Lantimos w wersji extreme. „Rodzaje życzliwości”
„Rodzaje życzliwości” są totalnym odlotem. Tak jak coca-cola bywa „light”, a linie perfum mają wersje „sport” czy „intense”, tak na plakatach filmu nazwisko Greka powinno występować z dopiskiem „extreme”. Bo jest to Lantimos do kwadratu.
„Rodzaje życzliwości” to wiele rzeczy w jednym. Mystery thriller w stylu „Gry” Finchera, quasi-lovecraftowski horror, mistyczna opowieść o zmartwychwstaniu. Ale też komedia. Jeśli brzmi to absurdalnie, to dobrze – bo takie właśnie jest najnowsze dzieło Jorgosa Lantimosa.
W „Rodzajach życzliwości” jest scena, w której Jesse Plemons strzela człowiekowi w dłoń, a następnie ją liże, próbując naprawić krzywdę, którą wyrządził. W filmie zobaczymy też psa, który popełnił samobójstwo, wieszając się na belce na strychu. Seans otwiera rozmowa o roztrzaskanej rakiecie tenisowej Johna McEnroe, a zamyka zwycięski taniec przed kostnicą. Ten film jest po prostu składanką dziwacznych elementów.
Ale po kolei. „Rodzaje życzliwości” mieszczą w sobie tyle różnorodności, bo to tak naprawdę nie jeden film, a trzy, sklejone w 164-minutowy seans. Nie jest jednak tak, jak w „Pulp Fiction”, gdzie pojedyncze epizody łączą się w narracyjną całość. W tryptyku Lantimosa historie są od siebie niezależne, a spaja je wyłącznie obsada (w rolach głównych wspomniany Plemons, Willem Dafoe oraz Emma Stone) i mało istotny wątek w tle. Efekt trochę przypomina mariaż trylogii dolarowej Sergio Leone z cyklem „Święta polskie” produkcji TVP.
Bo z jednej strony, jak u Leone, Lee Van Cleef raz gra szlachetnego pułkownika, a innym razem psychopatycznego zabójcę – tak i u greckiego reżysera ten sam (lub bardzo podobny) zespół aktorów w każdej z historii wciela się w różne postaci. Defoe, chociażby, zaczyna od roli socjopatycznego manipulatora, by w kolejnej opowieści zamienić się w kochającego ojca, a następnie powrócić jako religijny guru o wielkich potrzebach seksualnych. Plemons (nagrodzony w Cannes, gdzie „Rodzaje życzliwości” miały swoją premierę) oraz Stone także mają co grać. Ten pierwszy najpierw jest żywym Simem, którym steruje jego omnipotentny przełożony; następnie jest policjantem, próbującym poradzić sobie z zaginięciem żony, by na koniec wystąpić jako sidekick Stone. Z kolei Amerykanka przez pierwszą godzinę jest postacią w tle; rozwija skrzydła dopiero w drugiej historii, a w ostatnim filmie scena należy już do niej dzięki roli kultystki, która niestrudzenie poszukuje nowej zbawicielki.
Oczywiście nie traktujcie porównania do spaghetti westernów Leone zbyt dosłownie. Trylogia dolarowa była dzieckiem (czy też ofiarą) akcji promocyjnej amerykańskiego dystrybutora. Osobliwy zabieg z jednym aktorem odgrywającym różne postaci powstał przypadkowo, wbrew pierwotnej woli reżysera; wszystkie trzy filmy kręcono niezależnie i nie miały być częścią żadnej serii. U Lantimosa jest odwrotnie – i przyznam, że obawiałem się efektu. Przede wszystkim miałem wątpliwości, czy będziemy w stanie wczuć się w losy postaci. Film fabularny to w końcu iluzja, kontrolowane kłamstwo, w które (co do zasady) powinniśmy uwierzyć, żeby czerpać radość z seansu. Zastanawiałem się, jak mamy empatyzować z policjantem, któremu morze zabrało żonę, kiedy przed chwilą spełniał seksualne zachcianki podstarzałego milionera?
Czytaj też: Litania do Deadpolu. Ziemowit Szczerek
Zanim jednak przejdę do tego, czy moje obawy były uzasadnione, zwrócę uwagę na inną rzecz. Otóż, jak łatwo wyliczyć, w „Rodzajach życzliwości” na każdy z trzech filmów przypada średnio godzina bez pięciu minut. Nie trzeba być koneserem kina żeby wiedzieć, że nie jest to popularny metraż. Największe sukcesy święcił w pierwszej połowie poprzedniego stulecia; we współczesnym mainstreamie jest prawie nieobecny, a polski widz może go kojarzyć co najwyżej z telewizyjnym cyklem filmowym „Święta polskie”, na który składał się chociażby „Żółty szalik” Janusza Morgensterna z kultową rolą Janusza Gajosa („Poproszę najpierw sto gramów dobrze zamrożonej substancji, a dopiero później talerz pożywnej zupki”). Kilka godzinnych produkcji znalazło się także w antologii „Black Mirror” (i może jest to nawet lepsze porównanie, ale niestety mniej prowokacyjne). Ostatecznie jednak produkcja Netflixa to serial, a twór Lantimosa to (mimo wszystko) film(y). Potayto potahto, jak to mówią Anglicy. Najważniejsze jest to, że wybór niszowego metrażu (razy trzy) sprawdza się tu idealnie. Bo gdyby rozciągnąć każdą z opowieści do rozmiarów dziewięćdziesięcio- lub więcej minutowych stand-alone’ów, najprawdopodobniej zabrakłoby im fabularnego paliwa. A tak historie kończą się w idealnych momentach; nietypowy format pozwala zapomnieć o pewnych dramaturgicznych niedociągnięciach i w pełni cieszyć się tym, czym „Rodzaje życzliwości” tak naprawdę są. A czym są?
Totalnym odlotem. Tak jak coca-cola bywa „light”, a linie perfum mają wersje „sport” czy „intense”, tak na plakatach „Rodzajów życzliwości” nazwisko Greka powinno występować z dopiskiem „extreme”. Bo jest to Lantimos do kwadratu. I to taki z dawnych lat; tych, kiedy pierwszy raz opuszczał Cannes z palemką. Nie spodziewajcie się tu kolejnych kostiumowych „Biednych istot” czy „Faworyty”. Zamiast tego wyobraźcie sobie Lantimosa, którego poniósł melanż. Lub też takiego, którego znudziła cała ta górnolotna, modna tematyka, i który, w przypływie nostalgii, powiedział do swojego współscenarzysty (z którym współpisał także ten film): „Słuchaj, Efthymis, dosyć z tą akademią, dosyć z tymi nominacjami, teraz wreszcie zrobimy po swojemu! I to tak dowalimy, że nie będzie czego zbierać! Odpinaj wrotki.” To rozrywka dla Lantimosa, jego szaleńcza zabawa, w której nie wszystko musi być idealne, nie wszystko musi mieć całkowity sens; ważne, że jest prowokacyjnie i śmiesznie.
Oczywiście, jest tu też motyw przewodni: relacje międzyludzkie. Ale te niedobre. Stąd życzliwości tu ze świecą szukać (a gdyby podejść do tego bez ironii, tytuł mógłby brzmieć „Rodzaje toksyczności”). W każdej z części zobaczymy inny przykład nie najlepszych stosunków dwójki (lub większej liczby) osób w różnych konfiguracjach; zobaczymy oprawców i ich ofiary, zobaczymy ludzi, którzy nie mają empatii i priorytetyzują swoje sztywne jak pal Azji przekonania, ignorując przy tym potrzeby innych. Film jednak nie oferuje głębokich, katartycznych przeżyć; nie poruszy was ani nie odmieni waszego patrzenia na świat, bo to przede wszystkim rozrywka. Rzecz jasna, wciąż arthouse’owa, intelektualna – nawet roztrzaskana rakieta tenisowa Johna McEnroe ma swoje ukryte znaczenie (naczelny RogerEbert.com interpretuje ją jako symbol utraty kontroli – motywu, który leży u podstaw pierwszej historii). Niemniej, cała ta subtelność to biżuteria, akcesorium do głównej kreacji wieczoru – dobrej zabawy i kolejnych zaskoczeń.
Jeśli na tym etapie jesteście tym wszystkim choć trochę zaciekawieni i chcielibyście, żebym opowiedział więcej konkretów o fabule, to odpowiem: „nie interesuj(cie) się”. Bo nie warto. Po co psuć sobie zabawę? Niewiedza jest tu błogosławieństwem. Motywacje bohaterów bywają dziwaczne, ich wzajemne relacje też. Rozszyfrowywanie tego specyficznego uniwersum jest rozrywką samo w sobie. Stąd lepiej unikać wczytywania się w opisy dystrybutora (czy nawet logline’y). Ten jeden raz możecie jednak bez obaw obejrzeć trailer, zamiast tradycyjnego skrótu fabuły zobaczycie misz-masz komediowych scen. Jest nawet ujęcie psiej rodziny, śmigającej autkiem jak ludzie (a jeśli to was nie zachęci do pójścia na ten film, to ja już nie wiem).
W Polsce film reklamuje się jako „dramat”, natomiast w anglojęzycznych mediach wkracza do kin jako „absurdist black comedy”. I chociaż w każdej z fabuł elementy komediowe są wszechobecne, to bohaterom Greka nigdy nie jest do śmiechu – bo przeciwności, z którymi się zmagają, to sprawy życia i śmierci. Atmosfera bywa grobowa, a jednak regularnie bawi nas to, co widzimy na ekranie. Bywa nawet, że śmiejemy się z okrucieństwa – wobec ludzi i, o zgrozo, zwierząt – a to przecież grząski grunt. W filmie jest chociażby scena nacinania łapki czworonoga nożem, która – zgadliście – ma charakter humorystyczny. Jak to możliwe, zapytacie? Cóż, w „Dniu świra” jest scena z niepełnosprawnym psem, który po kopniaku Marka Kondrata zmierza w kierunku orbity. I to też śmieszyło (ale w taki szokujący sposób). W „Rodzajach życzliwości” jest podobnie. Kilkukrotnie bawią nawet różne makabryczne zdarzenia komunikacyjne czy samookaleczenie… nogi.
Ostatecznie humor jest tak świetnym dodatkiem również dlatego, że każda z historii jest solidna. Nie spodziewajcie się wyłącznie eksperymentów; nie jest to Lynch z „Mulholland Drive” ani abstrakcyjne kino, które zrozumie wyłącznie twórca. Dużo tu klasycznego, jakościowego warsztatu filmowego – do tego stopnia, że zabieg z rotującą obsadą, którego tak się obawiałem, w żadnym momencie nie wybijał z rytmu; aktorzy zawsze pozostawali postaciami, które odgrywali, i nie zamieniali się w karykatury samych siebie. Historie, w całej swojej dziwaczności, pozostają wiarygodne, a jeśli już wkrada się surrealizm, to nie taki, jak u twórcy Twin Peaks, a w wersji dietetycznej (to taki trochę żart, jak zobaczycie film, to zrozumiecie). I choć nie znaczy to, że „Rodzaje życzliwości” są dla każdego, nie nazwałbym tego filmu kinem niszowym.
I nawet jeśli nie jest to magnum opus filmowca z Aten (a recenzje będą mniej przychylne niż zwykle) to „Rodzaje życzliwości” nie są wpadką. Są świadomą decyzją dojrzałego reżysera, który zrobił sobie wakacje od oscarowego kina.
Czytaj też: ILE NA DZIESIĘĆ?: Podejrzana „Substancja”
I taki to był tydzień w kulturze. WGW i Matejko na okładce płyty Lady Gagi
Jest to tydzień WGW, FRINGE i generalnie wielkich wydarzeń w kulturze, ale ja mam ochotę wspomnieć o filmie „Jego trzy córki”, który sobie cichaczem wpadł na Netflix.
czytaj więcej ->Czy Jadwiga Stańczakowa nagrywałaby głosówki na messengerze. Rozmawiamy z wnuczką poetki, Justyną Sobolewską
Znalazłam ostatnie teksty Jadwigi i one pokazały mi ją jako artystkę, która przerabia swoją chorobę na wiersze, która śpiewa, żeby się uspokoić, która jest już jedną nogą w inny...
czytaj więcej ->„Ciężko pojąć, że recenzent mija się z prawdą”. Polemika: Wiśniewski vs Peresada
Jeśli coś mnie jeszcze dziwi po 25 latach za klawiaturą, to zła wola odbiorców. Jeszcze jako tako rozumiem, że ktoś cieszy się błędem albo interpretuje jakąś dwuznaczność na nie...
czytaj więcej ->