„Droga Natalio, przestań rodzić dzieci i napisz książkę”. O pisarstwie Natalii Ginzburg
( 15.04.2025 )
„Zajmowały mnie kaszki ryżowe i jęczmienne oraz to czy na zewnątrz jest słońce, czy go nie ma, czy jest wiatr, czy go nie ma i czy mogę wyjść z dziećmi na spacer. Wydawały mi się zbyt ważne, żeby można się było jeszcze zatracać w głupich historiach i głupich, zaskorupiałych postaciach”. Czasem tylko dzika tęsknota za pisaniem budziła ją w nocy, ale dość długo udawało się ją uciszyć.
Porównania jednych pisarzy lub pisarek do drugich zazwyczaj okazują się co najmniej chybione, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że istnieje pewna nić łącząca twórczość Joan Didion oraz Natalii Ginzburg. Dwie wielkie prozatorki, które w refleksji autobiograficznej znalazły sposób na własne pisanie. Dwie kobiety o życiorysach naznaczonych śmiercią bliskich, szukające swojego miejsca w literaturze zdominowanej przez mężczyzn.
Natalia Ginzburg urodziła się niecałe 20 lat przed przyjściem na świat Didion, w Palermo. Rodzina opuściła Sycylię, kiedy Ginzburg miała zaledwie trzy lata, nie pamiętała więc wyspiarskiego życia, ale nauczyła się za nim tęsknić, tak jak nauczyła się chodzić czy mówić. Rodzina przeniosła się do Turynu, dając początek okresowi zwanemu „czasami via Pastrengo”, od nazwy ulicy, przy której mieściło się przestronne, choć ciemne i wilgotne mieszkanie Levich. Trzon żydowsko-włoskiej familii stanowić będą rodzice i piątka dzieci. To relacje między nimi będą stanowić siłę napędową pisania Natalii Ginzburg.
Rodzina zanurzona w słowach
„W tym domu robi się tylko młyn”, mawiała o rodzinie Levich babka ze strony ojca i miała prawdopodobnie na myśli dynamikę opartą na wybuchach złości i wesołości, jaka musiała panować u Levich. Na czele rodu stał Giuseppe Levi, żydowski profesor anatomii, wybuchowy człowiek o ciętym języku, a do tego patriarcha, jakich mało. Bez zbędnych ceregieli wyzywał bliskich od pacanów, osłów i murzynów, których to epitetów używał na bardzo konkretne ludzkie przywary. Postać zabawna w swoich napadach złości, gdy się o niej czyta, lecz przerażająca, jeśli wyobrazimy sobie jego nabrzmiałą od gniewu twarz. „Żyliśmy w ciągłym strachu przed atakami wściekłości ojca, które zdarzały się niespodziewanie, często z błahego powodu, bo nie mógł znaleźć pary butów, bo książka nie leżała na swoim miejscu, bo przepaliła się żarówka, bo obiad trochę się spóźnił, bo jakaś potrawa się rozgotowała”, napisze najmłodsza córka.
Matka znajdowała się na przeciwległym biegunie. Wesoła, podśpiewująca opery Wagnera, otoczona przyjaciółkami zwanymi przez „Beppino” „paplami”, ochoczo „gnuśniejąca” (jego zdaniem) na kanapie zamiast ruszać z mężem w góry, w które siłą ciągnął dzieci. Ginzburg pisze, że potrafiła być szczęśliwa niezależnie od okoliczności. „Podobają mi się tylko moje dzieci! Tylko przy moich dzieciach dobrze się bawię”, miała wykrzykiwać, patrząc z lubością na swoje potomstwo.
Potomstwa miała piątkę. Najstarszy Gino, ulubieniec ojca, dobrze się uczył i jako jedyny lubił chodzić w góry. „Ojciec nigdy nie mówił o nim, że jest osłem, ale mówił, że nie bardzo jest go o co zahaczyć”. Bo Gino chodził z nosem w książkach i żuł w tym czasie bardzo dużo chleba. Następny w kolejności Mario lubił „zamknięte i ogrzane pokoje, półmrok i kawę”. On i Alberto odziedziczyli po ojcu temperament, potrafili bić się tak, że krew się lała. Alberto, najmłodszy z braci, nie zasługiwał nawet na miano „osła”, więc ojciec używał wobec niego mocniejszych słów (łobuz i nicpoń). Od nauki wolał grę w piłkę nożną i tylko nią się zajmował, Giuseppe Levi nie uznawał zaś innych sportów niż chodzenie po górach. Alberto sprzedawał rodzinne książki i srebra do lombardu, gdy potrzebował pieniędzy, matka odkupywała je zaś w obawie przed złością ojca, zanim ktokolwiek zdołał zauważyć braki. Ku zaskoczeniu wszystkich Alberto zostanie później lekarzem. Paola jako dziewczyna uczyć się nie musiała. Musiała natomiast odpowiednio dbać o konwenanse, ale zamiast tego udawała się na długie spacery z pewnym literatem, doprowadzając tym ojca do szału. Marzyła o sukni z czystego jedwabiu i udawała, że nie znosi gór, choć gdy miała okazję pojeździć na nartach, rzucała się na stok „jak lwica”.
Najmłodsza z rodzeństwa była Natalia. Podobnie jak bracia i siostra naukę w pierwszych latach odbywała w domu, ponieważ ojciec obawiał się zarazków w placówkach, ale tylko najmłodszą córkę uczyła mama. Natalia nigdy nie opanowała arytmetyki. Opanowała za to specyficzny język, jakim posługiwała się jej rodzina i ten właśnie język pozwolił jej napisać najsłynniejszą książkę w swoim dorobku, Lessico famigliare (Słownik rodzinny, tłum. Anna Wasilewska), w której opisuje funkcjonowanie nie tylko własnej rodziny, ale atmosferę Włoch w przededniu, w trakcie i zaraz po II wojnie światowej. Z czasem w humorystyczne opisy rodzinnych utarczek wkrada się wielka historia: aresztowania Maria i ojca, działalność konspiracyjna członków rodziny, postaci ukrywane w domu Levich, niepokój, który Ginzburg chłonie dziecięcym umysłem, by wiele lat później oddać go w swoich książkach.
Żyć z porwanymi butami
W wieku 22 lat z Natalii Levi staje się Natalią Ginzburg, gdy wychodzi za mąż za Leone, rusycystę i antyfaszystowskiego działacza, współzałożyciela wydawnictwa Einaudi, w którym jego żona znajdzie później pracę i drugi dom. Za swoją działalność antyfaszystowską Leone Ginzburg zostaje zesłany do niewielkiej miejscowości w Abruzji, gdzie podąża za nim żona z dwoma małymi synkami. Córka rodzi się już w Aquili. Natalia Ginzburg układa sobie życie na zesłaniu, gdzie „każdego dnia narasta […] tęsknota”. W końcu Leone udaje się zbiec do Rzymu, a jego żona przekonuje niemiecki transport, że zgubiła dokumenty i jest krewną swojej abruzyjskiej sąsiadki. Uczynni Niemcy, o ironio, zawożą ją i dzieci do Rzymu, gdzie spędzi dwadzieścia dni z mężem, zanim umrze on podczas tortur w rzymskim więzieniu. W Słowniku rodzinnym śmierć męża Ginzburg opisuje właśnie tak – bez patosu, ozdobników czy jakichkolwiek przejawów rozpaczy, co tym bardziej uderza podczas lektury. O tragedii informuje najprostszymi słowami, bo tym razem jej rodzinny słownik zionie pustką.
„Już nigdy nie wyzdrowiejemy z tej wojny. To bez sensu. Już nigdy nie będziemy pogodni. Nie będziemy jak ci, którzy rozmyślają, studiują i spokojnie urządzają swoje wnętrza. Spójrzcie tylko, co zrobiono naszym domom. Spójrzcie, co zrobiono nam. Już nigdy nie będziemy spokojni”, napisze w eseju Syn człowieczy (tłum. Weronika Korzeniecka). Na pamiątkę okresu wojennego Ginzburg już zawsze będzie chodzić w zniszczonych butach, jak wtedy, gdy nie mogła sobie pozwolić, aby swoją jedyną obszarpaną parę oddać do szewca. „Kiedy ich [rodzinę] odwiedzam, na widok moich butów podnoszą głośne okrzyki oburzenia i bólu. Ale ja wiem, że z porwanymi butami też można żyć” (Porwane buty, tłum. Weronika Korzeniecka). Buty są jak talizman – nie pozwolą zapomnieć o wojnie, ale też przypominają o sile, dzięki której przetrwała najgorsze.
ia jednych pisarzy lub pisarek do drugich zazwyczaj okazują się co najmniej chybione, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że istnieje pewna nić łącząca twórczość Joan Didion oraz Natalii Ginzburg. Dwie wielkie prozatorki, które w refleksji autobiograficznej zn
Wiedzieć dużo o sosie pomidorowym
Z końcem wojny Natalia Ginzburg miała więc trójkę maleńkich dzieci, buty w strzępach i złamane serce. Paradoksalnie to wtedy jednak zaczyna się jej najbardziej twórczy okres. Już wcześniej opublikowała swoją pierwszą powieść La strada che va in città [Droga, która prowadzi do miasta] pod nazwiskiem Alessandra Tornimparte. Kolejną – É stato così – podpisze już swoim nazwiskiem. Zatrudnia się w wydawnictwie Einaudi pod wodzą najlepszego przyjaciela Leona, pisarza Cesarego Pavese. Ten przed samobójczą śmiercią miał zostawić jej w liście wiadomość o treści: „Droga Natalio, przestań rodzić dzieci i napisz książkę”.
Siła Natalii Gizburg polega jednak na tym, że potrafi łączyć obie te dziedziny życia, więcej – przenikliwość, z jaką potrafi obserwować relacje międzyludzkie i dynamikę układu rodzinnego, potrafi wpisać do swojej prozy. W eseju Mój zawód (tłum. Weronika Korzeniecka) Ginzburg rekonstruuje własną drogę twórczą. Pisać zaczynała od nastoletniej poezji, by płynnie przejść do powieści o dziewczętach i karocach. Następny etap to opowiadania i usilne próby pisania jak mężczyzna. „(…) byłam przerażona, że po moim pisaniu widać, iż jestem kobietą”, zanotuje. A potem pojawiają się dzieci. Początkowo wydaje się, że nie da się tych dwóch żywiołów – macierzyństwa i literatury – pogodzić. „Zajmowały mnie kaszki ryżowe i jęczmienne oraz to czy na zewnątrz jest słońce, czy go nie ma, czy jest wiatr, czy go nie ma i czy mogę wyjść z dziećmi na spacer. Wydawały mi się zbyt ważne, żeby można się było jeszcze zatracać w głupich historiach i głupich, zaskorupiałych postaciach”. Czasem tylko dzika tęsknota za pisaniem budziła ją w nocy, ale dość długo udawało się ją uciszyć.
Pisanie, które Ginzburg nazywa „swoim zawodem”, wydawało się wyczerpane, ale w głowie pisarki powstało miejsce na nową literaturę, taką, która nic nie udaje, nie neguje bycia kobietą i matką. „[W]ydawało mi się, że wiem wiele rzeczy na temat sosu pomidorowego. I chociaż nie znalazły się w opowiadaniu, dla mojego zawodu było istotne, żebym je wiedziała”, zanotuje. Pisze w pośpiechu, wybiera krótką formę, bo czas na pisanie to czas ukradziony, a poza tym jako najmłodsze dziecko w domu była wiecznie uciszana – w ten sposób nauczyła się syntetyzować myśli, pisać oszczędnie, unikać ozdobników i rozwlekłych wywodów. Wbrew radzie Pavesego w 1950 roku wyszła powtórnie za mąż za anglistę Gabriela Baldiniego, któremu urodzi dwójkę kolejnych dzieci. Jej twórczość literacka tylko się rozkręca.
Najlepiej odnajduje się w pisaniu osobistym, pierwszoosobowym – trzecią osobą przyrównywała do oglądu z góry, na którą nie umiała się wspiąć – takim, w którym praca pamięci płynnie przeplata się z teraźniejszością. Tajniki narracji czerpiącej ze wspomnień nie były jej obce jako tłumaczce Prousta, a jednak potrafiła nadać swojej prozie lekkość, ton rzuconego bezwiednie komentarza zamiast wykoncypowanej refleksji ciężkiego kalibru. We wstępie do Słownika rodzinnego zapewnia, że nic nie zmyśliła, ale radzi traktować książkę jako powieść. Esej Mój zawód, jeden z ciekawszych w zbiorze Małe cnoty, pokazuje profesję pisarską jako błogosławieństwo dające uczucie prawdziwego szczęścia. Jego metaforycznym uosobieniem jest jednak srogi pan, który smaga swych sługów aż do krwi i nigdy nie okazuje wsparcia. Między tymi dwoma skrajnościami – akceptacji i szczęścia oraz okrutnej wysługi – Ginzburg widzi swoje pisanie, które umniejsza mimo kolejnych nagród (m.in. najważniejsza włoska nagroda Premio Strega za Słownik rodzinny) i sukcesów. „Kiedy piszę, zwykle myślę, że to coś bardzo ważnego i że jestem wielkim pisarzem. (…) Ale w zakamarkach duszy dobrze wiem, kim jestem: pisarzem małym, maluśkim. Przysięgam, że mam tego świadomość” – zapewnia, jakbyśmy mogli zarzucić jej butę.
„Etyka, w której się nas wychowuje, zakłada, że inni, dowolni inni, są z definicji bardziej interesujący od nas”, to już Joan Didion w eseju O prowadzeniu notatnika (tłum. Mikołaj Denderski). „Ale zdradzają nas nasze zeszyty z zapiskami, bo jak sumiennie byśmy nie odnotowywali tego, co widzimy dookoła, wspólnym mianownikiem naszych obserwacji jest zawsze, w sposób przejrzysty i bezwstydny, owo nieprzejednane ‘ja’”, dodaje. Zmysł obserwacji ludzkich charakterów, ale przede wszystkim wrażliwość na ich głosy oraz wyważenie ich głosem własnym, a do tego umiejętność przyglądania się rzeczom w skali mikro – z tego wyrasta pisarstwo Natalii Ginzburg, włoskiej klasyczki, której Słownik rodzinny – rzecz pozornie mała, o drobnych codziennych utarczkach pewnej rodziny – stał się szkolną lekturą.
