ILE NA DZIESIĘĆ: O „Bokserze” i „Kuleju”

Michał Walkiewicz
film
recenzja
18.10.2024
10 min. czytania

Chwalony powszechnie za swoją rolę Eryk Kulm stara się jak może, ale wszystko zostaje na wierzchu, nic nie buzuje pod skórą, żadna membrana nie oddziela spokoju od ledwie maskowanej wściekłości, arogancji, frustracji.

Muzo, nie być bokserem to jest nie być wcale.

Ryczącej publiczności poskąpiłaś nam.

Dwanaście osób jest na sali,

już czas, żebyśmy zaczynali.

Połowa przyszła, bo deszcz pada,

reszta to krewni. Muzo. 

Spokojnie, to nie mistrzostwa Polski w egzaltacji. Po prostu nie miałem pojęcia, że Szymborska zwykła pisać o rodzimym box-offisie. Sięgam po jej poezję w desperackiej potrzebie rozpoczęcia tekstu czymś innym niż bokserską metaforą w rodzaju „na ringu stają…”, albo „w czerwonym narożniku x, a w niebieskim – y”. Będzie o to trudno, skoro w ciągu miesiąca pojawiły się na małych i dużych ekranach aż dwa filmy o pięściarzach – biografia Jerzego Kuleja, „Kulej. Dwie strony medalu” w reżyserii Xawerego Żuławskiego, oraz fikcyjna biografia Wszystkich i Nikogo, czyli „Bokser” autorstwa Mitji Okorna. Gdy Polak śpiewa, modli się podwójnie. A gdy boksuje, to i potrójnie.  

Polemizować z poetką nie wypada, lecz zwrócę uwagę na pewien paradoks. Jej „Wieczór autorski” przypomina wprawdzie, że ludzie wolą płacić za prozę (igrzysk) niż poezję. Ale jeśli popkultura czegoś dowiodła – przynajmniej w kontekście boksu – to tego, że ciało sportowca może być zarówno podmiotem, jak i przedmiotem sztuki. To oczywiście na marginesie, gdyż ani „Kulej”, ani „Bokser” nie są filmami o ciele. To filmy o Ludziach. I tylko jeden wychodzi na tym dobrze. Wygrywa – będę się smażył w krytyczno-filmowym piekle – przez nokaut. 

Runda 1

Gdy patrzę na plakat filmu Okorna, przypominają mi się słowa innego wielkiego poety, Żuroma: „Wkrótce wyjdziemy na prostą, uznamy to za cud. A póki co włóż za mnie do drinka zimny lód”. Grający tytułowego bohatera Eryk Kulm, posiniaczony i z mętnym spojrzeniem, dopiero zszedł z ringu, a wcielająca się w rolę jego żony Adrianna Chlebicka – z planu „Rodziny zastępczej” (rozumiem, że to „moda epoki”, ale naprawdę nikt nie widział najsłynniejszej stylówki Joanny Trzepiecińskiej?). Stojące pomiędzy nimi dziecko, wyjęte żywcem z „Klanu” lub „Na Wspólnej”, bezgłośnie woła o pomoc. To estetyczny groch z kapustą i zarazem obrazek, który zaskakująco dobrze oddaje tonalne problemy filmu. 

Drugi z filmów nie straszy plakatem, tylko podtytułem: „Dwie strony medalu”. Jakby ktoś chciał zasugerować, że po drugiej stornie medalu kryje się jakiś inny, nieodkryty dotąd Jerzy Kulej. Spokojna głowa, nie kryje się – to wciąż swój chłop, który pije i tańczy, kocha i cierpi, zdobywa medale i „na niby” służy w milicji. 

Zanim odkryłem, że „Kulej” jest świetnym filmem, decyzja, od której z dwuipółgodzinnych kolubryn zacząć, była niczym wybór pomiędzy stryczkiem a krzesłem elektrycznym. W latach 90., kiedy najpiękniejsze rzeczy – jak „Armageddon” i „Dzień zagłady”, „Wulkan” i „Góra Dantego”, „Mrówka Z” i „Dawno temu w trawie” – chodziły parami, podobne dylematy były rzadkością. Historia zapamiętała przede wszystkim te filmy, które miały większy budżet i lepszy marketing. W Polsce trudno jednak bawić się w proroka. Za „Bokserem” stoją Maciej Kawulski („Akademia Pana Kleksa”, „Jak zostałem gangsterem”) oraz netfliksowa machina uniformizacji gustów. Za „Kuleja” odpowiada studio filmowe Watchout („Bogowie”, „Ukryta gra”), które od lat ze zmiennym szczęściem podbija kina tzw. „ambitną komercją”. Nikogo zatem nie zdziwi, że jednego filmu nie da się oglądać, a drugiego nikt nie obejrzy. 

Runda 2

Opowieści Żuławskiego i Okorna rozpoczynają się, odpowiednio, w latach 60. i 70. ubiegłego wieku. To epoki przefiltrowane przez znajome, narracyjno-estetyczne klisze. W „Kuleju” jest to magma nagłówków prasowych, zdjęć archiwalnych oraz inscenizacji ożywiających owady w bursztynie. W „Bokserze” – podróż do dzieciństwa Jędrzeja (Kulm), spędzonego na podglądaniu bokserskich popisów ojca i uchylaniu się przed jego ciosami przy rosole. 

Bokser film materiały prasowe Eryk Kulm
„Bokser”, 2024. Materiały prasowe

Scenariuszowe „pars pro toto” to niezły pomysł na kino biograficzne, choć twórcy  obydwu filmów rozumieją je nieco inaczej. U Żuławskiego obserwujemy życie Kuleja pomiędzy olimpiadami w Tokio i Meksyku, z których pięściarz przywiózł złote medale; jak się dowiadujemy, były to najburzliwsze lata w jego życiu sportowym i prywatnym. U Okorna z kolei bokser Jędrzej reprezentuje jakiś nieodgadniony, fantomowy ogół wszystkich sportowców, którzy za komuny dali nogę z Polski (co podkreśla wieńcząca film plansza informacyjna). 

W rzeczywistości uciekinierów z PRL-u nie brakowało: piłkarki ręczne Barbara Kreft i Ewa Adamska, piłkarze Marek Leśniak i Helmut Dudek (pierwszy polski zdobywca europejskiego trofeum, to jest Pucharu UEFA), bokser Krzysztof Golański, wreszcie – Dariusz Michalczewski. Gdyby scenarzyści, czyli Okorn i Lucas Coleman, chcieli nakręcić dobry film, nie zadawaliby sobie pytania o to, co ich wszystkich łączy. Powinni raczej pytać, jak doświadczenia sportowe związane z odmiennymi dyscyplinami odbiły się na różnych życiorysach i co wyróżnia na tym tle boks. Być może wtedy nie sklejaliby bohaterów z tak cieniutkich klisz, nie budowaliby opowieści z tylu powidoków, banałów i siermiężnych umizgów do znacznie lepszych filmów. Na ekranie wszystkie te ciekawe historie są zaledwie listkiem figowym. Chodzi raczej o to, żeby przez 140 minut szyć głupoty, które nikomu nie oddają chwały. 

Wściekły ojciec-Ślązak tłucze synka po głowie, gdyż ten w tajemnicy wertuje periodyki bokserskie. W końcu patriarcha idzie do piachu, a pieczę nad młodym obejmuje wujek – w chybionej interpretacji Eryka Lubosa połączenie Pana Miyagiego, dworcowego poety i Chałabały. Potem leci już z górki: najpierw wycieczka do Londynu, a potem ucieczka w noc. Pierwsze pieniądze, dziewicze pokusy, sodówka, podejrzany menago z parodii „Ojca chrzestnego”, fotogeniczny upadek, „Still Loving You” zespołu Scorpions playing softy in the background. To i tak łagodny wymiar kary, biorąc pod uwagę, że w jednej z poprzednich produkcji Kawulskiego gangsterskim popisom bohatera akompaniował Phillip Glass. 

Runda 3

Boks wydaje się w tej układance najmniej istotny, co widać w inscenizacji oraz formalnych pomysłach na pojedynki. Ciosom brakuje impetu, kamera fiksuje się na kilku ujęciach na krzyż (operator ewidentnie upodobał sobie rzut zza prawego ramienia nacierającego pięściarza). Zwolnione tempo wprowadza dziwaczną arytmię, zaś kadry en face, choć mają sugerować determinację, strach i brawurę zawodników, niewiele wnoszą do emocjonalnego pejzażu.   

W „Kuleju” pojedynki też nie są zbyt istotne, bo i tu przede wszystkim „liczy się człowiek”. 

Za sprawą kilku ujęć w dalekim planie oraz nieco mniej rozgorączkowanej kamerze udaje się jednak potwierdzić starą prawdę, że boks to w zasadzie szachy, tyle że szybsze. Zamiast ładować całą narracyjną energię w opowieść o hartowaniu stali i wałkować po raz enty naftalinową historię faceta, którego jedyną cechą jest nieposkromiona ambicja, wykonują inteligentny piwot. Żonglują perspektywami, pozwalają spojrzeć na bohatera oczami innych postaci – jego żony Heleny (Michalina Olszańska), trenera Feliksa „Papy” Stamma (Andrzej Chyra), dwóch bumelantów uwikłanych w podejrzane interesy (Bartosz Gelner i Konrad Eleryk) oraz fikcyjnego aparatczyka Pułkownika Sikorskiego (Tomasz Kot).  

Tomasz Włosok w roli Kuleja w filmie „Kulej. Dwie strony medalu”
„Kulej. Dwie strony medalu”, 2024. Materiały prasowe

Kulej leje i chleje, buja się po mieście, imprezuje, na zmianę przyciąga i odpycha orbitujących wokół niego ludzi. Stamm mawia, że tylko nokaut odbierze mu pewność siebie. Przewrotność na pozór schematycznej opowieści o sportowcu, który musi upaść, żeby powstać, jest oczywista, bo wiemy, że Jerzy Kulej to jeden z niewielu rodzimych bokserów, który nigdy nie leżeli na deskach. Mit jest żelazny i bezdyskusyjny, zaś skryty pod nim człowiek – plastyczny, interesujący, wchodzący w ciekawe interakcje z innymi postaciami, rezonujący z widzem na poziomie emocji. Być może dzięki temu mniej jest w „Kuleju” banałów o sensie życia, potrzebie wolności i pościgu za marzeniami. I mimo międzynarodowej kariery obydwu bokserów – mniej dennych żarciochów w rodzaju „Głupek z Bytomia mówi pongliszem do dystyngowanego pana z Londynu”.

Nokaut

Jerzy i Helena tańczą, piją, uprawiają seks, robią głupie miny. Z miłością obchodzą się jak dzieci z zapałkami. Czasem rozmawiają ze sobą jak dorośli, kiedy indziej stroszą się jak dwa zwierzaki gotowe do ataku lub ucieczki. Scenarzystom pomaga chemia między Olszańską i Włosokiem – oboje są naturalni, charyzmatyczni i płynnie zmieniają rejestry, z klasycznego melodramatu na dramat rodzinny, i odwrotnie. 

Tymczasem miłosny wątek w „Bokserze” wpisany jest w dwie znajome konwencje: jedna to chwacka gra w kotka i myszkę z władzą, w której Kasia (Adrianna Chlebicka) jest zaledwie komediowym ornamentem. Druga to socjalno-bytowa napinka, w której faceta ciągnie do nieznanego londyńskiego raju, a kobietę do znanego peerelowskiego piekła. Szkoda zwłaszcza Chlebickiej, gdyż jest najlepsza w obsadzie – znajdzie się w „Bokserze” z pół tuzina scen, w których wyciska z drętwych dialogów jakiś rodzaj psychologicznej prawdy. 

Chwalony powszechnie za swoją rolę Eryk Kulm stara się jak może, ale wszystko zostaje na wierzchu, nic nie buzuje pod skórą, żadna membrana nie oddziela spokoju od ledwie maskowanej wściekłości, arogancji, frustracji. To w dużej mierze wina tekstu, a konkretniej – ekspozycji, w której Jędrzej najpierw jest maltretowanym dzieckiem z głową pełną snów, a później chłopkiem-roztropkiem z ambicjami. 

W „Kuleju” tymczasem scenarzystom (czyli Żuławskiemu i Rafałowi Lipskiemu) wystarcza piętnaście minut, by rzucić światło na bohatera z kilku stron; pokazać go jako sportowca, męża, syna, kolegę oraz obywatela żyjącego w konkretnym ustroju. Zanim ekspozycja dobiegnie końca, wiemy, z kim mamy do czynienia, co daje mu siłę, jakie są jego słabości i co sprawia, że krwawi mu serce. Właśnie tak, a nie za sprawą komunałów o lepszym świecie oraz szlagierów Creedence Clearwater Revival, podnosi się fabularną stawkę.    

Film Okorna nawiązuje tytułem do żelaznej klasyki polskiego kina sportowego, czyli „Boksera” Juliana Dziedziny z 1966 roku. Zabawne, że to właśnie z Dziedziną bawi się ekranowy Jerzy Kulej. I że wystarcza to twórcom za całą sekwencję „fotogenicznego upadku” bohatera. W tym samym czasie bokser (ten z Londynu) leczy kryzys małżeński seksem w trójkącie z hedonistyczną dziennikarką (Waleria Gorobets) i rozpływa się w luksusach ofiarowanych przez mafijnego bossa. I tak to się z grubsza toczy: szarzyzna kontra brokat, przepaska Trzepiecińskiej kontra zuchwale podkręcony lok Lizy Minelli, swojski Chałabała kontra faceci w futrach i złotych kajdanach. Śmieszne to wszystko. I, prawdę mówiąc, nieco obraźliwe dla widza, który na pewno nie pogubiłby się w nieco bardziej skomplikowanym i pocieniowanym świecie. 

Ile na dziesięć? 

Z trzech i ośmiu wychodzi jedenaście. Gdy podzielimy przez dwa, wyjdzie nam polskie kino w całej rozciągłości swoich ambicji, stylistycznych wyborów oraz aktorskich popisów. Mogło być lepiej. Mogło być gorzej.  

Reklama