Beneficjenci dobrobytu. Muchy
( 01.12.2023 )
Zażywaliśmy wtedy sporo MDMA i ecstasy. Byliśmy impresjonistami i romantykami tamtych lat. Wszystko było dla nas wzniosłe, ale skupialiśmy się na przeżyciach jednostki, a nie na sztandarach
Arctic Monkeys nie ustępują z pozycji festiwalowego headlinera, The Libertines zapowiadają nowy album, piosenki LCD Soundsystem czy Yeah Yeah Yeahs wybrzmiewają w nowych serialach, takich jak Miasto w ogniu czy Łowczynie, konto na Instagramie @indiesleaze z alternatywnymi stylówkami sprzed dwudziestu lat bije rekordy popularności – więc zagraniczne media entuzjastycznie donoszą o renesansie muzyki indie z przełomu tysiącleci. Co to był za czas i dlaczego tęsknimy? O tym rozmawiam z Michałem Wiraszką, liderem zespołu Muchy, który współtworzył indierockową scenę w Polsce.
Jest piosenka, która definiuje dla ciebie tamten czas?
„Mr. Brightside” The Killers. „Banquet” i „Like Eating Glass” Bloc Party. Może coś Strokesów z ich pierwszej płyty. Na pewno „Take Me Out” Franz Ferdinand.
Dlaczego akurat te?
Niosły jakieś prawdy. Okazało się, że znowu można grać proste piosenki na przesterowanych gitarach, kawałki oparte na paru akordach, i nie trzeba wiele więcej, by dać ludziom spójny przekaz. Osiemnaście lat temu pojechałem do Dublina, żeby zarobić między innymi na gitarę. Zatrudniłem się w knajpie Eamonn Doran’s, w której zaczynali na przykład Dolores O’Riordan i The Cranberries. Eamonn Doran’s miało trzy piętra, jedno z żarciem na samej górze, bar z alkoholem pośrodku i parkiet na samym dole. Piekiełko, trochę mniejsze niż poznański Blue Note, gdzie grało się koncerty. Nigdy nie zapomnę tego obrazka. Stoję za barem, DJ puszcza „Somebody Told Me” Killersów, ludzie dostają szału i lecą na parkiet. Widzę, że dzieje się coś ważnego, choć jeszcze nie wiem, co to jest, nie potrafię tego nazwać. Zresztą Muchy nagrały i wydały swoje pierwsze demo, „Galanteria”, w tym samym roku. To nowe zjawisko w muzyce było bardzo widoczne – może mniej na poziomie Poznania czy innych miast wojewódzkich, ale w takich warszawskich klubach jak Jadłodajnia Filozoficzna czy Aurora było je widać wyraźnie. Ludzie przychodzili tam dla konkretnej muzyki, współdzielili jakąś wrażliwość.
Zastanawiałam się nawet, czy to nie był ostatni moment, gdy muzyka dawała poczucie przynależności. Później to się chyba rozmyło. Nie wiem, czy dzieciaki, które słuchają dziś nowego rapu, mają poczucie, że znalazły swoje plemię.
Pewnie mają swoje kody, których my, jako osoby z zewnątrz, nie jesteśmy w stanie ocenić. Ówcześni ludzie, którzy byli starsi o dekadę, też patrzyli na nas jak na kosmitów. Chodzą jacyś kolesie w wąskich spodenkach i za małych koszulkach…
Czy sukcesy zagranicznych zespołów z kręgów Nowej Rockowej Rewolucji były inspirujące dla muzyków w Polsce? Widziałeś The Strokes i myślałeś, że wreszcie możesz wyjść do ludzi ze swoim pomysłem na muzykę?
Bardzo. Mówi się, że timing to połowa sukcesu, a my wtedy naprawdę trafiliśmy w sprzyjający czas. Tuż przed falą indie gitar w Polsce wróciło rockabilly i psychobilly, pamiętasz Komety czy Partię? Zakładając Muchy, planowaliśmy grać właśnie rockabilly. Mieliśmy być jak The Cramps. A potem ja pojechałem do Dublina i zobaczyłem, że idzie jakaś nowa siła. Z perspektywy czasu widzę jednak, że ta siła nie była tak duża, jak mi się wtedy wydawało. To było zjawisko środowiskowe, bo masowym zjawiskiem nadal były Happysad czy Coma. Myślę, że w szczycie popularności wszystkich fanów Much, Cool Kids Of Death, The Car Is On Fire, Out Of Tune czy Rotofobii można było zmieścić może nie w jednej, ale w dwóch Jadłodajniach.
Przesadzasz. Było nas więcej.
OK, być może jestem surowy, bo mam wrażenie, że niewiele z tamtych czasów zostało. A może właśnie zostało tyle, ile miało zostać…
W dokumencie Meet Me In The Bathroom, inspirowanym książką o tym samym tytule, pojawia się teza, że scena nowojorska z przełomu tysiącleci była reakcją na to, co wówczas działo się z muzyką rockową. Yeah Yeah Yeahs, The Strokes, Interpol czy TV On The Radio były wyczekiwaną kontrą dla zespołów typu The Offspring i Limp Bizkit, bo to te zespoły reprezentowały gitary w mainstreamie.
Była potrzeba odświeżenia.
W tobie też? C.K.O.D. lubili wskazywać stare zespoły, przeciwko którym występowali, ale Muchy nigdy nie ustawiały się w takiej wojującej pozycji.
Zażywaliśmy wtedy sporo MDMA i ecstasy. Byliśmy impresjonistami i romantykami tamtych lat. Wszystko było dla nas wzniosłe, ale skupialiśmy się na przeżyciach jednostki, a nie na sztandarach. Ciekawe, bo na fali sukcesu Terroromansu, naszej pierwszej płyty, dostrzeżono mnie na tyle, że ludzie z Jarocina powierzyli mi organizację festiwalu.
Festiwalu, który ma duży bagaż historyczny, bardzo konkretne oblicze, może nie przewrotowe, ale jest tam silna progresywna myśl młodzieżowa. Pamiętam jeden z pierwszych wywiadów, których udzielałem po festiwalu. Zapytano mnie, dlaczego ten festiwal teraz tak wygląda i gdzie jest bunt dawnego Jarocina. A przeciwko czemu ludzie mieli się wtedy buntować? Weszliśmy do Unii Europejskiej, było super. Ten mój wyjazd do Dublina też był możliwy dzięki przyjęciu Polski do UE. Już nie trzeba było jeździć nielegalnie na saksy do Niemiec, mogłem sobie normalnie polecieć samolotem do pracy na Wyspach. I co, mieliśmy na siłę mówić, że jest źle? To były bardzo dobre czasy.
A później?
Oczywiście w 2007 i 2008 na świecie pogłębiał się już kryzys ekonomiczny, ale dla dwudziestopięcioletniego mnie „kryzys ekonomiczny” był hasłem medialnym. Pokolenie, które wtedy studiowało albo już kończyło studia, miało naprawdę świetny czas. Pojawiły się pierwsze media społecznościowe. Grono, MySpace. Śledziliśmy fora internetowe, zwłaszcza forum Porcys. To były te pierwsze benefity globalizacji. Dlatego muzyka ze świata przyszła do nas tak szybko. Nie było tej klasycznej do tej pory latencji, że zjawisko sprzed dziesięciu lat nagle zaczyna być popularne w Polsce.
Masz jeszcze tamtą gitarę, którą kupiłeś za pieniądze zarobione w Dublinie?
Sprzedałem. Ale gitara to nic. Ważniejsze było to, co udało mi się wtedy przeżyć, zobaczyć. Chodziłem na koncerty. Widziałem Scissor Sisters i Franz Ferdinand. Poczułem, że nie mamy się czego wstydzić, że też możemy robić taką muzykę. Bo jednak wiesz, w latach dziewięćdziesiątych znałaś świat z kolorowych gazet, które pogłębiały w tobie poczucie, że tego nie masz, że tamtego ci brakuje. A tu za internetem, za social mediami w powijakach, za otwarciem granic poszła moc. My mieliśmy przecież łatkę pierwszego zespołu w Polsce wypromowanego przez internet. Hype na Muchy szedł oddolnie, ludzie podawali sobie linki, rzecz wtedy bezprecedensowa.
Sama pisałam w „Machinie” czy „Przekroju”, że przyszły fantastyczne czasy, bo oto zespoły nie potrzebują już wytwórni, by dotrzeć ze swoją muzyką do publiczności i odnieść sukces. Chyba jedna z większych bajek, jakie sobie wtedy opowiedzieliśmy…
Nie, wtedy to było uprawnione myślenie. Tylko potem, jak zawsze, korporacje położyły łapę na ciekawych zjawiskach. Dziś młodym nie jest tak trudno się przebić, bo niekoniecznie potrzebują wsparcia wytwórni – dlatego, że muzyki jest za dużo. Wiesz, ilu nowych wykonawców przesłuchałem do Next Festa, festiwalu showcase’owego, który robię w Poznaniu? Prawie pięciuset…
Niektórych trudno od siebie odróżnić. Choć jestem pod wielkim wrażeniem jakości nagrań. Młodzi w Polsce świetnie piszą, ich demówki brzmią naprawdę profesjonalnie, a technologia jest taka, że mogą je nagrywać w domu. Powiedziałem, że osiemnaście lat temu pojechałem do Dublina, żeby zarobić na gitarę. Na gitarę i na studio nagraniowe, które kosztowało wtedy trzy i pół tysiąca zł. Nas było trzech, zrzuta po 1200, a dla dwudziestotrzylatka wtedy narąbać 1200 zł nie było łatwo. Dopóki nie okazało się, że możesz pojechać do Irlandii, pracować za 7,50 euro za godzinę i po trzech miesiącach przywieźć do domu dziesięć koła.
Gdybym miał tu szukać pokoleniowych doświadczeń, to byliśmy generacją, która otworzyła drzwi szerokiego świata. To oczywiście bardziej przypadek niż świadome działanie, bo to świat się do nas zbliżył akurat, gdy wchodziliśmy w dorosłość. To, co się dziś dzieje w polskiej muzyce, po trosze wynika z tamtych wydarzeń. Nie mówię, że z muzyki Much, po prostu ma źródła w tamtych czasach.
Zagraniczne media, które już od jakiegoś czasu donoszą o powrocie indie sprzed dwudziestu lat, zgodnie wysuwają taką tezę, że chodzi o popandemiczną potrzebę wspólnotowego doświadczenia…
Nie wiem, czy chodzi o wspólnotę, ale widzę, że pandemia uruchomiła w nas to sentymentalne myślenie spod znaku „Kiedyś to było”. Umówmy się, po 2020 roku świat skręcił. Jesteśmy pomiędzy dwoma ogniskami wojen. Jedno tuż za miedzą. Drugie trochę dalej, ale piekielnie niebezpieczne w skali świata. Do tego przeżyliśmy dwuletni eksperyment społeczny. Tęsknimy za „good old days”.
Czy w starych czasach, dobrych dla indie rocka, dało się zarobić na muzyce?
To były dobre pieniądze dla bezdzietnych ludzi poniżej trzydziestki. Może mieszkania w Warszawie bym za to nie kupił, może dziecka bym nie wychował i nie uposażył, ale za to kupiłem sobie sportowego Mercedesa. Co prawda używanego, ale to nie było ważne, bo za swoje. Tamte pieniądze wystarczały na luźne, młodzieńcze życie, a my – choć nie chciałbym, żeby wyszło, że się tym chwalę – robiliśmy „prawdziwego” rock and rolla. Uczciwie. Było ćpane, było pite. Jestem dumny przede wszystkim z tego, że tę pierwszą połowę życia udało mi się przeżyć na swoich zasadach, że nie dałem się uwikłać w źle rozumianą dorosłość.
Idea rockandrollowego zespołu jest bardzo romantyczna.
I zarezerwowana dla młodych ludzi. Nie dziwię się, że potem dzieją się dramaty i wjeżdżają jakieś toksyczne historie, jak w The Eagles, którzy latali na koncerty osobnymi samolotami albo jak w Fleetwood Mac, gdzie po prostu była przemoc. My w naszym najlepszym roku zagraliśmy 109 koncertów. Liczysz to razy dwa, bo wyjazd i przyjazd. Wychodzi 220 dni z chłopakami w busie. Mówiąc delikatnie, w końcu zaczynają ci śmierdzieć cudze skarpety. Trzeba być młodym wyluzowanym człowiekiem, żeby ci to nie przeszkadzało. Teraz bym już tak nie ujechał.
Oryginalny skład Much wrócił z okazji dziesięciolecia debiutanckiej płyty, nagraliście razem nowy album. Co teraz? Gdzie są Muchy?
Codo zasady ten zespół zawsze działał mocno, ale krótko. Każda próba monetyzacji, zrobienia z Much sposobu na życie kończyła się fiaskiem. Frustracją na poziomie artystycznym, ekonomicznym, międzyludzkim. Gdyby miało się już nic nie wydarzyć w historii tego zespołu, to zakończyliśmy działanie w idealnym momencie. A jeśli ma się jeszcze coś wydarzyć, to zrodzi się z prawdziwej, wyluzowanej energii, bez przymusu i terminu, który trzeba zrealizować.
W takim razie co z twoim solowym albumem?
Powstaje. Pracuję nad nim dwutorowo. Z zespołem, bo po latach grania w garażowych bandach dalej uważam, że najciekawsze dzieje się na tym brudnym dywanie w sali prób, i nie chciałbym tego stracić. I z producentami, co jest dla mnie nowym doświadczeniem, bo nigdy nie pracowałem tak, by pisać piosenki z producentem. Mamy z pięć, sześć zaawansowanych szkiców.
Teksty?
Jest jeden. O, uważaj, dorastaniu na przełomie wieków.
Idealnie. Jest lęk przed pluskwą milenijną i żałoba po World Trade Center?
Zawsze pisałem bardziej komiksowo, impresjami, to się nie zmienia. „W barach można palić i rośnie piękna Polska / pośle jest pan zerem i smutek na mistrzostwach / Jak to jest naprawdę stawać się człowiekiem / gdy topnieje biegun i płoną dwie wieże”. To fragment.
Tęsknisz za czymś z tamtych czasów? Chciałbyś, żeby coś wróciło?
Wszystko (śmiech). Nie, nie użalam się. Nie chciałbym też popadać w sentymentalizm. Jesteśmy pokoleniem szczęściarzy. Dużo dostaliśmy od świata. Dzieci mojego brata kończyły liceum i pisały maturę w pandemii. Przejebane. Te dwa lata upośledziły młodych ludzi. A my byliśmy beneficjentami dobrobytu z początku XXI wieku, bo mogliśmy się realizować w komfortowych warunkach. Nikt nam nie przeszkadzał i to było przepiękne.
