„Sierpień” napisałem z przekory i złości. Rozmowa z Pawłem Sołtysem „Pablopavo”

( 09.10.2024 )

Mnie ludzie wzruszają. Wszyscy żyjemy krótko, jesteśmy mniej lub bardziej samotni, osaczeni i ja lubię poskrobać głębiej, pod maskę stroszenia piórek i kozaczenia.

Rozmowa z Pawłem Sołtysem i Pablopavo w jednym. Jako ten pierwszy pisze książki, w październiku nakładem Czarnego ukaże się trzecia w jego dorobku, „Sierpień”. Jako Pablopavo nagrywa muzykę w różnych konfiguracjach. Śpiewa w Vavamuffin. Za swój muzyczny dorobek został nagrodzony Paszportem Polityki (2014), a za książkowy – Nagrodą Literacką im. Marka Nowakowskiego i Nagrodą Literacką Gdynia (obie w 2018).

Żeby nie zacząć od tematów trudnych – czemu uważasz, że Norbi powinien pozostać prowadzącym „Koła Fortuny”, co ostatnio podkreśliłeś na Facebooku?

Niezależnie od tego, co myślę o nim jako o artyście, jest miłym człowiekiem i świetnie prowadził ten program. Lubię oglądać teleturnieje, często z córką do nich zasiadamy i trochę mnie zmuliło, że go wyrzucili. Zauważyłem, że te zmiany dotknęły większej liczby gospodarzy programów. Wygląda na to, że nowa władza musi się zająć nawet wymianą prowadzących teleturnieje, co jest dość śmieszne. Żeby nie było, tak samo było z poprzednim rządem. Norbiego mi szkoda, bo razem z Izabellą Krzan sprawiali wrażenie, że naprawdę lubią uczestników, że cieszą się ich obecnością. To nie jest wcale częste w telewizji. Na koncert Norbiego nigdy bym nie poszedł, ale na kawę, piwo, herbatę, żeby miło spędzić czas – z przyjemnością.

Łatwo zapomnieć o cudzej wrażliwości, kiedy obracamy się w świecie mediów.

Wszystko zależy od tego, czy pielęgnujesz tego wrażliwego człowieka w sobie, czy też odstawiasz gdzieś na boczny tor, bo porywa cię życie artystyczne lub sceniczne. Najtrudniej być sędzią we własnej sprawie, ale staram się człowieka w sobie pielęgnować jak najlepiej. Nie pociągał mnie nigdy blichtr gwiazdorski, ale nie miałem takiego statusu na dłużej.

Jestem muzykiem, autorem tekstów piosenek, gitarzystą. Jestem ojcem, to bardzo ważne, i mężem. Jestem pisarzem, co mi trudno przechodzi przez gardło – ale jestem. Zawsze mi się podobało bycie blisko ludzi, zejście do nich po koncercie, interakcja. W tym sensie jestem też punkowcem. W odbiorcy widzę zawsze takiego samego człowieka jak ja, tyle że wykonujemy inne zawody.

Paweł Sołtys, fot. Zofia Dimitrijevic

Czyli, tak jak Norbi, raczej lubisz ludzi?

Bardzo różnie z tym bywa, natomiast zapamiętałem takie zdanie z filmu, „Człowiek nigdy nie jest tak zły, jak jego najgorszy uczynek”, i tego się trzymam. Przede wszystkim jestem blisko z innymi ludźmi. Choćby dlatego, że nie mam samochodu i poruszam się tramwajami i autobusami, jestem bliżej tak zwanego „normalnego” człowieka. Nie straciłem dystansu. Kiedyś powiedziałem Muńkowi, który trochę mi się żalił, że już nie ma o czym pisać: „Poruszasz się wszędzie tym wypasionym Volvo i straciłeś kontakt z ulicą”. 

Powiem inaczej – mnie ludzie wzruszają. Wszyscy żyjemy krótko, jesteśmy mniej lub bardziej samotni i osaczeni, a ja lubię poskrobać głębiej, zajrzeć pod maskę stroszenia piórek i kozaczenia. Pamiętam doskonale moich kolegów z osiedla, nierzadko ostrych zakapiorów, często brutalnych, bo tego wymagały od nich okoliczności początku lat 90. na warszawskim blokowisku. I często pod tym wszystkim byli wrażliwi. Na pewno nie byli to źli ludzie. Czasem jesteś po prostu osadzony w takich okolicznościach, że musisz założyć pancerz, nierzadko pójść w przemoc, żeby przetrwać.

Gdyby opisać twoją twórczość – muzyczną i literacką – jednym wyrażeniem, powiedziałbym: miejskie opowieści.

*Reklama

No tak, bo mieszkam w mieście, to są miejskie (śmiech). Gdybym mieszkał na wsi, to by były wiejskie. To po prostu są rzeczy, które widzę, których dotykam. Czasem podsłuchuję, a potem przetwarzam w celach muzycznych czy pisarskich. Zawsze podobał mi się w sztuce realizm, w tym sensie, że oddawał świat takim, jakim jest. On może być surrealistyczny, odjechany, zniekształcony, ale jego podstawą jest to, co naprawdę przeżyłeś, widziałeś albo przynajmniej ktoś ci opowiedział.

To tutaj od razu spytam – czy piszesz dla innych?

Tak, oczywiście. Nie piszę tylko dla siebie. Nigdy nie podobało mi się takie postawienie sprawy, że twórca robi coś tylko dla siebie. Nie kupuję tego, bo w takim razie po co wystawiasz to na światło dzienne? Przy pisaniu piosenek – dzięki koncertom – masz kontakt z tymi, dla których piszesz, widzisz ich odbiór. Przy pisaniu książek „oddzielność” jest większa. Rozumiem, że ktoś może chcieć tworzyć tylko dla siebie, ale mnie zależy, aby trafić do ludzi. Żeby to nie było takie hermetyczne, tylko dla ciebie i najbliższego przyjaciela.

Chodziło mi o to, czy piszesz teksty piosenek dla innych artystów, czy jesteś ghostwriterem – ale objawiła nam się złożoność tej kwestii.

Aaa, dobra, nie załapałem! Zabawnie wyszło. Odpowiadając zatem na takie pytanie, to nie – praktycznie w ogóle. Miałem różne propozycje, spotkania już z konkretnymi osobami, nawet przygotowałem jakieś szkice, ale… to jest trudne. Mam konkretny styl i nie do końca umiem pracować „na rybkę”, jak Osiecka, mając jakieś podstawowe słowa, podziały. U mnie to nie działa. Nie chodziło o emocje, o wcielenie się w inną postać. Pokonywały mnie takie techniczne kwestie. Były bodajże trzy sytuacje, które zakończyły się nagraniem piosenki, ale to były wyjątki.

Paweł Sołtys, fot. Monika Sołtys

„Sierpień” to tytuł nadchodzącej książki, o ostatnim dniu sierpnia opowiada twój bardzo popularny utwór, my rozmawiamy we wrześniu, a w październiku, oprócz premiery wspomnianego tytułu, czeka cię jeszcze coroczne Tournee Warszawskie. To zawsze wyjątkowe wydarzenie dla ciebie.

Tak – i wiem też, że ludzie na to czekają. Siłą rzeczy ogranicza się to do słuchaczy z Warszawy i okolic, w dodatku niewielkiej ich liczby, bo z reguły koncerty odbywają się w bardzo małych salach. Świetnym przykładem jest Kicia Kocia, będącą po prostu Klubokawiarnią na Grochowie, czy Młodsza Siostra, gdzie graliśmy rok temu. Jest miejsce na sto osób i występujemy na ziemi. Takie koncerty to też sprawdzian dla mnie i zespołu, bo nie masz jak schować się za światłami, scenografią, efektami – jesteś trochę sauté. Wchodzą chłopaki, rozstawiają sprzęt i musimy zabrać odbiorcę, od którego czasem dzieli nas pół metra, w wyjątkową podróż, bez żadnej pozy, sceny. Bardzo lubię też to, co dzieje się po graniu, rozmowy z ludźmi, spotkania, najczęściej pozytywne, często nawet pouczające.

Z Warszawą jesteś utożsamiany, twoja twórczość jest warszawskocentryczna. Czy nigdy nie bałeś się, że spotkają cię z tego powodu kłopoty? Wiadomo, że Warszawa nie wszędzie jest lubiana.

Ale często wynika to z tego, że ludzie mają mieszkańców Warszawy za wyniosłych, cynicznych, bucowatych. I na pewno skądś ta fama jest. Natomiast ja nigdy nie wychodziłem z postawą, że bycie stąd czyni mnie lepszym, ciekawszym, mądrzejszym. Jestem lokalnym patriotą, jasne, chodzę w czapeczce z Deyną, kibicuję Legii, opisuję historie dziejące się w Warszawie, bo po prostu tu się urodziłem i żyję. Bardzo rzadko było tak, że ktoś szukał we mnie wroga z tego powodu.

Czasem zaskakuje mnie to, jak wiele osób z innych miast czuje bliskość do tych utworów, które faktycznie aż „śmierdzą” Warszawą. Dla nich to po prostu historie ludzi takich jak oni, w wielkich blokowiskach czy na ulicach, które przecież wszędzie są takie same. Oni wyczuwają w tym autentyzm. Z drugiej strony przecież każdy z nas, kto czyta książki i słucha muzyki, regularnie wtapia się w inne miasta, państwa, bohaterów. Moc sztuki, moc słowa.

O czym, a może o kim jest „Sierpień”? O ludziach, o miejscu? W twoich wcześniejszych tekstach to często szło w parze.

Jest bohater główny – narrator – i to w dużej mierze jest o nim. Ale jest też o wielu różnych miejscach w Warszawie, i historycznych, i zupełnie nie, które tego narratora ciekawią. Jego zainteresowanie wynika z tego, że on jest takim obserwatorem, podglądaczem wręcz, dzięki czemu pojawia się w „Sierpniu” dużo postaci nieoczywistych, pozornie niewiele znaczących, ale wchodzących przynajmniej na chwilę w kadr jako postaci pierwszoplanowe. 

Ile w tym narratorze jest z ciebie?

To tajemnica (śmiech). Zdradzę, że mamy wspólną rodzinę, jesteśmy w podobnym wieku, natomiast nasze życiorysy nie są identyczne. On jest inteligentniejszy ode mnie, czyta mądrzejsze książki, jest większym erudytą. Mamy tych samych dziadków, prababcie, a ich dzieje przybliża „Sierpień”, więc nie chcę zanadto odkrywać kart.

Narrator na pewno dobrze zna język warszawskich chodników i ulic. 

On się uważnie przygląda, patrzy często tam, gdzie inni nie spoglądają. Szuka drugiego dna, umie dokładnie opisać wgłębienia w chodniku, dopisać do nich historię. Więc i o nich jest „Sierpień”. O tym, czym jest uważność i ciekawość w człowieku, który, poznając losy ulic, ścieżek, dróg, nadaje im pewien bieg.

( Muzyka ) ( Rozmowa ) ( Jarosław Kowal )

Wierzę w siebie i w swoją sztukę. Rozmowa z Trupą Trupa

Koniec lata jest szczególnie melancholijny. Z lat dziecięcych zostaje nam żal, że to już koniec wakacji, że coś się kończy. Ile w narratorze jest żalu i melancholii?

Jest w bardzo specyficznym momencie życia i tak naprawdę nie sposób do końca stwierdzić, czy targają nim żal, melancholia czy raczej już rozpacz. Nie chcę wszystkiego opisywać, żeby ludzie przeczytali książkę, natomiast ten książkowy sierpień jest bardzo duszny, upalny, przerywany ulewnymi deszczami, przez co staje się wręcz upiorny. Nie ma pogody środka, co narratora dodatkowo dociska. I słowo „upiorny” trochę wisi nad akcją tej minipowieści.

Jak często przy tworzeniu “Sierpnia” musiałeś sięgać do autocenzury?

Niedużo chyba. Jeśli jakąś mam, to na takiej zasadzie, że tutaj przesadziłem z poetyckością i że trzeba to trochę przyciąć, żeby ci biedni czytelnicy nie oszaleli. Natomiast pod względem emocjonalnym tej autocenzury praktycznie u mnie nie ma. Uważam, że pisanie książek, nawet tych, które pozornie nie są o tobie, to rozbieranie się do golasa i wystawianie na świat. Taka tej roboty uroda i przekleństwo.

Im człowiek starszy, tym częściej obcuje ze śmiercią, zarówno osób nam bliskich, jak i tych dalszych. Czy to może być dla artysty pobudzające twórczo?

To trudne pytanie, bo taka głęboka, prawdziwa rozpacz nie jest pobudzająca. To coś, co rozbija człowieka. Gdy umarła moja mama, przez kilka miesięcy nie napisałem ani słowa. Wszystko wydawało mi się trywialne, niewarte zapisywania. Natomiast gdy się już wyjdzie z tej najczarniejszej jaskini i przepracowuje smutek, by żyć dalej, to wtedy tak. Jak w nadchodzącej książce, w której moja mama (a konkretnie – mama bohatera) jest jedną z figur. 

Do tego zmierzałem – na ile odejście twojej mamy odbiło się w tej książce?

Odbiło się w dwóch książkach, zarówno tej nadchodzącej, jak i tej, która się nie ukazała. Jest to moment ważny, oznacza koniec jednej z kilku najważniejszych relacji, jakie możesz mieć w życiu. Masz relacje z ojcem, matką, potem z żoną, dziewczyną, dziećmi, no i czasem jakaś przyjaźń.

A dziadkowie, babcie?

Różnie. U mnie akurat zarówno babcia, jak i dziadek występowali we wszystkich moich książkach, jako osoby pochodzące z tego starszego, wojennego pokolenia. Były nawet prababcie, bo potrzebowałem rzeczy wychodzących daleko w czasie i przestrzeni, a obie prababcie od strony mojej mamy pochodzą z odległych krajów. 

Wracając do wątku mamy – kiedy skończyła się moja relacją z nią, siłą rzeczy człowiek zaczął wspominać, tęsknić i otwierały się w głowie bardzo często pewne fragmenty, które przez wiele lat były schowane. Nie pamiętałeś, że je pamiętasz. Po jej śmierci często chodziłem na cmentarz i właśnie w trakcie tych „spacerów”, przypominały mi się jakieś wyjazdy, spotkania, rozmowy.

Najtrudniej przyszło mi opisywanie samego odchodzenia mamy. I tutaj, wracając trochę do wcześniejszej części rozmowy, uznałem, że to dla czytelnika mogłoby być za dużo, stąd tego wątku nie rozwijałem. Nie chciałem epatować rozpaczą i tłumaczyć, że odchodzenie matki to najgorsza chwila w życiu – każdy to wie i nie musisz dociskać tego pedału. Wolałem pewne kwestie zostawić w niedopowiedzeniu.

Paweł Sołtys, fot. Zofia Dimitrijevic

Mimochodem wspomniałeś o temacie, o który chciałem spytać – książce, która się nie ukazała. Pamiętam tylko jakiś krótki wpis w twoich social mediach, że książka się nie ukaże, ale chyba nigdy tego nie rozwinąłeś.

Przez cztery lata pisałem popieprzoną, szaloną książkę, inną niż to, co się ukaże. Absolutnie nie wiem, czy lepszą, od razu zaznaczę. Był to słownik o tytule „Słownik Oboczności Warszawskich”. Skończyłem pisać, ale w pewnym momencie z wydawnictwem doszliśmy do wniosku, że rozwiązujemy umowę. Oni chcieli zmian, na które ja po dłuższym namyśle się nie zgodziłem. Sugestie ze strony wydawnictwa sprawiłyby, że całe to wariactwo by uleciało, więc odrzuciłem taką możliwość.

Na początku oczywiście trochę się zdołowałem i chociaż odezwały się inne wydawnictwa, które wyraziły wstępne zainteresowanie, doszedłem do wniosku, że ta pozycja musi sobie poleżeć, bo być może część wątpliwości, jakie mi przedstawiono, ma sens. Nie jestem człowiekiem, który zjadł wszystkie rozumy, więc stwierdziłem, że odłożę to na bok, żeby nabrać dystansu. Ten temat nie jest zamknięty.

W trakcie tego zamieszania, 1 sierpnia ubiegłego roku, usiadłem sobie w kawiarni i postanowiłem, że zacznę pisać nową rzecz. Zupełnie nie wiedziałem, co to będzie, gdzie mnie zaprowadzi, ale czułem wewnętrzną przekorę i chęć zmierzenia się ze złością, może jakąś potrzebę zapomnienia? W efekcie w dość krótkim czasie powstała pozycja, która nosi tytuł „Sierpień” i ukaże się lada moment. Minipowieść, czyli coś, z czym nigdy wcześniej się nie mierzyłem.

Dlaczego wybrałeś taką formę?

Minipowieść czy nowela to naturalny krok po opowiadaniach. Wymyśliłem sobie takiego bohatera-narratora i chciałem o nim więcej opowiedzieć. I początkowo myślałem, że to można rozpisać na opowiadania, ale też zależało mi na jedności czasu – żeby to był upalny sierpień. I ani się obejrzałem, a miałem sto stron z okładem.

Skończymy rozmowę wątkiem zupełnie już pobocznym. Nie proszę cię o recenzję „Całego tego rapu”, nie do tego zmierzam. Chciałbym, żebyś – jako człowiek, który z raperami zna się doskonale, śledzi ten gatunek od dekad i na bieżąco, ale też ma na koncie sporo hiphopowych współprac – powiedział, czy wiedziałeś, że tak będzie, że hip-hop wejdzie do mainstreamu?

Z ręką na sercu – wiedziałem, że rap w Polsce będzie bardzo popularną muzyką, bo to było oczywiste dla każdego, kto dorastał w latach 90. i pamięta, jak wyglądało wtedy życie. Ten gatunek doskonale to opisywał, sprawiał, że mogliśmy w muzyce znaleźć niemałą cząstkę życia każdego z nas. Żaden inny gatunek nie był tak blisko ludzi. 

O ile przebicia się do mainstreamu mogłem się spodziewać, to aż takiego boomu nie. Dzisiaj przecież ten hip-hop to w zasadzie pop i w najbardziej popularnym wydaniu nie ma wiele wspólnego z tym, co nagrywała wspomniana Molesta, co robił Kaliber. 

To źle?

Nie, to naturalny element procesu komercjalizacji. Cieszy mnie, że coraz więcej osób znów chce trochę więcej brudu i niezależności w hip-hopie. Prężnie działa ta mniej popularna scena podziemna. O ile można jeszcze w 2024 roku mówić, że cokolwiek związanego z rapem jest podziemne (śmiech). Sam regularnie trafiam na twórczość raperów i raperek, którzy kwestionują ten główny nurt, materializm i hedonizm. Jest przeciwwaga dla rapu, który polega na wymienianiu marek ubrań i ciągłym myśleniu o flocie.

Jestem fanem i starych i nowych rzeczy. Cały czas. Jak mam rano wstać, a nie czuję się najlepiej, włączam sobie pierwszy Jazzmatazz [łączący hip-hop z jazzem projekt nieżyjącego już Guru, rapera i producenta duetu Gang Starr – przyp. red.], a nie cokolwiek innego.

Paweł Sołtys, Sierpień, Wydawnictwo Czarne, s. 120.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.