O czym bzyczą zdjęcia, czyli pszczoły na Zamku

O czym bzyczą zdjęcia, czyli pszczoły na Zamku

( 28.04.2025 )

Takiego otwarcia w Centrum Sztuki Współczesnej najmłodsi ludzie nie pamiętają. Na wernisaż projektu „Oczy moje zwodzą pszczoły” do Zamku Ujazdowskiego przyszły tysiące osób, by zobaczyć kilkaset zdjęć i przejrzeć kilkadziesiąt książek fotograficznych.

Najmłodsi ludzie nie widzieli w Polsce podobnej wystawy, bo ostatni duży przegląd fotografii odbył się w 2008 roku. Wykuratorował go Adam Mazur, nosił tytuł „Efekt czerwonych oczu” i – tak się składa – był pokazywany w tym samym (choć nie takim samym) Zamku.
„Efekt czerwonych oczu” to była wystawa z końcówki świetności CSW. Wkrótce potem instytucja weszła w sekwencję kryzysów, których kulminacją była dyrektura Piotra Bernatowicza. Intronizowany na Zamku w 2020 roku delegat „dobrej zmiany” zmienił instytucjonalny melodramat w horror, a Zamek w upiorne zamczysko nawiedzane przez alt-rightowe upiory. Krótko mówiąc, od czasu „Efektu czerwonych oczu” Zamek przeszedł wiele.


A fotografia?


Cóż, przeszła jeszcze więcej. Dość powiedzieć, że kiedy w 2008 roku CSW organizowało poprzedni duży pokaz fotografii, nie istniał jeszcze Instagram.

Mamy więc wystawę o medium po przejściach, zorganizowaną w poobijanej instytucji  – i w świecie, który pod względem społecznym, ekonomicznym i politycznym tak bardzo różni się od tego sprzed kilkunastu lat, że wszelkie podobieństwo wydaje się niezamierzone i przypadkowe.

Pytacie, jak się udała ta wystawa.

Odpowiedzi jest wiele. Jedna jest taka, że to wystawa z pretensjonalnym tytułem; co otwiera długą listę wad tego przedsięwzięcia. Inna: równie długa jest lista dobrych prac, które wiszą w Zamku. Jeszcze inna, że to wystawa przygotowana w pośpiechu – i to widać. A zarazem wystawa, która pojawia się w samą porę – taka, którą nie tylko należy, ale również warto zobaczyć.

jmłodsi ludzie nie widzieli w Polsce podobnej wystawy, bo ostatni duży przegląd fotografii odbył się w 2008 roku. Wykuratorował go Adam Mazur, nosił tytuł „Efekt czerwonych oczu” i – tak się składa – był pokazywany w tym samym (choć nie takim samym) Zamku.

bez tytułu, z cyklu Yaga, 2018, fot. Agata Kalinowska,

Siłacz i dziewczyna


Zdjęcie zostało zrobione w pełnym słońcu, za miastem – ta fotografia niemal pachnie latem, wakacjami, działką. Przedstawia parę: szczupłą blondynkę w pasiastym bikini oraz łysego mężczyznę, który nie ma na sobie nic poza skąpymi czarnymi slipkami. To kawał chłopa, facet niemłody, ale wciąż potężny, muskularny atleta, testosteron wcielony. Oboje jedzą lody. Przed erotycznymi skojarzeniami nie da się tu uciec. Skojarzenie dopada mnie, a potem czuję się zakłopotany, gdy czytam opis i dowiaduję się, że mężczyzna i kobieta na zdjęciu to nie kochankowie, których dzieli różnica wieku, lecz autorka, Aneta Bartos, i jej 70-letni ojciec, starzejący się kulturysta, siłacz, któremu w oczy zagląda nadchodząca z wiekiem słabość.

Prace Bartos o relacji z ojcem – intymne, ryzykowne, wzruszające – to jeden z tych momentów, w których podczas zwiedzania wystawy po plecach chodzą mi ciarki i wierzę w moc fotografii. Takich chwil jest więcej: wspaniałe są fotogramy Anety Grzeszykowskiej, która naświetla światłoczuły papier własną krwią, tworząc abstrakcyjne, a jednocześnie niezwykle konkretne kompozycje. I nokturny Michała Łuczaka, który na wielkoformatowych, czarno-białych negatywach portretuje nocą dzikie zwierzęta żyjące w środku miasta, w Warszawie, nad Wisłą. I projekt Marty Bogdańskiej zbudowany z archiwalnych zdjęć przedstawiające opór zwierząt walczących o przetrwanie na Ziemi, którą ludzie uczynili sobie poddaną. I widmowe, niesamowite, duchologiczne prace Anny Orłowskiej z cyklu „Zaświaty”.

W „Oczy moje zwodzą pszczoły” bierze udział 46 osób fotografujących. Przy tak długiej liście obecności, pojawienie się na wystawie udanych prac było poniekąd nieuniknione, nawet gdyby wybierała je sztuczna inteligencja, a przecież selekcji dokonywał kuratorski duet, Kamila Bondar i Łukasz Rusznica.

Pełniąca obowiązki i człowiek-instytucja


Bondar na co dzień jest prezeską Fundacji Sztuki Polskiej ING; od lat tworzy korporacyjną kolekcję. Po przeprowadzonej w połowie zeszłego roku depisizacji CSW, w ramach której z Zamku usunięto Bernatowicza, została powołana na p.o. dyrektorki warszawskiej instytucji.
„Oczy moje zwodzą pszczoły” jest swego rodzaju uwieńczeniem zamkowej misji Bondar: 28 marca otworzyła wystawę, a cztery dni później wróciła do ING, ustępując miejsca Annie Łazar, zwyciężczyni konkursu na szefowanie CSW.

*Reklama

O ile rola pełniącej obowiązki to w karierze prezeski epizod, o tyle jej zainteresowanie fotografią ma długodystansowy wymiar. Wyrazem tej pasji jest m.in. zaangażowanie Bondar w działania warszawskiego Fotoklubu – nieformalnego, ale elitarnego i wpływowego zrzeszenia „miłośników i kolekcjonerów fotografii polskiej i światowej, współczesnej i dawnej”.

Kamila Bondar przepracowała w Zamku dziewięć miesięcy, ale „Oczy moje zwodzą pszczoły” narodziły się w znacznie krótszym czasie. Projekt jest dzieckiem instytucji działającej w poetyce postkryzysowej i w trybie łatania programowych dziur zostawionych przez Bernatowicza. Decyzja o organizacji wielkiego przeglądu fotografii zapadła przed świętami Bożego Narodzenia, a z otwarciem udało się wyrobić jeszcze przed Wielkanocą!  

Partnerem Bondar w tej ekspresowej robocie został Łukasz Rusznica, człowiek-instytucja, ceniony jako osoba artystyczna robiąca zdjęcia, ale również kurator fotografii, twórca wrocławskiej galerii Miejsce przy Miejscu, a także autor książek fotograficznych, by wspomnieć choćby fenomenalny album How to Look Natural in Photos oparty na zdjęciach z archiwów IPN, opracowany wspólnie z Beatą Bartecką

Kto powiedział: „pszczoła”?


Bondar i Rusznica mogą zgłaszać uzasadnione pretensje do roli osób eksperckich w dziedzinie polskiej fotografii, ale w dyskursie, który budują wokół wystawy, kreują się raczej na parę zauroczonych zdjęciami entuzjastów. „Jesteśmy tak samo bezbronni i podatni na działanie obrazu jak każda inna osoba”, deklarują. „Naszą rolą było poddanie się przyjemności patrzenia i do tego samego zapraszamy publiczność”.

jmłodsi ludzie nie widzieli w Polsce podobnej wystawy, bo ostatni duży przegląd fotografii odbył się w 2008 roku. Wykuratorował go Adam Mazur, nosił tytuł „Efekt czerwonych oczu” i – tak się składa – był pokazywany w tym samym (choć nie takim samym) Zamku.

Dokumentacja wystawy, Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, fot. Dominika Jaruga

W pogoni za przyjemnością Bondar i Rusznica  dochodzą do pragnienia, żeby zjeść ciastko i jednocześnie je mieć. Fundują sobie frajdę zrobienia największej wystawy polskiej fotografii od niemal dwóch dekad, rozdają karty, ale starają się zrzucić z barków ciężar odpowiedzialności związanej z ich rozdawaniem. Jak ognia unikają stawiania diagnoz, tworzenia kategorii, nazywania zjawisk. Unik zaczyna się już od tytułu, który – wbrew pozorom – nie jest cytatem, lecz zdaniem wymyślonym przez kuratorski duet. W tej frazie poetycko bzyczą pszczoły, które mają fasetkowe oczy, i zwodzą, albo są zwodzone – a może jedno i drugie? W podobnej konwencji zatytułowane są rozdziały wystawy, takie jak „Gasną światła, zasłoń lustra, przytul się do chłodu”, „Młodość podpala świece”, „Negatyw pamięci, nieporządek rzeczy” – i dalej w tym stylu. Wyboldowane na ścianach sal ekspozycyjnych liryczne nagłówki sygnalizują, że mamy do z czynienia z kuratorami-poetami.

Dyktatura poetów

  

Kategoryzowanie i tworzenie kanonów jest ryzykowne, pachnie przemocowością. Czy jednak podobna woń nie towarzyszy robieniu przeglądów, zwłaszcza w centralnych, wpływowych instytucjach? Dość było spojrzeć na długie miny artystycznych osób fotografujących, które przyszły na wernisaż wystawy w roli widzów — zaproszonych do tego, aby wraz z kuratorskim duetem poddać się przyjemności patrzenia, ale nie zaproszonych do pokazywania zdjęć.
Nie da się usmażyć omletu bez rozbicia kilku jajek, ani zrobić zbiorowej wystawy bez wykluczenia mnóstwa osób – niezależnie czy instytucjonalną władzę performuje się w duchu absolutyzmu oświeconego czy dyktatury poetów. W tym wypadku niezaproszonym mogło być o tyle przykro, że reguły rządzące selekcją na „Oczy moje widzą pszczoły” nie tylko nie zostały wyartykułowane na poziomie teorii, ale w praktyce okazują się niekonsekwentne. Bondar i Rusznica we wstępie do wystawy zastrzegają, że ich wybory są subiektywne. Innych nie oczekiwaliśmy, ale duet momentami myli subiektywizm z arbitralnością. Co mają na przykład wspólnego przejmujący, intymny esej fotograficzny Michała Adamskiego o odchodzeniu i nieobecności jego rodziców z chłodnymi, studyjnymi zdjęciami modowymi wykonywanymi przez duet Lola & Pani dla korporacji Issey Miyake?

Pytam kuratorski duet o to zestawienie. Rusznica odpowiada, że interesujący był dla niego właśnie dysonans, który wybrzmiewa podczas zderzenia tych projektów. Bondar wskazuje, że łączy je kategoria czasu (bo Adamski mówi o przemijaniu, a zdjęcia Loli & Pani przedstawiają modeli w ubraniach pochodzących z kolekcji zimowej, wiosennej, letniej i jesiennej), dodaje jednak zaraz, że „o tym, że te fotografie są ze sobą zestawione, zadecydowały czysto wizualne kryteria”.

Dziękujemy!
( Sztuka ) ( Rozmowa ) ( Aleksander Hudzik ) ( Arek Kowalik )

„Dziś z AI rozmawia się tak jak z drugim artystą”. Sztuka a sztuczna inteligencja

Od osób realizujących duży projekt w ważnej instytucji oczekiwałbym mimo wszystko zajmowania silniejszych pozycji kuratorskich niż zdawanie sprawy z tego, co je uwiodło – a także stosowania bardziej złożonych kryteriów niż czysto wizualne. Na luksus poprzestania na byciu uwiedzionym może pozwolić sobie widz; co do kuratorów – to świetnie, jeżeli są tak wrażliwi, by dać się uwieść obrazom – ale jeszcze lepiej, jeżeli podejmą wysiłek poddania tego doświadczenia krytycznej refleksji.

„Oczy moje zwodzą pszczoły” zrobione są z nonszalancją, która potrafi irytować – podobnie jak proza poetycka, którą dostajemy od kuratorów zamiast dyskursu. Nie oznacza to jednak, że w tej lirycznie (lub, jak kto woli – chaotycznie) powieszonej wystawie nie ma pewnej wizji fotografii i jej relacji z rzeczywistością.

Oderwani do ekranu
 

W wizji kuratorów fotografia istnieje w realu, jest artefaktem – i wisi na ścianie. Trzeba przejść niemal całą wystawę, by napotkać pierwszy ekran, który okazuje się również ostatnim. W dodatku wykorzystany został do wyświetlania zdjęć z archiwalnego fotobooka (autorstwa Karoliny Zajączkowskiej), który wystawiono obok projekcji w gablocie.
Pokolenie, które w życiu nie miało w rękach aparatu z celuloidowym filmem, posiada już dowody osobiste, ba! – zaczyna dorabiać się dzieci. Rośnie kolejna generacja, dla której materią fotografii nie są światłoczułe emulsje, lecz piksele na ekranie i bity informacji w chmurze. Tymczasem Bondar i Rusznica zrobili wystawę, na której jest kilka instalacji i fotograficznych obiektów, ale uprzywilejowanym formatem jest odbitka — najlepiej w ramie i za muzealnym szkłem.

Epilogiem wystawy jest sala-czytelnia, w której kuratorzy zapraszają do przeglądania wybranych książek fotograficznych. 
Kto dziś ogląda zdjęcia w papierowych książkach? Kto robi odbitki? Habitatem, w którym ten ginący gatunek nie tylko przetrwał, ale wciąż może się rozmnażać, pozostaje świat sztuki — ekosystem galerii, wystaw, festiwali fotografii. Pytanie: czy warto chronić materialność zdjęcia w artystycznych rezerwatach? Cóż, galerzyści, marszandzi i kolekcjonerzy powiedzieliby, że warto — i to jeszcze jak! Wystawa Bondar i Rusznicy powinna podobać się rynkowi, ale dla mnie ten projekt jest również o tym, że wartości, którą do gry wnosi fizyczność fotografii, nie da się zredukować do cen osiąganych przez odbitki.

Kuratorski duet robi wystawę tak, jakbyśmy nie byli w epoce postfotograficznej, po śmierci medium, które wiedzie obecnie życie po życiu w cyfrowych zaświatach. Ucieczka od rzeczywistości? W sumie tak – ale nie jest to rejterada w nostalgię za „starą, dobrą, prawdziwą fotografią”. To raczej ucieczka do przodu, w metamodernistyczną „poinformowaną naiwność” – w zawieszenie niewiary w dzieło, podmiot, autora, w sztukę, a także w fotografię. Dewaluacja jej znaczenia w epoce cyfrowej nie jest nieodwracalna. Fotografie mogą znów znaczyć, jeżeli zechcemy im zaufać – przynajmniej warunkowo, na czas zwiedzania wystawy.

Na początek Bondar i Rusznica proponują, żebyśmy oderwali się od ekranów, przestali scrollować, lajkować i share’ować, i spróbowali naprawdę zobaczyć zdjęcia. Co na nich ujrzymy?

jmłodsi ludzie nie widzieli w Polsce podobnej wystawy, bo ostatni duży przegląd fotografii odbył się w 2008 roku. Wykuratorował go Adam Mazur, nosił tytuł „Efekt czerwonych oczu” i – tak się składa – był pokazywany w tym samym (choć nie takim samym) Zamku.

Widziałem umierającą gwiazdę, która zaświeciła tylko jeden raz. (Kateb Yacine), z cyklu Niewidoczne, Jacmel, Haiti, 2020, fot. Agata Grzybowska

Zaglądając przez okno


Jeżeli ktoś oczekuje, że fotografia będzie oknem na świat, które ukaże polityczny i społeczny pejzaż współczesności, to w Zamku takich zdjęć zobaczy niewiele – a te, które mimo wszystko się tu znalazły, pojawiają się na prawach dygresji, jakby mimochodem, na marginesie. Ton wystawie nadają artystki i artyści, którzy odwracają obiektywy swoich aparatów od spraw publicznych i kierują je na mikrokosmosy swoich egzystencjalnych doświadczeń, wewnętrznych przeżyć, relacji z najbliższymi. Jeżeli fotografia pozostaje oknem, to takim, przez które zagląda się do środka, zamiast patrzeć na zewnątrz. „Oczy moje zwodzą pszczoły” pełna jest zdjęć wykonanych we wnętrzach, bliskich planach, w zbliżeniach – obrazów skupionych na detalu, przedmiocie i raczej na człowieku (a także na zwierzęciu, roślinie) niż na ludziach. Pracom towarzyszą opisy, ale i w nich Bondar i Rusznica nie zabierają krytycznego, kuratorskiego głosu, lecz oddają go osobom fotografującym, które przygotowały autorskie komentarze do swoich projektów. Ten gest dodatkowo podkreśla perspektywę wystawy, w której nacisk położony jest na narracje prowadzone w pierwszej osobie (i często o sobie).

W wystawie „Oczy moje zwodzą pszczoły” bierze udział zaledwie trzech spośród blisko setki artystów i artystek pokazanych na „Efekcie czerwonych oczu”. Te dwie wystawy łączy format przeglądowy i medium fotografii – poza tym zmieniło się właściwie wszystko. „Efekt…” był wystawą rozpolitykowaną: dokument odgrywał w nim ważną rolę, podobnie jak społeczna krytyka i próby zrozumienia, czym staje się fotografia w obliczu cyfrowej rewolucji. Na wystawie Bondar i Rusznicy polityka rozgrywa się generalnie poza kadrem. Nawet zdjęcia Rafała Milacha z demonstracji Strajku Kobiet dobrano i pokazano tak, że czytamy je raczej w kategoriach poetyckich niż jako relację z frontu wojen kulturowych.

Oczywiście o powstającej współcześnie fotografii dałoby się ułożyć zupełnie inną wystawę niż „Oczy moje zwodzą pszczoły”. To, co oglądamy w CSW, jest pokłosiem subiektywnych wyborów, gustu i upodobań Bondar i Rusznicy, ale w ich wizji odbija się też coś z rzeczywistych przemian, które zaszły w świecie, w nas – i w fotografii. W tym odbiciu majaczy widmo czasu pandemii, kiedy zostaliśmy skazani na przebywani z najbliższymi i z samymi sobą. Jest w nim także kultura emocji, w której odmienia się przez przypadki słowo empatia i poświęca się dużo uwagi uczuciom, mówi się o nich wiele i bardzo otwarcie. I specyficzna polityczność, w której najbardziej polityczne bywa to, co osobiste. Jest też – co bardzo współczesne – rodzaj niepewności wobec świata, który każe szukać oparcia w tym, co prywatne, w miłości, w naturze i we własnym wnętrzu.

A zmiana, jaka zaszła w samej fotografii? Teoretyczne rozważania nad kondycją i ontologią medium nie znajdują się na szczycie kuratorskiej agendy Rusznicy i Bondar. Bardziej interesuje ich praktyka; rewolucja cyfrowa już się dokonała, fotografia przeżyła swoją własną śmierć — a jednak kuratorzy dalej chcą oglądać i pokazywać zdjęcia, których robienie – jak widać na „Oczy moje zwodzą pszczoły” – wciąż mimo wszystko jest możliwe. Oczywiście nie każde zdjęcie da się zrobić; w erze sztucznej inteligencji i fake newsów dokumentalny wymiar fotografii staje pod znakiem zapytania, a zdjęcia zwodzą i zawodzą jako okno na świat. Z kolei jako medium wglądu w emocje i wewnętrzne ludzkie przeżycia okazują się zaskakująco wiarygodne.

W samą porę

W ostatniej dekadzie fotografii się w Polsce nie rozpieszczało, triumfy święciło malarstwo, które zdominowało scenę sztuki – nie wspominając o rynku. Dziś wchodzi w fazę kryzysu: wystrzelało się z pomysłów, dało się skorumpować, robi się konserwatywne, formalistyczne, nierzadko infantylne. „Oczy moje zwodzą pszczoły” to wystawa, której wiele można zarzucić. Wykuratorowana w pośpiechu, jest produktem instytucji, która wychodzi z głębokiego kryzysu i wciąż działa w trybie awaryjnym. Pojawia się jednak w idealnym momencie, gdy potrzebujemy obrazów przenikliwych, sztuki dla dorosłych, którą kształtuje szczerość autorów, a nie presja rynku – i potrzebowaliśmy tej wystawy.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.