Spowiedź pisarza celebryty i popyt na siebie. Michał Witkowski
Sięgając po Wiarę, spodziewałem się historii o dojrzewającym pisarzu i młodym geju u schyłku PRL, okraszonej solidną porcją ploteczek i skandali. Wszystko to w pewnej mierze otrzymałem, ale autobiografia Witkowskiego zasadniczo traktuje o czymś innym.
Redakcja przedstawia THE BEST OF MINT 2024 – w podwójnym numerze znajdziecie dwanaście tekstów z ostatniego roku, które najbardziej wam się podobały.
Recenzja Artura Hellicha ukazała się w 52. numerze tygodnika Mint.
Nie wiem, kogo do lektury Wiary. Autobiografii Michała Witkowskiego zachęciły obietnice ujawnienia cudzych tajemnic i erotyczno-alkoholowych skandali, które na fejsie składał sam autor. Ja potraktowałem te zapowiedzi jako dość rozpaczliwą próbę zwrócenia na siebie uwagi pisarza, który dwadzieścia lat temu zabłysnął świetnym Lubiewem. Potem jego literacka sława miarowo topniała i częściej niż jego nowe teksty, czytało się o nim na Pudelku. Przez to po autobiografię Witkowskiego sięgnąłem z prawie rocznym opóźnieniem, a skłoniła mnie do tego informacja, że książka znalazła się w finałowej siódemce nagrody Nike. Chyba nie tylko mnie to zdziwiło, skoro do tej pory stosunkowo mało się o tej książce mówiło, a zwłaszcza w pogłębiony sposób.
W pierwszym tomie swoich wyznań – autor zapowiada ich więcej – obejmującym lata 1975-1990 (pierwsze piętnaście lat życia) Witkowski nie kryje się z rzeczywistymi powodami, dla których napisał tę książkę. Kilkukrotnie powtarza, że od zawsze ciągnęło go przed kamerę, na deski („Byle stać na scenie. Nigdy przenigdy na widowni”). Dlatego to, że pisarz opublikował autobiografię, mogło być do przewidzenia. Kontynuacja światłej konfesyjnej tradycji Jean-Jacques’a Rousseau w naturalny bowiem sposób ustawia autora w centrum i podsyca zainteresowanie jego życiem.
Ale inaczej niż w czasach Rousseau, dzisiaj pisanie o swoim życiu to często pragmatyczna odpowiedź na zamówienie rynku (albo próba wygenerowania popytu), dobra sposobność, by skupić na sobie uwagę mediów. W siedmiusetstronicowej rozprawie Sława literacka albo nowe reguły sztuki (2024) Dominik Antonik, socjolog literatury, zaliczył autora Lubiewa do grona polskich „pisarzy-celebrytów” (inne przykłady to Twardoch, Masłowska, Dehnel). Odróżniają się oni, z jednej strony, od zamożnych rzemieślników w rodzaju Mroza, Bondy czy Miłoszewskiego, z drugiej zaś – od awangardowej elity, która unika spotkań autorskich i należy do prekariatu. Zajmują więc luksusową pozycję: mają kasę i jednocześnie są cenieni jako twórcy literatury. Antonik nie bez racji przekonywał, że publikacja autobiografii w przypadku owych „pisarzy-celebrytów” może tylko wzmocnić ich pozycję na rynku wydawniczym, zwiększyć im zasięgi w mediach, a nierzadko pozwala im odzyskać kontrolę nad własnym wizerunkiem.
Witkowski doskonale zdaje sobie sprawę z tych korzyści. Promując swoją autobiografię, kokietuje nas i obiecuje ujawnianie nie wiadomo jakich sekretów. Z kolei pisząc, gra w otwarte karty. Ani przez chwilę nie kryje się z intencjami, dla których wydał tę książkę: chce pieniędzy i rozgłosu. Problem w tym, że takie pragmatyczne, jeśli nie cyniczne, podsycanie zainteresowania własną osobą niekoniecznie zachęca do sięgnięcia po Wiarę. To, że autor jest szczery, nie czyni go jeszcze interesującym. Czy mimo wszystko warto wyłożyć kasę na Wiarę? Czy przedwcześnie postawiliśmy krzyżyk na Witkowskim?
Pierwsze, co zwraca uwagę podczas lektury, to niesłabnąca autoironia Witkowskiego. W pewnym momencie autor wspomina o tym, co by było, gdyby otrzymał literackiego Nobla, ale my dobrze wiemy, że nigdy go nie dostanie, on sam także o tym wie. Ta autoironia przechodzi w brak powagi w stosunku do siebie. Niewiele autobiografii jest tak napisanych. Szacunek dla własnych dokonań i Horacjańska duma są przecież typowe dla tego gatunku literackiego.
Lecz to jeszcze nie znaczy, że autobiografia Witkowskiego należy do lifewritingowej awangardy. Na próżno szukać w niej eksperymentów literackich, nawet tak oklepanych jak zaburzenie chronologii czy układ fragmentaryczny (co było choćby w Lubiewie). Na próżno dopatrywać się wyrafinowanej mieszanki wyznania, eseju i liryki, jak w głośnych niedawno Argonautach Maggie Nelson, albo jak w patronującej awangardowej autobiografistyce książce Roland Barthes Rolanda Barthes’a. W przeciwieństwie do Barthes’a i Nelson, Witkowski nie próbuje rozsadzić tradycyjnych konwencji pisania o sobie i nie pracuje na języku. Robi coś zgoła odwrotnego – snuje klasyczną do bólu narrację o swoim życiu, od kolebki aż po inicjację seksualną (tom pierwszy, przypomnę, kończy się na 1990 roku). Otrzymujemy więc pięćset stron melancholijnej opowieści o rodzicach, babciach, szkole i chodzeniu do kościoła.
Właśnie to jest w tej książce ciekawe. Ta jej ostentacyjna, wręcz lekko pastiszowa konwencjonalność. Jakby Witkowski chciał pokazać, że okrągła peruka mistrza Rousseau pasuje mu jak ulał. Złośliwi powiedzą, że u autora Lubiewa wynika to z nastawienia na zysk. Wszak trudniej sprzedać narracyjne eksperymenty niż dobrze znaną, łatwo przyswajalną formę. Ale nie potrafię oprzeć się wrażeniu, że gdyby Witkowski zaczął kombinować treściowo i formalnie, po prostu nie wypadłby autentycznie. Sam przecież pisał, że od zawsze pragnął być gwiazdą. A ktoś, kto pcha się do mainstreamu, powinien pisać językiem mainstreamu.
Sięgając po Wiarę, spodziewałem się historii o dojrzewającym pisarzu i młodym geju u schyłku PRL, okraszonej solidną porcją ploteczek i skandali. Wszystko to w pewnej mierze otrzymałem, ale autobiografia Witkowskiego zasadniczo traktuje o czymś innym. To opowieść o czasach i miejscach, w których przyszło Witkowskiemu spędzić dzieciństwo. Pisarz urodził się w połowie lat siedemdziesiątych we Wrocławiu, jego rodzice byli nie najgorzej usytuowanymi akademickimi inteligentami. Na wakacje jeździł z nimi maluchem do bałtyckich Rowów, bywał też wysyłany do babci mieszkającej w wielkopolskiej Mosinie. Ojciec co jakiś czas przywoził rodzinie ekskluzywne podarki ze swoich pobytów naukowych w NRF. Próbował zarażać Michała swoimi ambicjami, załatwiał mu przyjęcie do dobrych szkół. Stan wojenny, morderstwo księdza Popiełuszki czy katastrofa w Czarnobylu były niewiele znaczącymi przecinkami w stabilnej, pozbawionej niezwykłych wydarzeń historii dorastania. Większe znaczenie miała już transformacja ustrojowa, bo za jej sprawą w sklepach pojawiły się łatwo dostępne kosmetyki L’Oréal.
Może i dobrze, że w życiu małego Michała niewiele się działo, ponieważ żywiołem pięćdziesięcioletniego Witkowskiego jest właśnie statyczny opis. Pisarz dowodzi swego kunsztu, gdy oddaje unikalną atmosferę ulotnych czasoprzestrzeni, z jej zapachami i smakami. Świetne są partie o pobytach u nudnej babci, która ciągała wnuczka za swoimi „sprawunkami”, i o jej synu, starym kawalerze, którego ulubionym zajęciem było poprawianie odstępów między żabkami na karniszu. Nietrudno zaśmiać się na głos podczas czytania partii o chodzeniu do kościoła i naiwnej wierze w Boga. Równie dobre są fragmenty o szkole, lewych zwolnieniach na wuefie i podkochiwaniu się w rudym, tępym Stachulu. Po lekturze sugestywnego opisu wczasów w Rowach człowiek nabiera ochoty, by się tam wybrać. Z kolei duszna od narastającego napięcia, finałowa scena, przywodzi na myśl najlepsze kawałki z Lubiewa.
Trochę gorzej wypadają te fragmenty, w których Witkowski próbuje dokonywać autoanalizy. Odnosiłem wrażenie, że własne wnętrze nie stanowi dla Witkowskiego pociągającego tematu – zdecydowanie bardziej interesuje go to, co dzieje się wokół niego. Ploteczek i sekretów z życia innych znanych osób nie ma tu jednak zbyt wiele – i całe szczęście. Nawet gdyby Witkowski opisał pijacko-kokainowy dziki seks, dajmy na to, popularnego prezentera jedynki ze znanym politykiem PiS czy PSL, być może wywołałby mały skandal, być może trafiłby na chwilę na Pudelka albo nawet dostał wezwanie do sądu, sądzę jednak, że dla książki, a także „marki” samego pisarza, koniec końców zadziałałoby to na szkodę. Utwierdzilibyśmy się bowiem w tym, co o Witkowskim i tak już od dawna wiemy; byłaby to prosta reprodukcja stereotypu cioty-skandalistki, „Joli Rutowicz polskiej literatury”, podczas gdy Wiara dość nieoczekiwania przypomina, iż Witkowski jest jednak pisarzem, i to wciąż naprawdę niezłym.
A propos „marki” Witkowskiego. Dominik Antonik sporo miejsca poświęca krytyce marketingowych zabiegów autora Lubiewa. Punktuje jego kolejne „wygłupy, które płynnie przeszły w głupotę”, jak pojawienie się na pokazach mody z penisem wymalowanym na czole czy w czapce z symbolem SS. Negatywnie osądza to, że Witkowski nadmiernie się rozdrabnia: a to recenzuje kosmetyki na fejsie, a to odpala własny kanał na YouTubie – po czym szybko się rozmyśla i jego efemeryczne inicjatywy umierają śmiercią naturalną. „Można odnieść wrażenie, że pisarz się pogubił”, pisze Antonik i tłumaczy, że podstawowym problemem marki Witkowskiego jest rozwodnienie jej „tożsamości” – rozumianej jako coś fundamentalnego, podstawowego, co sprawia, że traktujemy markę jako autentyczną. Zabierając się za wszystko naraz, szukając ujścia dla ekspresji artystycznej (i okazji na zarobek) gdzie tylko popadnie, Witkowski po prostu zrywa ciągłość marki osobistej, sprzeniewierza się sam sobie i ostatecznie traci wiarygodność.
Antonik ma rację w tej krytyce, ale chyba niesłusznie stawia znak równości między marką a człowiekiem. Rozpaczliwe poszukiwanie atencji, wyrażające się w chwytaniu stu piętnastu srok za ogon, podważa autentyczność czyjegoś wizerunku, ale niekoniecznie samej jednostki. Marki nie powinny być niespójne, ale ludzie tacy właśnie są; co w karierze „pisarza-celebryty” bywa strzałem w kolano, w życiu człowieka jest po prostu błądzeniem, myleniem się, kolejną nieudaną próbą. Dlatego projekt „Michał Witkowski” mógł stracić autentyzm, ale sam Witkowski nie przestał być autentyczny – czego dowodzi jego autobiografia. Wyłania się z niej obraz zadeklarowanego atencjusza, który sam do końca nie wie, czego chce, i nierzadko sobie przeczy. Jest to obraz chłopaka, który mieni się – we Wrocławiu u schyłku PRL-u, w mieszkaniu inteligenckich rodziców – jak niepasujący klocek lego z innego zestawu. A takiej biografii i takiego Michasia po prostu nie dałoby się zmyślić.
Choć Witkowski nie jest jednym z moich autorów i dotąd nie interesowałem się jego twórczością bardziej niż inni, i choć w dzieciństwie nie zajadałem się wyłącznie „tostami z salami, cebulą i serem” ani nie czułem obaw, że zostanę jednym z „dzieci z kluczem na szyi” (to motywy przewodnie autobiografii, wielokrotnie przywoływane), potrafiłem odnaleźć się w wielu wspomnieniach pisarza. I ja byłem tępy z matmy i do dzisiaj wspominam nieświeży oddech korepetytora; i dla mnie podstawowym doświadczeniem dzieciństwa była nuda oraz poczucie, że życie jest gdzie indziej. Dobry pisarz potrafi swoje jednostkowe przeżycia opisać w taki sposób, że innym wydają się „uniwersalne”. Witkowski posiada tę umiejętność.
Posiada też dar płynnego, beztroskiego nawijania o wszystkim i niczym. Jest to ten rodzaj gawędzenia, które nigdy nie przechodzi w ględzenie. Bliżej niż do staropolskich pamiętników szlacheckich jest Witkowskiemu do swobodnego pierdaczenia przy kawie. Cała pięciusetstronicowa Wiara jest zasilana wartkimi strumieniami takiej nawijki. I chwała autorowi za to. Po lekturze ostatniej strony chce się więcej – mniejsza już o to, na jaki temat. Krótko mówiąc, autobiografia Witkowskiego broni się jako literatura.
Ciekawe, że im bardziej pisarz zmierzał w swoich powieściach w kierunku fikcji i konfabulacji, tym intensywniej, bocznymi drzwiami, wkradał się do jego utworów autobiografizm. A kiedy zaczął pisać wprost o sobie, mimochodem przypomniał nam o swoich talentach literackich. Jakby to wymyślanie fabuł było ograniczeniem, zbędnym balastem, którego w końcu można się pozbyć i robić to, do czego od zawsze jest się stworzonym. „Nareszcie mogę mówić własnym językiem”, wyznaje Witkowski w posłowiu do Wiary. Ja mu wierzę.
„Światy wokół siebie”. Premiera pierwszego drukowanego wydania Mint
Pierwszy numer naszego rocznika, w którym dzielimy się tym, co ważne w kulturze. Zapraszamy na spotkanie premierowe w Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie już 15 stycznia o 18....
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Radu Jude i setne urodziny „Procesu” Kafki i Radu Jude na początek 2025
W 2025 rok może was wprowadzić jeden z najlepszych filmów 2024, czyli „Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata” Radu Jude, który właśnie ...
czytaj więcej ->Tumblrowa Japonia w „Perfect Days” Wima Wendersa
Gdy miasto zmieniało się w najlepsze, wykluczeni nie mogli już swobodnie zamieszkiwać przestrzeń parków, w których finalnie znaleźć się miały dizajnerskie toalety. Widownia podc...
czytaj więcej ->