Niezidentyfikowane obiekty sąsiedzkie. „The Curse”
( 14.02.2024 )
Trudno nie docenić, że The Curse to być może najbardziej Fisherowski wytwór popmodernizmu w liczącej już ładnych kilkadziesiąt lat (kiedy to w ogóle zleciało?) „złotej erze seriali”.
Española, Nowy Meksyk, mniej więcej pół godziny jazdy międzystanową osiemdziesiątką czwórką od Santa Fe. Na 10,5 tysiąca mieszkańców 87,1% to ludność pochodzenia latynoskiego i hiszpańskiego, a około 19% żyje poniżej progu ubóstwa (czyli musi przetrwać za nie więcej niż 2,15 dolara dziennie). Zabudowa niska, w większości parterowa, trochę pustostanów, dużo parkingów, jakieś ścierniska, dyskonty, automaty do hazardu – destylat „dzikozachodniości” wypijany litrami przez polskich fascynatów reportażu gonzo. Historycznie – ziemia rdzennych ludów Pueblo, zmarginalizowanych demograficznie i kulturowo. Miasteczko, jakich w USA na pęczki: biedę się tutaj dziedziczy, a jak tylko trafi się okazja, to się wyjeżdża i nie ogląda za siebie.
Tyle że Española – ta fikcyjna, miejsce akcji serialu „The Curse” – dostaje od wolnego rynku osobliwy prezent. To nowe Roswell. Pośród skromnych płotków i spękanego asfaltu ląduje obiekt ewidentnie nie z tego świata: prostopadłościan wyłożony taflami lustrzanego szkła. Miejscowi plotkują, że wewnętrz znajdują się ludzie: „typowe” amerykańskie rodziny jedzą tam obiady, płodzą dzieci i spełniają sny o zielonej rewolucji, otrzymując w „darze” energooszczędność, półki zastawione rękodziełem indiańskich artystów oraz śnieżnobiałe ściany obwieszone sztuką z nowojorskich galerii.
Ucieczka do borsuczej nory
Sytuacja przypomina eksperyment na uklasowionym sercu amerykańskiej cywilizacji, który tysiące lat temu zaplanowali jacyś złośliwi kosmici w kryzysie tożsamości. Whitney Siegler (Emma Stone), projektantka tych samowystarczalnych domów-maszyn, oraz jej mąż Asher (Nathan Fielder), facet od przejmowania gruntów i sprzedaży nieruchomości, dokonują kolonizacji miejsca, które nigdy nie posiadało wyższej klasy średniej. Walą w Españolę młotem zaimportowanej z Kalifornii gentryfikacji („Nawet mnie nie stać na taki dom”, kłamie bohaterka Emmy Stone, jedyna dziedziczka majątku pary slumlordów), uprawiają czysty flipping – kupują tanio w zapuszczonych okolicach, żeby sprzedać lub wynająć z potężną nadwyżką – a upierają się, że to Española do nich dzwoni.
The Curse, Showtime
Ci ludzie może i rozumieją, z jakimi problemami mierzy się biedna Ameryka, ale udają hardkorową naiwność, żeby przynależeć: ona – do lewicującego art worldu, gdyż czuje się artystką; on – do swojej żony, gdyż czuje się jej giermkiem. Oboje próbują stworzyć aurę społecznie odpowiedzialnych inwestorów oraz empatycznych, zatroskanych o lokalne dziedzictwo sąsiadów (wątek zawłaszczania rdzennej kultury jest tu mocno zaznaczony), ale są w tej robocie na równi żenujący i sami sobą zażenowani.
Autopromocję ma podratować narodowe medium Amerykanów: za Sieglerami biega ekipa telewizyjna, zaprzyjaźniony producent Dougie (Benny Safdie) kręci pilotażowe materiały do reality show „Flipantropist” (przynajmniej tytuł niczego nie udaje). Obserwowanie syzyfowych zmagań bohaterów z ich własnym koślawym językiem, fałszywą świadomością i jaszczurzymi odruchami to jednak rozrywka tak samo komiczna, co bolesna – ze wstydu co chwila mamy ochotę skryć się w borsuczej norze. Im bardziej sprawiedliwi, bezinteresowni i zaangażowani są we własnym mniemaniu Sieglerowie, tym więcej upiornego vibe’u emitują nasze odbiorniki. Także za sprawą Dougie’ego, którego nie obchodzą żadne sztuczne PR-y, tylko konflikt, drama, niespodziewane zerwanie masek i gorące emocje.
Ten dziwaczny osobnik – śliski facet wystylizowany na gwiazdę rocka w typie Guns’n’Roses – gra w zupełnie inną grę: zagląda tam, gdzie nie powinien zaglądać, włącza sprzęt wtedy, kiedy wszyscy powinni rozejść się do domów, buduje napięcie w momentach wygłaszania najbardziej oczywistych komunałów. To postać karykaturalnie dwuznaczna: reprezentuje figurę toksycznego producenta-prankstera, a zarazem jest ekstremalnym przypadkiem freudowskiego wyparcia, czyli tego samego konfliktu wewnętrznego, który tak zapalczywie próbuje odsłonić (wywołać?) w małżeństwie Sieglerów (i, co jasne, zrobić z tego show).
The Curse, Showtime
Progresywna Ameryka w gabinecie luster
W konsekwencji jedynym, co otrzymują Whitney i Asher w zamian za „zainwestowanie w zieloną przyszłość” Españoli, są ich własne puste spojrzenia i zaciśnięte usta odbite w systemie krzywych zwierciadeł późnego kapitalizmu: kamerach telewizyjnych i mediach społecznościowych. Poza tym Sieglerowie codziennie zaglądają w zdziwione oczy miejscowych: mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy nie wpisują się w wizję Ameryki szeroko otwartych ramion i sztucznego uśmiechu. Mark Fisher, zmarły w 2017 roku teoretyk antykapitalizmu, we wprowadzeniu do książki Dziwaczne i osobliwe pisał, że „[w]nętrze jest zaledwie fałdą na tym, co zewnętrzne: lustro pęka i nagle jestem kimś innym, kim zawsze byłem. Dreszcz, który wstrząsa nami w takich momentach, przynależy do tego, co osobliwe” (tłum. Andrzej Karalus, Tymon Adamczewski). I właśnie to zdanie wydaje mi się kluczem do rozpracowania metody duetu Fielder/Safdie (wymyślili koncept, razem z Carrie Kemper napisali scenariusz, zagrali główne role, Fielder wyreżyserował siedem na dziesięć odcinków).
Na wytwarzaniu wrażenia niedopasowania oparto większość obecnych w The Curse środków wizualnych, dramaturgicznych, satyrycznych czy w inny sposób modelujących nasze emocjonalne reakcje na obraz. To nie tylko komedia żenady – gatunek, w który Fielder, za sprawą Próby generalnej (2022), tchnął nowe życie – ale też intensywna, odczuwana podskórnie groza rzeczywistości tracącej wszelkie punkty oparcia (dotrwajcie do finału, a zobaczycie), znana z rollercoasterowych filmów braci Safdie, choć tutaj dużo spokojniejsza w tempie. W taflach zwierciadlanego domu odbija się świat wykoślawiony, fizycznie zdeformowany jak w gabinecie luster – zarazem komicznie bliski i przerażająco obcy.
A w takiej wypaczonej, ukośnej perspektywie z trudem rozpoznajemy znajome reguły życia społecznego, choć teoretycznie wciąż jest to nasze uniwersum. Pełne ambiwalencji, przegięte w konwenansach lub – przeciwnie – odarte z nich do żywego (i żenującego) mięsa, ale jednak w licznych punktach wspólne. Coś jak zdeformowany sobowtór albo demoniczny brat bliźniak. Rzeczy, osoby, zjawiska czy emocje zjawiają się w The Curse w sytuacjach i rolach, w których w ogóle nie powinno ich być – a przynajmniej tak się kiedyś, jako społeczeństwo wierzące w nadrzędną wartość indywidualnej szczerości, umówiliśmy. Już pierwsze minuty serialu sygnalizują, z jakim poziomem „odklejenia” będziemy musieli się mierzyć przez te dziesięć odcinków. Sieglerowie i Dougie kręcą scenę, w której – oczywiście w idealnym scenariuszu – oni wspaniałomyślnie zaoferują bezrobotnemu mężczyźnie pracę w dizajnerskiej kawiarni, a on, poruszony, rzuci się swoim dobroczyńcom na szyje. Tyle że lustro pęka zanim ktokolwiek zdąży włączyć kamerę.
Asher ze swoim popisowym „martwym” wyrazem twarzy zachowuje się jak kosmiczny pasożyt, który dopiero uczy się imitowania ludzkich emocji. Z kolei egzaltowana i zmarszczona w wysilonym uśmiechu Whitney zawsze wygląda tak, jakby chciała poderżnąć wszystkim gardła i odpalić kilka atomówek; „biedny” mieszkaniec Españioli, wytatuowany od stóp aż po czubek głowy latynoski olbrzym, nie wykazuje szczególnych oznak wdzięczności czy wzruszenia, a jego matka nie potrafi rozpłakać się na komendę.
The Curse, Showtime
Dougie proponuje więc, że wpuści kilka kropel butelkowanej wody do oczu starej kobiety, i tak długo naciska na tych ludzi, aż próbne zdjęcia nie zmieniają się w groteskową scenę przemocy. To konfrontacja z „szokująco” kolczastą realnością: nic – szczególnie reakcje „obdarowanych” na szlachetne gesty „dobroczyńców” – nie pasuje do założeń o świecie, w którym „karma wraca” (a może właśnie – biorąc pod uwagę prawdziwą profesję Sieglerów – pasuje?), a jedynym, czym zajmują się ubodzy, jest czekanie z otwartymi dzióbkami na skapywanie bogactwa. Cały komizm pryska, zostaje głęboki niesmak oraz silne przekonanie, że gdzieś tam, na zewnątrz, pełza coś koszmarnego.
Gnijąca ręka rynku
Takie osobliwe przesunięcia będą nam towarzyszyć aż do końca, coraz intensywniejsze, bardziej tajemnicze, rozbijające oczekiwania, które mogliśmy w sobie wytworzyć na różnych etapach wchodzenia w tę opowieść. Osobliwa jest w The Curse muzyka – elektroniczne trzaski, piski i pogłosy jak z hauntologicznych eksperymentów wytwórni Ghost Box – pojawiająca się w zupełnie randomowych sytuacjach i nadająca rzeczywistości upiorną aurę „błędu w Matriksie”. Osobliwe są zdjęcia, kręcone w taki sposób, jakby ktoś lub coś obserwowało bohaterów z zewnątrz, przez otwarte okna, uchylone drzwi, kamery monitoringu, zza winkli czy ze środka zaparkowanego po drugiej stronie ulicy samochodu.
Wydaje nam się, że to po prostu perspektywa ekipy telewizyjnej, dopóki sama ekipa nie staje się obiektem identycznego podglądactwa – intruzów śledzą więc jeszcze inni intruzi. Czy to tajemnicze „zewnętrze” jest rewersem „uzdrawiania” wykluczonej Ameryki za pomocą zielonej energii, sztuki nowoczesnej, kawy fair trade i kultury wellness – spojrzeniem z przyszłości, z wnętrza mrocznej krainy już po „wyczyszczeniu” Españoli z problemów socjalnych i sypiących się baraków? Czy Asher tak bardzo boi się klątwy rzuconej przez siedmioletnią dziewczynkę, gdyż doskonale wie, że czary są równie irracjonalne, co makaron „bycia w awangardzie zrównoważonego rozwoju” nawijany na uszy gentryfikowanej społeczności? W końcu u Fishera kapitał jest „ze wszech miar osobliwy” – choć został „wyczarowany z niczego”, wywiera na nas „wpływ silniejszy niż jakakolwiek istota namacalna”.
The Curse, Showtime
W obu przypadkach mamy także do czynienia z eufemizmami, które zastępują nazywanie prostych rzeczy w prosty sposób: przeklinam cię, bo jesteś podłym kolesiem; buduję drogie domy w biednej okolicy, bo chcę podnieść ceny gruntów. A Sieglerowie bardzo wierzą w moc odpowiednio dobranych słów. Słownik wrażliwości społecznej ma transformować wewnętrzny świat bohaterów – i tylko ten świat. Cała reszta to ludziki i domki do swobodnego przesuwania po dywanie w indiańskie esy-floresy.
Osobliwe jest w końcu samo The Curse jako wydarzenie medialne. Kiedy amerykańska krytyka wieszczy zmierzch jakościowej telewizji, stacja Showtime – sama zmagając się z problemem niedochodowego streamingu – wchodzi w komitywę ze studiem A24 i produkuje serial całkowicie osobny, z mocnym rysem autorskim oraz stawiający widzom i widzkom ciężki opór formalny. Takich rzeczy miało już nie być, a jednak są i mają się nadzwyczaj dobrze: trudno dzisiaj znaleźć, czy to w kinie, czy na małym ekranie, rzecz bardziej oryginalną i przewrotną. Można się oczywiście zastanawiać, czy Fielder i Safdie nie wybrali zbyt łatwego celu do oblania smołą i wytarzania w pierzu – biała liberalna wanna-be elita to mimo wszystko upiór mniej złowrogi niż widmo ponownej prezydentury Donalda Trumpa. Z drugiej strony trudno nie docenić, że The Curse to być może najbardziej Fisherowski wytwór popmodernizmu w liczącej już ładnych kilkadziesiąt lat (kiedy to w ogóle zleciało?) „złotej erze seriali”.
Cała Klątwa mówi przecież o tym, że późny kapitalizm nie akceptuje oraz wchłania (lub niszczy) wszystko to, co pozostaje względem niego zewnętrzne; że sam jest nieproszonym przybyszem z zewnątrz, który ignoruje złożoność kontekstu i narzuca jeden język oraz jedną interpretację rzeczywistości; że żyjąc w jego objęciach, zatraciliśmy zdolność wyobrażania sobie alternatywy. Każda nowa idea, każdy sens, międzyludzka więź czy przedmiot ostatecznie kończą jako część logiki towarowej albo punkt do odhaczenia na liście rozwoju osobistego, pozbawione oryginalnej aury. Tak jak te indiańskie wazy, które Whitney Siegler daje nowym mieszkańcom szklanego domu jako „symbol pamięci i zaangażowania w lokalne dziedzictwo”, a które są tylko kolejnym drogim przedmiotem podnoszącym wartość inwestycji.
Potrzebna jest dopiero osobliwość lub dziwaczność – jakieś wypaczenie, rysa na gładkiej elewacji świata, coś niepasującego do obrazu kapitalizmu jako naturalnego i ostatecznego horyzontu zdarzeń – żebyśmy w ogóle dali radę pomyśleć, jak to wszystko na nas działa. Podobnie jak bohater opowiadania „Wyklęty” H.P. Lovecrafta, Sieglerowie błądzą w ciemnościach i przypadkiem dotykają „gnijącej łapy potwora”. Tyle że ten potwór to „zimna, gładka, niewzruszona powierzchnia zwierciadła” – odbicie ich własnych szponiastych dłoni bez aksamitnych rękawiczek. W gabinecie luster ludzie po prostu umierają ze śmiechu.
The Curse, Showtime
