Mr. Freedom: jak William Klein pokazał faka Jankesom i Wujowi Samowi
( 31.01.2024 )
Jeżeli kiedykolwiek postrzegaliście Stany Zjednoczone jako kraj, który przyjął rolę globalnego szeryfa, to wiedźcie, że ten szeryf miał oblicze Mr. Freedom.
Mr. Freedom to tytułowy bohater jednego z najdziwniejszych filmów superbohaterskich w historii tego gatunku. To także protoplasta ekranowych herosów w pelerynach, którzy w rzeczywistości są zagrażającymi społeczeństwu socjopatycznymi zwyrodnialcami.
Dzisiaj takie postaci nikogo już nie dziwią. Występują chociażby w serialu The Boys – stworzonym na podstawie serii komiksowej pióra Gartha Ennisa lub w animacji Niezwyciężony na podstawie komiksów Invincible Roberta Kirkmana. Wcześniej postać z takimi cechami – anty-heros o ksywce Komediant – pojawiła się na przykład w filmie Strażnicy Zacka Snydera, adaptacji wybitnego komiksu autorstwa brytyjskiego scenarzysty i autora książek Alana Moore’a.
Mr. Freedom reż. William Klein
Przed nimi wszystkimi jednak – bo już w końcówce lat 60. – był Mr. Freedom. Superbohater, ale tylko z nazwy. W rzeczywistości skory do przemocy rasista, rządowa marionetka i orędownik „amerykańskiego stylu życia”. Twarz imperialistycznych zapędów Stanów Zjednoczonych.
Scenarzystą i reżyserem filmu Mr. Freedom był pochodzący z Nowego Jorku William Klein, jeden z najważniejszych twórców „ulicznego” fotoreportażu oraz fotograf modowy „Vogue”. Warto wspomnieć, że to nie był jego pierwszy film. We wcześniejszej produkcji zatytułowanej Kim jesteś, Polly Maggoo? w ironiczny sposób komentował świat mody, który poznał od podszewki dzięki swojej pracy. Kręcił też dokumenty; w Daleko od Wietnamu krytykował działania Stanów we wspomnianym kraju.
Premiera Mr. Freedom odbyła się we Francji w styczniu 1969 roku. Klein postanowił osiedlić się w tym kraju niedługo po II wojnie światowej (sam zaciągnął się do armii w 1944 roku). To tutaj też dzieje się spora część akcji filmu. W Stanach ukazał się on w 1970 roku (podobno pierwsze projekcje miały miejsce właśnie w rodzinnym mieście reżysera). Dzieło zostało zmiażdżone przez amerykańskich krytyków. Nawet teraz, gdy wejdzie się na stronę Rotten Tomatoes, można znaleźć tam zaledwie… trzy recenzje krytyków. Dwie negatywne, jedną pozytywną (to jednak za mało, by móc wyciągnąć średnią procentową). Natomiast widzowie ocenili produkcję na 58%.
Wcale mnie to nie dziwi. Klein w swoim filmie porównał politykę zagraniczną Stanów Zjednoczonych do agresywnego zachowania napakowanego przygłupa, który z okrzykiem „WOLNOŚĆ” na ustach narzuca innym swoją wizję świata. Wykorzystał do tego satyrę i stworzył przerysowane postaci rodem z komiksów, by pokazać środkowy palec Jankesom i Wujowi Samowi. Zadbał przy tym o wizualną estetykę widowiska, która jednych zachwyci, u innych wywoła dyskomfort.
Należy jednak mieć na uwadze, że gdy powstawał Mr. Freedom, świat adaptacji komiksowych jeszcze się nie zmienił pod wpływem taśmowych produkcji z postaciami od Marvela i DC. Był zupełnie inny, co widać na przykładzie… pierwszej pełnometrażowej ekranizacji przygód Batmana, starszej od Mr. Freedom zaledwie o trzy lata.
Batman? Co za mięczak
30 lipca 1966 roku w Austin w stanie Texas odbyła się premiera Batmana (u nas: Batman zbawia świat). Wtedy tytułowy superbohater nie miał w sobie mroku – był wręcz jego dosłownym przeciwieństwem. Przygodom Batmana było bliżej do slapsticku i absurdu, którego nie powstydziliby się słynni bracia Marx. Do pewnego stopnia jednak korespondowało to z ówczesnymi komiksami.
W amerykańskim przemyśle komiksowym wciąż funkcjonował Comics Code Authority – pokłosie społecznej nagonki na komiksy z lat pięćdziesiątych. CCA był zbiorem wytycznych, który regulował, jakie treści można było publikować, a co było zabronione. Taka autocenzura (dobrowolna, ale w rzeczywistości przez lata traktowana jak coś obligatoryjnego) znacząco spłycała historię przedstawioną w komiksach – czyli materiał źródłowy dla filmów i seriali.
Dlatego też we wspomnianym Batmanie widzowie mogli na przykład zobaczyć, jak ich heros biegnie w biały dzień przez molo, trzymając nad głową wielką, czarną i kulistą bombę z odpalonym lontem (podobną do tej, jakiej czasem w kreskówkach używał Kojot E. Wiluś, by ubić Strusia Pędziwiatra).
Ilekroć bohater próbował w tej scenie wyrzucić ładunek na bezpieczną odległość, na jego drodze stawały jakieś przypadkowe osoby: spacerująca kobieta z dzieckiem w wózku, maszerująca po ulicy orkiestra dęta albo przechodzące obok zakonnice. „Są takie dni, że po prostu nie można pozbyć się bomby” – komentował sytuację Batman. I taki to był właśnie czas dla ekranowych historii o superbohaterach. Nawet w takim dziele udało się jednak przemycić polityczny komentarz na temat ówczesnych czasów.
„Nie jest to do końca »Dr. Strangelove«, ale scenariuszowi udało się delikatnie ośmieszyć polityczną atmosferę zimnej wojny. Rada Bezpieczeństwa ONZ jest przedstawiana jako wojowniczy i bezsilny organ, podczas gdy Pingwin [przeciwnik Batmana, przyp. aut.] jest w stanie zakupić przedatomową łódź podwodną od bezmyślnego urzędnika amerykańskiej Marynarki Wojennej, nie zostawiając żadnego adresu do kontaktu” – zauważył Mark Allison, autor tekstu „Batman (1966) is a Postmodern Masterpiece” na stronie „Den of Geek”.
Jeśli kinowy Batman „delikatnie ośmieszał” temat zimnej wojny, ledwo nawiązując do atmosfery, jaka wtedy panowała na politycznej scenie, to nasz Mr. Freedom był jak potężny lewy sierpowy w zęby wypaczonego obrazu amerykańskiego patriotyzmu. Tym samym Klein dekonstruował także mit superbohatera jako symbolu nieprzemijalnego dobra – i to jakieś 17 lat przed wspomnianymi wcześniej Strażnikami Alana Moore’a.
Amerykański super(anty)bohater
Kim jednak jest sam Mr. Freedom? Podobnie jak wspomniany Batman, też nie ma żadnych nadludzkich mocy (przynajmniej nic na to początkowo nie wskazuje). To dobrze zbudowany osiłek w nieco zmodyfikowanym stroju futbolisty z wielką literą „F” na piersi. W „cywilu” zazwyczaj zakłada garnitur i kapelusz kowbojski, który ma pasować do jego butnego i szowinistycznego sposobu bycia.
Ktoś oczywiście mógłby uznać, że strój futbolisty jako zamiennik kostiumu superbohatera to pójście na łatwiznę. W rzeczywistości Kleina w ten sposób poradził sobie z dziurami w budżecie, który wyniósł zaledwie 270 tysięcy dolarów i musiał wystarczyć na sześć tygodni pracy nad projektem.
Z perspektywy czasu wybór stroju futbolisty można uznać za chichot historii. Wystarczy bowiem zajrzeć w dzisiejszych czasach do Google Trends, by zauważyć, że w pierwszej dziesiątce najpopularniejszych artykułów w Stanach prawie zawsze pojawi się jakiś materiał o sporcie i pewnie będzie to coś o amerykańskim futbolu.
Zanim jednak widz zobaczy tego herosa w pełnej krasie (lub przynajmniej w garniturze), Mr. Freedom po raz pierwszy pojawia się na ekranie w innym ubraniu – w mundurze amerykańskiego szeryfa, co jest informacją, czym ma zajmować się jego bardziej „przyziemne” alter-ego.
Przechadza się po swoim biurze i je kanapkę, gdy za oknem słychać odgłosy strzelanin i policyjnych syren. Przez chwilę wydaje się nimi zupełnie niewzruszony – jakby to był zwyczajny wieczór w „krainie wolności”. Potem podchodzi powolnym krokiem pod ścianę, z której zwisa wielka amerykańska flaga i odsłania to, co kryje się za nią: szafę z różnymi rodzajami broni i super-strojem.
Co ciekawe, bardzo podobną skrytkę miał też Komediant w Strażnikach Moore’a – przypomnijmy, że ten komiksowy bohater był tajnym najemnikiem pracującym dla amerykańskiego rządu. Przypadek?
Chwilę później widzimy, jak Mr. Freedom wskakuje przez okno do mieszkania czarnej rodziny świętującej fakt, że w trakcie zamieszek udało im się zwędzić trochę jedzenia i sprzętu AGD. Mr. Freedom wygłasza krótki wykład o tym, że nie wolno kraść, strzela do jednego z domowników, a potem zaczyna głośno śpiewać piosenkę o wolności. Na odchodne oddaje przed siebie jeszcze kilka strzałów. Nie wiadomo, czy celnych, ale w tle słyszymy krzyk przerażonej kobiety. To jednak dopiero początek jego przygód.
Ostatnia nadzieja prawdziwych Amerykanów
„Wiesz, że świat jest podzielony na dwie części. Po jednej stronie jest dobro, a po drugiej zło. Zło jest czerwone. A dobra strona jest…?” – słyszymy pytanie skierowane do Mr. Freedom (w tej roli świetny John Abbey).
Wypowiada je Dr. Freedom (mała, aczkolwiek satysfakcjonująca rólka Donalda Pleasence’a), tajemniczy zwierzchnik naszego herosa, zapewne przedstawiciel amerykańskiego rządu. Widzimy tylko jego twarz na ekranie monitora, przez który komunikuje się z bohaterem, niczym rodzic rozmawiający z dzieckiem, któremu objaśnia otaczający go świat.
No więc jakie jest dobro? „Czerwone, białe i niebieskie!” – odpowiada pewnym głosem Mr. Freedom, wymieniając kolory amerykańskiej flagi. To scena tak zwanego briefingu. Tytułowy superbohater jest właśnie w centrali – budynku o nazwie Central Freedom – gdzie zaraz usłyszy wytyczne na temat swojej następnej misji. Warto dodać, że centrala znajduje się w tym samym budynku, co siedziby firm Unilever czy United Fruit. Powiązania polityków z wielkim biznesem są oczywistością.
Mr. Freedom dowiaduje się, że musi polecieć do Francji i powstrzymać komunistów sprzymierzonych ze Związkiem Radzieckim i Chińską Republiką Ludową przed przejęciem władzy w kraju. W wykonaniu zadania będzie mu pomagać niejaka Marie-Madeleine (Delphine Seyrig) – specjalna agentka, odpowiednik side-kicka głównego herosa. Niepowodzenie misji będzie oznaczało śmierć. Śmieć wszystkich Francuzów, rzecz jasna.
Czym jednak byłby superbohater bez super-złoczyńców? W przypadku Mr. Freedom są to ideologiczni wrogowie: Red-China-Man (wielki dmuchany smok ziejący dymem) ze stereotypowo brzmiącym azjatyckim akcentem i znacznie bardziej humanoidalny Moujik-Man, który zaciąga po wschodnioeuropejsku. Ich spory mają oczywiście odzwierciedlać konflikty zwaśnionych państw będących stronami w zimnej wojnie.
To właśnie z nimi – przeklętymi komunistami – Mr. Freedom musi stoczyć bój o dusze, serca i umysły Francuzów. W pamięć zapada przemowa superbohatera, próbującego przekonać słuchaczy do swoich… proletariackich korzeni. Skoro on sam pochodzi z klasy robotniczej, to rozumie jej problemy i ma doskonałe remedium – kapitalizm, czyli Ameryka, czyli W-O-L-N-O-Ś-Ć.
Mr. Freedom na żywo?
Mr. Freedom miał być przerysowanym zlepkiem populistycznego bełkotu na patriotycznych resorach. Jego prawdziwe intencje, a więc potrzeba władzy, miały być tuszowane. Po latach wzbudza dreszcz niepokoju, bo wiemy, że o prawdziwy fotel prezydencki chce walczyć człowiek, który już raz zamieszkał w białym domu i podobno trzymał sekrety amerykańskiego programu atomowego w łazience.
Mr. Freedom reż. William Klein
Tak, Donald Trump – bo o nim mowa – trochę przypomina postać z komiksu. I podobnie jak Mr. Freedom nie jest żadnym bohaterem. Czy Klein mógł przewidzieć, że taka postać z czasem rzeczywiście stanie się częścią mainstreamowej polityki? Pewne jest tylko to, że chociaż Klein wykorzystał komiksowe tropy do swojego politycznego manifestu, komiks sam w sobie mówił o polityce już znacznie wcześniej.
Szymon Holcman z wydawnictwa Kultura Gniewu w rozmowie ze mną zauważył, że polityczne tropy – na przykład codzienną walkę klas – można znaleźć już Yellow Kid (1896), komiksie ukazującym się w prasie w odcinkach (Amerykanie uważają go za pierwszy komiks w historii, co nie jest prawdą). Wydawano go niemalże 130 lat temu!
„A czy mocno polityczną sprawą nie był cios wymierzony przez Kapitana Amerykę w szczękę Hitlera w 1941 roku? A feministyczne hasła Wonder Woman, superbohaterki powołanej do życia w tym samym roku? Komiksy były polityczne od zawsze, są i będą. Z tym że obecnie na ich łamach mówi się o polityce poważniej niż w serwisach informacyjnych” – zauważa Holcman. Trudno się z nim nie zgodzić.
Film „Mr. Freedom” w reżyserii William Kleina można zobaczyć w całości na kanale YouTube „Documentário & Crítica Social I”.
Mr. Freedom reż. William Klein
