Yay! Piesek bije brawo! OSCARY 2024
( 12.03.2024 )
Yay! Piesek z Anatomii upadku bije brawo! Buuu! Jimmy Kimmel załatwia prywatę z Donaldem Trumpem. Yay! Takashi Yamazaki wychodzi na scenę ze złotą figurką Godzilli! Buuu! – Michał Walkiewicz podsumowuje Galę Oscarów 2024
Robi ostatnio furorę powiedzenie „stanąć w prawdzie”. Dla przykładu, w prawdzie staje już nie tylko człowiek w kryzysie wiary albo pacjent po psychoterapii, ale i uczeń dobrowolnie przyznający się do wagarowania lub listonosz, który przyznaje, że zostawił awizo, bo nie chciało mu się latać po piętrach. Nic dziwnego, że nawet na Oscarach ktoś co chwilę stawał w prawdzie. Niekiedy – w prawdzie historycznej, jak twórcy Strefy interesów. Częściej – w prawdzie ekranu, która głosi, że nie ma takiej tragedii, której nie dałoby się przepracować wpinką „Stop przemocy”. A jakie prawdy o samych Oscarach wyłoniły się podczas tegorocznej gali? Wybrałem pięć, w końcu w Hollywood wszystko jest policzalne.
Cena krindżu
Niby go nie widać, ale jednak trudno go przeoczyć. John Cena wyskoczył na scenę tak, jak go siłownia stworzyła (nawiązując zresztą do słynnej oscarowej przebieżki nagusa z 1974 roku). Z jednej strony – klasyczna oscarowa fanfaronada i ból zębów. Z drugiej – świetnie odegrany skecz (fraza „męskie ciało to nie żart” zrymowała się pięknie z Ryanem Goslingiem odtwarzającym słynny układ choreograficzny Marylin Monroe). Zawsze twierdziłem, że wrestlerzy to lepsi aktorzy niż sami aktorzy, zwłaszcza w warunkach scenicznych, a generalna konferansjerska czerstwota utwierdziła mnie w tym przekonaniu. Król był nagi, a schodząc ze sceny zbił piątkę ze Dwaynem „Skałą” Johnsonem. Są między nimi niewyrównane rachunki krzywd. Jest miłość, bolesna historia i odkupienie. Jak u Kieślowskiego.
Czasem mniej znaczy po prostu… mniej
Emma Stone wróciła do domu z rycerzykiem Akademii. Lily Gladstone wróciła do domu bez rycerzyka, choć była faworytką. Stone na swoja nagrodę zasłużyła, gdyż w Biednych istotach odegrała czterdzieści tysięcy faz kształtowania się (samo)świadomości. Gladstone na swoją nagrodę nie zasłużyła, gdyż nominowano ją w kategorii aktorki pierwszoplanowej z koniunkturalnych względów.
Emma Stone, Biedne istoty
Czas krwawego księżyca – wbrew temu, co usłyszycie na mieście – nie jest filmem Lily Gladstone. To jednosobowe „tuman show” dyrygowane przez Ernesta Burkharta (Leonardo Di Caprio). Akademicy mogli nominować Gladstone w kategorii drugoplanowej, ale przecież wtedy rywalizowałaby o wyróżnienie z Da’Vine Joy Randolph z Przesilenia zimowego. Wychodzi na to, że w każdej kategorii wystarczyła jedna reprezentantka mniejszości do trzymania listka figowego. Podejrzewam też, że już za rok o Gladstone w kontekście Oscarów będzie się mówić tak jak o Emmanuelle Rivie, Barkhadzie Abdim, Demiánie Bichirze albo Sandrze Hüller, czyli wcale. A szkoda, bo to kawał roli. Drugoplanowej.
Głosy z głębin
Mmmmm, soszjal midja. To dzięki nim autorytety z każdej dziedziny życia publicznego mogą tłumaczyć nam świat dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Wreszcie nie musimy obgryzać paznokci przez cały rok w oczekiwaniu na ceremonię Oscarów, by usłyszeć, co gwiazdy kina i estrady mają do powiedzenia o geopolityce, wojnie i ekonomicznych turbulencjach. Szokujący jest fakt, że w tym roku mówili jedynie ci, którzy mieli do tego intelektualne i moralne kwalifikacje.
Lily Gladstone, Czas krwawego księżyca
Jonathan Glazer odebrał statuetkę za Stefę interesów, Mstysław Czernow – za dokument 20 dni w Mariupolu. W eleganckiej mowie będącej jednocześnie kluczem interpretacyjnym filmu, Glazer złożył hołd Aleksandrze Bystroń-Kołodziejczyk, która przemycała jedzenie dla oświęcimskich więźniów. Z kolei Czernow – odbierając pierwszego Oscara dla ukraińskiego filmu w historii – mówił: „Kino tworzy pamięć, a pamięć tworzy historię”. To narracje, które mogłyby usprawiedliwić sens istnienia Oscarów przez kolejne kilka dekad, gdyby nie fakt, że ich następstwem był show z cyklu: „A teraz połykacze ognia w piosence Papa Rapa Rapa Papa z piosenki o chrupkach Cheetos”. Fakt, że Glazerowi Oscara wspólnie wręczali „Skała” i raper Bad Bunny, też jest jakimś heglowskim ukąszeniem. Takie są prawa oscarowych dziejów. Tak musiało być. Człowiek jest tylko trybikiem, a fabryka wszystkim.
Oppenbarbie czy Barbenheimer?
Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni. Barbie wzięła szturmem kinowe kasy, ale to Oppenheimer zapisze się w historii kina. Nie szkodzi. Promocyjna symbioza rzeczonych filmów ocaliła wiarę w wypłacalność Hollywood, a nagrody to jedynie efekt uboczny procesu, którego kino najzwyczajniej w świecie potrzebowało.
Kiedy na scenie pojawił się Steven Spielberg, trochę się rozmarzyłem: a co, jeśli wręczy statuetkę Glazerowi i tym samym stworzy pomost między dwoma, równie potrzebnymi, narracjami o Holokauście? Marzenie ściętej głowy. Spielberg wręczył Oscara Christopherowi Nolanowi i jest to dobra wiadomość. Nawet jeśli na obecnym etapie jego reżyserskiej kariery jest to nagroda za całokształt twórczości – od Memento po Mrocznego rycerza i Dunkierkę. To wielki reżyser, być może największy twórca filmowej epiki od czasu Davida Leana. Byłby lekki przypał, gdyby podzielił los Hitchcocka oraz Kubricka i za czterdzieści lat obudził się z Oscarem za efekty specjalne. Albo bez Oscara.
Christopher Nolan, na planie Oppenheimera , fot. Universal Pictures
Co do przegranych (a przynajmniej tych, którzy przegrali w najważniejszych kategoriach), mogę napisać jedynie tyle, że o Lanthimosa jestem spokojny. Dziś – spleciony w gorącym uścisku z Hollywood – jest trochę jak Mozart na dworze Józefa II. Na kolejnych Oscarach zagrozić może mu jedynie legion Salierich kręcących filmy w rodzaju Maestra albo remake’u Zakochanego Szekspira.
Jedna łapa nie klaszcze
Yay! Piesek z Anatomii upadku bije brawo! Buuu! Jimmy Kimmel załatwia prywatę z Donaldem Trumpem. Yay! Takashi Yamazaki wychodzi na scenę ze złotą figurką Godzilli! Buuu! Realizatorzy przepędzają go ze sceny muzyką. Yay! Arnold i Danny, „popularni bliźniacy”, strofują Batmana Keatona. Buuu! Przypinki Artists4Ceasefire nie rozwiązują konfliktu w Gazie. Yay! Ryan Gosling cały w różu! I Slash cały w czerni! Buuu! Andrea Bocelli po koncercie dla życia poczętego w Polsce śpiewa też na Oscarach (szkoda, że organizatorom zabrakło odwagi swoich kolegów po fachu z Polsatu i nie podstawili sobowtóra). I tak w koło Macieju – w tym roku, w kolejnym i w następnym. Wspaniała to była noc, nie zapomnę jej aż do czwartku.
