaczął wyznaczać dramat dziejący się na zewnątrz, a nie ten przeżywany w środku.

„Część utworów napisałam, gdy jeszcze byłam w ciąży, a Donald Trump właśnie szykował się do pierwszej prezydentury. Byłam rozgniewana, ale po cichu. Nie chciałam, żeby złość tkwiła we mnie zbyt długo. Bałam się, że przejdzie na dziecko” – opisywała kulisy tworzenia płyty „Remind Me Tomorrow” w podcaście „Listen Carefully”. Znów pokazała, że nie boi się estetycznej wolty, miksując gitary z lat 90. z syntezatorami z lat 80. albo gładko przechodząc od kameralnych zwrotek do ekspansywnych refrenów. Recenzent AllMusic nie mógł się nadziwić, że takie posępne te piosenki, a jednak krzepią. 

Trudno było szukać pocieszenia na okładce kolejnego albumu – „We’ve Been Going About This All Wrong”. Muzyczka pozuje przed swoim kalifornijskim domem, w tle szaleje niszczący Kalifornię pożar. Z kolei w epickich piosenkach pisanych w trakcie pandemii toczy się konflikt między fatalistycznym przekonaniem o niechybnym końcu świata a desperackim złudzeniem, że może nie wszystko stracone. Potrafi pisać kawałki o solidnym ciężarze, choć w wywiadach opowiada, że te naprawdę mroczne zostają w szufladzie. „Niektóre są zbyt osobiste, niektóre zbyt intensywne, a jeszcze inne zbyt dosłowne” – mówiła w podcaście „WTF”. „Są takie, które napisałam tylko dla siebie, bo potrzebowałam przepracować coś, co mi się przydarzyło. Jak gwałt. Ta piosenka jeszcze nie trafiła na płytę, bo niełatwo jest śpiewać o byciu przetrwanką”.

Samotnica buduje społeczność

W muzyce znajduje ujście dla najbardziej dotkliwych doświadczeń, ale często szuka też ucieczki od muzyki. Lubi się chwalić, że zawsze miała jakieś dodatkowe zajęcie. Pracowała w hurtowni wina, zaczynała kolejne studia, grała w serialu czy filmie, bo przecież wystąpiła w produkcji Netfliksa „The OA”, i u Davida Lyncha, gdy ten kręcił nowe „Twin Peaks”, i w niezłej komedii o apokalipsie „To już koniec”. Peszy ją egotyzm muzyki tak ekshibicjonistycznej jak ta, którą sobie wybrała. Czasem żartuje, że nie może się doczekać końca kariery, że może rzuci to wszystko i zatrudni się w jakimś miłym biurze. 

Spokojnie może grać trasy po sporych arenach, ale woli małe kluby i z taką myślą powołała nowy zespół. To wszystko składa się na opowieść o muzyczce, która mimo bezdyskusyjnego sukcesu wciąż szuka dla siebie miejsca na scenie. Zresztą sama ją stworzyła, bo gdyby nie Van Etten, nie można by dziś mówić o dominacji kobiet w amerykańskim singer/songwritingu. Przecierała szlak takim artystkom jak Phoebe Bridgers czy Ethel Cain. Robiła za starszą siostrę dla dziewczyn, które szukały szczęścia w Nowym Jorku. Mackenzie Scott, która występuje pod pseudonimem Torres, mówiła w rozmowie z Pitchforkiem, że Van Etten to idolka całego pokolenia muzyczek, a przy okazji bezinteresownie wspierająca mentorka. „Podśmiewałam się kiedyś z występu początkującego muzyka, gdy siedziałyśmy razem w barze. Sharon zganiła mnie, że nie ma przyzwolenia na obrażanie innych twórców. Jeśli ktoś wychodzi na scenę, to znaczy że próbuje, a tyle wystarczy, by okazać mu szacunek” – wspominała Torres. 

Sharon Van Etten & The Attachment Theory, materiały prasowe

W tym samym materiale Julien Baker, celebrowana kompozytorka i członkini alternatywnej supergrupy boygenius, która pomieszkiwała u Van Etten, gdy sprowadziła się do NYC, stwierdzała, że „Sharon z rozmysłem starała się zbudować społeczność”. Pierwsze przejawy siostrzeństwa w branży, która sekunduje niezdrowej rywalizacji kobiet? To pośrednio również zasługa Sharon Van Etten, że kobiety tak stanowczo odzyskują podmiotową pozycję na rynku, czego najlepszym potwierdzeniem było tegoroczne rozdanie nagród Grammy, zaskakująco hojne wobec twórczyń (amerykańska akademia fonograficzna nie słynie z feminizmu). Co ciekawe, sama Van Etten wciąż nie była nominowana do najważniejszego wyróżnienia amerykańskiego przemysłu muzycznego. Dziwne? Nick Cave osobiście zaprosił ją na wspólną trasę koncertową. Barack Obama umieścił jedną z jej piosenek na swojej corocznej playliście. Pracowała z The National, Angel Olsen, Bon Iver. Branża ją docenia, choć nie zawsze da się przeliczyć podziw na statuetki. Szczęśliwie Sharon Van Etten ma bardzo zdrowy stosunek do branży i już planuje skromną emeryturę. Zamierza grywać standardy w jakimś zapomnianym klubie jazzowym. Pod pseudonimem. Diane, po prostu Diane.