Ilustracja: Radek Szlaga

Najnudniejszy z największych. Robert Lewandowski

Zbigniew Rokita
felieton
sport
16.01.2025
6 min. czytania

Lewandowski nigdy nie budził wielkich emocji. W wielu krajach świata widziałem ludzi w koszulkach piłkarskich, widziałem wlepki i pościągane w niskiej rozdzielczości zdjęcia na witrynach zakładów fryzjerskich, ale nigdzie nie było Lewego. Nigdy nie stał się globalną marką.

Artykuł pochodzi z pierwszego papierowego wydania Mint Magazine (15 stycznia 2025).

Koniec Roberta Lewandowskiego to święto przestępne. Następował
wielokrotnie, nigdy nie nastąpił. Właśnie zaczął się – prawdopodobnie – Lewego rok najważniejszy, a przynajmniej najbardziej symboliczny. 2025 może być czasem jego kanonizacji na piłkarza wiecznie trzeciego, w dyscyplinie, w której podium nie istnieje.

Moje życie to ciągłe ubywanie wspólnot. A mnie ciągnie do plemienności i dziś obok śląskości najatrakcyjniejszym plemieniem, do którego aspiruję, jest plemię kibicowskie – sekta posiadająca tajemny język nazwisk, wyników i dat, język, który w okamgnieniu i na okamgnienie z obcego czyni przyjaciela.

Tego języka nauczył mnie ojciec – mógł to zrobić, gdyż sam żadnymi językami nie władał. Na początku lat 90. robił drobne interesy – od Syrii po Koreę Południową – a później jeździł dostawczakiem po Europie. Kiedy raz pojechałem z nim, byłem w szoku: w wieżach Babel przydrożnych barów i przez CB-radio prowadził ożywione dyskusje w sportowym esperanto. Brzmiało to tak: „Kolega Dojczland? A, Podolski gut? Gut. A Sven Hannawald gut? No, nein good. Barcelona best? Ja, Barcelona fantastiś!”. Afirmowali lub odrzucali elementy swoich kibicowskich kosmosów, nie potrzebując niczego poza nazwami własnymi i glossami grymasów. Spory amortyzowali niezdolnością do niuansu. W każdym barze ojciec miał nowych przyjaciół, imponował mi. Później latami jeździłem stopem po Afryce, Azji, Europie i prowadziłem te same rozmowy, odprawiałem ojcowskie nieszpory.

Tak, tirowcy zawsze pytali mnie o Lewandowskiego – bo o kogo mieli pytać? Jest wszak jednym z dwóch najbardziej znanych żyjących Polaków, a pewnie już najbardziej znanym. Ale on nigdy nie budził wielkich emocji. W wielu krajach świata widziałem ludzi w koszulkach piłkarskich, widziałem wlepki i pościągane w niskiej rozdzielczości zdjęcia na witrynach zakładów fryzjerskich, ale nigdzie nie było Lewego. Nigdy nie stał się globalną marką. Suflują to również liczby: na Instagramie Lewy ma 36 milionów obserwujących. To wynik mizerny. Słaby nie tylko wobec Ronaldo i Messiego (oboje mają ponad pół miliarda), nie tylko wobec takich zawodników jak Mohamed Salah, Zlatan Ibrahimović czy Gareth Bale – nawet żona Messiego ma więcej.

Ten fenomen ma dwie przyczyny. Po pierwsze, w przeciwieństwie do wyżej wymienionych, do niedawna nie grał w żadnym z klubów popularnych na całym świecie: a są to wyłącznie Real i Barcelona oraz kluby angielskie. Dopiero w wieku 34 lat przeszedł

z Bayernu do Barçy, po raz pierwszy zmieniając zresztą klub na gorszy. Być może była to cena, którą postanowił zapłacić za to, by pod koniec kariery dokapitalizować swój talent i pojawić się w końcu na podrabianych t-shirtach na ulicach Addis Abeby, Limy czy Hanoi.

Ilustracja: Radek Szlaga

Po drugie, Lewy przy swojej wiecznej perfekcji zawsze pozostawał nudny. Nie wikłał się w skandale, a stanowisko zajmował tylko wtedy, gdy było ono w zgodzie ze zdaniem większości: na przykład wiosną 2022 roku potępił Rosję. Wyobraźni kibiców nie rozpalał nawet w Polsce. Wszystko, poza jego kolejnymi dziesiątkami i setkami bramek, było mało znaczącymi glossami: że Ania zabrania mu jeść ptasie mleczko, że nie chcieli go w Legii, że w Kuźni Raciborskiej przy ogródkach działkowych ma ulicę swojego imienia, że obronił pracę licencjacką z samego siebie (tytuł: „RL 9. Droga do sławy”), że w Borussii nie lubił się z Błaszczykowskim. Lewy nigdy nie stworzył własnej wielkiej legendy: takiej, jaką mają Messi, Ronaldo, a nawet – mimo woli – Harry Kane. Sam nie próbował zostać legendą klubów, w których grał: w Bayernie rozegrał ćwierć tysiąca meczów i strzelił prawie tyle samo goli, ale nie całował herbu, nie chciał być kimś więcej niż pracownikiem. W najbardziej skomercjalizowanym sporcie w Europie jest bardziej gladiatorem niż geniuszem. Szkoda, bo w piłce szukam nie rekordów, a opowieści – jak w przypadku klubów: Rakowa Częstochowa z sezonu 2022/2023, Bayeru Leverkusen z 2023/2024, może Liverpoolu z sezonu 2024/2025. On zaś żadnej nie snuł.

Opowieść Lewandowskiego nie dorównuje jego osiągnięciom, a te są nadludzkie. Mało kto mnie tak skutecznie polonizuje jak on, gdy pakuje pięć goli w dziewięć minut Wolfsburgowi – oglądam je regularnie od lat, są dla mnie piękniejsze niż najpiękniejszy fresk czy symfonia, czuję się dumny, że mam ten sam paszport, co on. Osiągnął tak wiele, że na zawsze zapisał się w historii futbolu (choć zapamiętamy go głównie z jego indywidualnych statystyk: zespołowo, poza krajowymi mistrzostwami, raz triumfował w Lidze Mistrzów). Wśród piłkarzy, którzy rozpoczęli karierę już w umownej współczesności, jest trzecim najlepszym strzelcem, a w przeliczeniu goli na liczbę rozegranych meczy – najskuteczniejszym snajperem w historii Ligi Mistrzów.

I dzięki temu wiele sobie po roku 2025 obiecuję. Być może będzie on najlepszym rokiem dla polskiej wspólnoty kibicowskiej od dawna, może od dekad. Po pierwsze, na szczęście, w nieparzystym roku nie ma wielkich turniejów, które reprezentacja może przegrać. Po drugie, Legia i Jagiellonia – świetnie spisujące się w Lidze Konferencji – mogą osiągnąć historyczny sukces i dojść do najlepszej ósemki, może czwórki. Po trzecie wreszcie, Lewandowski może zostać ukoronowany za całokształt twórczości Złotą Piłką.

A później – będzie już tylko gorzej. Polska piłka (męska, bo żeńska ma się całkiem dobrze) po Lewym będzie inna. Czy Lewy jakoś w niej będzie obecny, nie wiem. Nie potrafię wyobrazić sobie jego życia po życiu piłkarskim. Najpewniej nie pójdzie drogą Zidane’a czy Guardioli i nie zostanie charyzmatycznym trenerem. Nie pójdzie drogą Bońka i nie zostanie prezesem PZPN-u. Podejrzewam, że nie zostanie w ślad za Tomaszewskim czy Frankowskim politykiem, w ślad za Hajto czy Kosowskim komentatorem sportowym, nie wróci też do Znicza Pruszków, tak jak Podolski do Górnika Zabrze.

Ale póki co cieszę się kolejnymi miesiącami – i mam nadzieję, że w przypadku Lewego nasza będzie nie tylko jesień, ale i wiosna, a może nawet lato.