Podsumowujemy Nowe Horyzonty
Najswobodniej oddychałem wtedy, kiedy filmowcy zapominali o powinnościach kina i odchodzili od szukania odtrutek na problemy współczesnego świata. Podsumowanie Festiwalu mBank Nowe Horyzonty
Minie jakieś pięć minut filmu, zanim Elisabeth w końcu przestanie się śmiać. To bohaterka Armanda Halfdana Ullmanna Tøndela, grana tu przez Renate Reinsve. Pamiętacie ją z Najgorszego człowieka na świecie Joachima Triera, zapamiętacie na jeszcze dłużej dzięki tej jednej scenie. Elisabeth reaguje histerycznym śmiechem na nieznośny potok słów w trakcie pogadanki na dyrektorskim dywaniku. Jej syn, tytułowy Armand, rzekomo odwalił na przerwie coś paskudnego. Do szkoły wezwano rodziców, mają wyjaśnić sobie sytuację w jednym małym pokoiku – trochę jak w Rzezi albo Odkupieniu – ale też za bardzo się przy tym wzajemnie nie poobrażać. W końcu Tøndel kręci film o politycznej poprawności i pułapkach nowoczesnej moralności. O tym, że nie możesz zdjąć maski ułożonej mieszczanki, nawet jeśli właśnie ci mówią, że twój syn prawdopodobnie był molestowany przez kolegę z ławki. Chyba wszyscy bohaterowie czują absurd tej sytuacji, ale tylko Elisabeth reaguje adekwatnie – srogim, niewygodnym dla widzek i widzów rechotem.
Inna sprawa, że niekończący się śmiech przechodzi w równie długi szloch. Publiczność zgromadzona na wrocławskiej sali w ciągu jednego ujęcia przechodzi od chichotu do totalnej ciszy. I pewnie to rozchwianie najlepiej opisywałoby też całość mojego doświadczenia na tegorocznym festiwalu mBank Nowe Horyzonty: na jednym końcu spektrum Rumours Guya Maddina, na drugim Jutro o świcie Rúnara Rúnarssona – od katartycznego rżenia po katartyczny ryk. Ale powiedzieć tak to trochę banał, przecież oprócz śmiechu i płaczu w trakcie jedenastu dni festiwalu przeżywałem sporo innych, ciekawszych uniesień. Może i tak, tylko że najlepsze tegoroczne filmy wyróżniały się właśnie operowaniem najprostszymi emocjami.
Dlatego na 24. edycji festiwalu tak bardzo irytowali mnie filmowi kombinatorzy. Choćby taki Bertrand Bonello – przyjechał do Wrocławia z całą retrospektywą, na czele ze świeżutką Bestią, która okazała się świetnym dowodem na to, że czasem wypadałoby w porę ogarnąć, kiedy zejść ze sceny. Na przykład zanim twój filmowy fresk o kryzysie miłości niebezpiecznie przekroczy dwugodzinny metraż. Tylko że wtedy Bonello nie pomieściłby wszystkich rekwizytów i symboli, które najwyraźniej były niezbędne, żeby opowiedzieć tę banalną historię. Czego tu nie ma! Ogień i woda w metaforycznym splocie, białe gołębie, Léa Seydoux i jej egzaltowane monologi, George MacKay i jego samcza energia, porcelanowe lalki, kontener kostiumów oraz oczywiście temat sztucznej inteligencji jako wisienka na tym barokowym torcie.
Na zdrowy rozum nie powinienem więc też polubić nowego Yórgosa Lánthimosa. Tegoroczny film otwarcia, Rodzaje życzliwości, jest jeszcze dłuższy niż Bestia, bo trwa trzy godziny, w trakcie których Grek próbuje zrobić wszystko, żeby sprzedać swoje tezy w najmniej oczywisty sposób. Złośliwcy szeptali po seansie, że to jakaś filmowa abstrakcja, sztuka dla sztuki bez wyraźnego celu. Myślę jednak, że reżyser bardzo świadomie i precyzyjnie rozgrywa swój dramat o relacjach w przeróżnych smakach i konsystencjach. Jasne, że bez oczywistości – ale czy nie za to pokochaliśmy swego czasu Kła? Rodzaje życzliwości to rześki powrót do intrygującego Lánthimosa. Zwłaszcza po Biednych istotach, które raczej chwytały się rozpoznanych motywów i tendencji współczesnego kina artystycznego, sporo nadrabiając scenografią i kostiumem. Przy nowym filmie mam wrażenie, że dostaję do rąk skomplikowane puzzle, które jednak z przyjemnością chce się poskładać do kupy, a podział na trzy równej długości etiudy pomaga nie odkleić się od zabawy. Nawet jeśli Lánthimos w przerwie od większych projektów po prostu ćwiczy się tu w lanthimosowaniu, rezultat jest wyjątkowo satysfakcjonujący – dawno nie widziałem tak oryginalnej opowieści o związkowych spełnieniach i niespełnieniach, oczekiwaniach i rozczarowaniach. No i o bardzo szybkich, głośno warczących samochodach.
Chyba tylko w Aggro Dr1fcie fury warczały głośniej i agresywniej. Jeśli po coś przyjeżdżać na Nowe Horyzonty, to właśnie po takie rzeczy – wyszarpane przez zespół selekcjonerski pojedyncze seanse, które wzbudzają aplauz widowni już na etapie planszy tytułowej. Nie żeby miało to z góry świadczyć o jakości filmu Harmony’ego Korine’a, bardziej zadziałała tu potężna fama napędzana już od pierwszych pokazów w Wenecji i przejęta przez rodzimą krytykę i memiarzy-kinofilów (mam wrażenie, że w ostatnich miesiącach na facebookowym profilu Godardowskich igraszek co drugi post był o Aggro Dr1fcie). Nowohoryzontowa „jedynka”, zaanektowana przez sektę wyznawców Korine’a, tego wieczora nieraz huczała od oklasków: gdy zaczął się film, gdy na ekranie pojawił się raper Travis Scott i nawinął uduchowioną gadkę o Juliuszu Cezarze, gdy Korine zarzucał kolejne przegięte żarty o dupach i cyckach, gdy nakręcony w podczerwieni, osiemdziesięciominutowy film-performance dobiegł końca.
Pewnie klaskalibyśmy, nawet gdyby pięćdziesięciojednoletni reżyser przez kwadrans kręcił pustą ścianę, co mogłoby być nieznośne dla postronnych osób. Mogłoby, gdyby nie to, że Korine naprawdę sięga do stratosfery tego, co można jeszcze odkryć dla kina. Entuzjazm jest tu uzasadniony, jeśli w filmach szukamy doświadczeń redefiniujących konwencje i obalających zasady rządzące kinem. Aggro Dr1ft można porównać chyba tylko do Spring Breakers – innego popkulturowego arcydzieła ery cyfrowej, równie mocno dzielącego widownię i równie ekstremalnego w formie. Korine znów bawi się po swojemu, uruchamia bezczelne, thrashowe chwyty wyjęte trochę z TikToka, a trochę z PornHuba, i montuje z nich traktat o absolutnym wycieńczeniu dzisiejszym światem. Brakuje tu tylko, żeby bohaterowie gadali z auto-tunem. Chwała mu za to, że w swoim kontestowaniu nowoczesnej kultury nie idzie w oczywistą bekę, jest jak najdalszy od satyry w stylu Rubena Östlunda. Różnica polega na tym, że nagrodzony Złotą Palmą Szwed gardzi nowoczesnością, a Korine kocha ją miłością autentyczną, choć niejednoznaczną. I rozumie jej mechanizmy lepiej niż niejeden dzieciak urodzony już w czasach Internetu.
„Chyba jestem za mało hetero na ten film” – słyszałem od znajomych, którzy nie załapali się na entuzjazm młodych kinofilów. O co chodzi? Do końca nie wiem; mam nadzieję, że nie o nadreprezentację spluw, samochodów i gołych pośladków, bo sprzyjanie genderowo normatywnym gustom jest raczej ostatnim zamiarem Korine’a. Sam nie wspieram reglamentowania filmowych doświadczeń, jako hetero-chłopiec najlepiej bawiłem się w tym roku na pokazie ultraqueerowej Cheerleaderki Jamie Babbit.
Z kolei najswobodniej oddychałem wtedy, kiedy filmowcy zapominali o powinnościach kina i odchodzili od szukania odtrutek na problemy współczesnego świata, rozwiązań skierowanych do widowni i tak przekonanej do przeróżnych „słusznych spraw”. Im dalej od interwencjonizmu, tym bliżej tego, co dobrze działa na ekranie. To miałem na myśli, kiedy mówiłem o triumfie najprostszych emocji zamiast światopoglądowych manifestów.
Tegoroczne Horyzonty żyły takimi przesunięciami. Pretensji unikały i młode duchy, i uznane gwiazdy kina artystycznego. O ile nie dziwi młodzieńcza energia Kazika Radwanskiego (gorzko romantyczne Matt i Mara), który najwyraźniej mocno jara się mumblecorem, albo B-klasowa zajawka Coralie Fargeat (po debiutanckiej Zemście wraca z jeszcze bardziej szaloną Substancją), o tyle brawura i świeżość filmów Radu Jude czy Guya Maddina to jednak całkiem miła niespodzianka – zwłaszcza że ich poprzednie projekty solidnie mnie wymęczyły.
Tych dwóch mogłoby już odcinać kupony od dotychczasowej kariery, tymczasem nadal chce im się kombinować i szukać nowych formuł na swoje kino. Jude to prawdziwy bezczelnik, jego Nie obiecujcie sobie zbyt wiele po końcu świata trwa proporcjonalnie długo do długości tytułu i potrafi bez słowa komentarza zaserwować montażówkę z setką przydrożnych krzyży albo na dwa kwadranse zawiesić kamerę na wschodnioeuropejskiej rodzince w jednym statycznym kadrze. Wiem, że to brzmi jak opis typowo nowohoryzontowego slow cinema, ale nie z Jude te numery. W momentach najłagodniejszych rumuński reżyser sięga tam, gdzie polskie kino społeczne już dawno zwinęłoby się w kulkę, a w najbardziej przegiętych – jedzie po bandzie, przekraczając te słynne granice dobrego smaku i politycznej poprawności. A przy tym nie wkłada sobie samemu korony „bezkompromisowego twórcy”, jest na to zbyt niepoważny. A może właśnie zbyt poważny – i tylko my niepotrzebnie się umówiliśmy, że ma to oznaczać brak bluzgów i zachowanie tak zwanej klasy.
W podobnych rejestrach hardkoru operował tylko Guy Maddin z chyba pierwszym w historii kina horrorem dyplomatycznym, Rumours. Jego masturbujący się nieumarli wspólnie z rumuńskim patoinfluencerem Bobikiem z filmu Jude powiedzieli mi o rzeczywistości więcej niż niejeden mędrzec z sekcji Mistrzynie, Mistrzowie.
Jeszcze jeden duet ułożył mi się w festiwalową power couple, tyle że z trochę innych powodów niż Jude i Maddin. Miguel Gomes przyjechał do Wrocławia z Grand Tour, a Laura Citarella z Trenque Lauquen – oba filmy mówią o ucieczce od miłości i oba wypinają się na wymogi tego typu scenariuszy. Już samo to zasługuje na pochwalny uchył czapki, zwłaszcza że o podobnych sprawach na tegorocznych Horyzontach słyszałem głównie znane i lubiane śpiewki – że rozstawać się to trzeba umieć (Wrócicie do siebie Jonása Trueby), że czas uczy pokory (Jutro o świcie Rúnara Rúnarssona), albo że zwykłe kupowanie sobie ciasteczek to najromantyczniejszy gest pod słońcem (Wszystkie długie noce Shô Miyakego). Nie żebym narzekał, na tych dwóch ostatnich filmach wylałem łącznie basen łez, ale tylko Gomes i Citarella skutecznie mnie przekonali, że kino być może jeszcze nie opowiedziało wszystkich możliwych historii o miłości.
Może dlatego, że Grand Tour i Trenque Lauquen to historie w pewnym sensie niemożliwe, ulepione z jakiejś obcej współczesnemu kinu materii. Gomes kręci tak, jakby klasyczna era kina nigdy się nie skończyła, jego czarno-biała baśń emanuje energią Spotkania Davida Leana, a centralne figury tchórzliwego faceta i upartej dziewczyny przypominają moje ulubione duety z filmów Powella i Pressburgera. Dwugodzinna gonitwa kochanków po Azji składa się tu w historię o strachu i niedojrzałości, po której sam boję się szczerze spojrzeć w lustro.
Z kolei Trenque Lauquen to rzecz z jeszcze innej bajki, opowiedziana jak wielka modernistyczna powieść i w podobnie niedzisiejszy sposób wciągająca, choć trwa cztery godziny. Tym razem to kobieta ucieka od mężczyzny, a po drodze mimochodem opowiada i o sprawach przyziemnych, i wielkich – wolności, friend zone’ie, wypisywaniu się ze świata i jeszcze setce innych rzeczy. A wszystko to w taki sposób, jakbym oglądał pierwszy film w życiu. Po obejrzeniu chcesz od razu puścić całość jeszcze raz albo podzielić się tym z ukochanymi osobami. W środku jest sporo do wspólnego odkrywania.
Jeśli miałbym się pokusić o ubranie trendów tegorocznej edycji w ramy wymyślonego gatunku, powiedziałbym pewnie, że „nowa wrocławska ekstrema” jest zaskakująco konserwatywna. Brzmi niepokojąco? Chyba nie powinno, skoro właśnie filmy zakorzenione w tradycji proponowały najciekawsze jej rozwinięcia. W najgorszych przypadkach kończyło się jak w Zamknij oczy, gdzie stary mistrz, Víctor Erice, jako tysięczny reżyser w historii „pielęgnuje wiarę w moc kina” (co znaczy mniej więcej tyle, że przez trzy godziny smęci o teoretycznie przejmujących sprawach ostatecznych, a w praktyce skutecznie zabija emocje swoim nestorskim tonem).
Kiedy jednak uchylanie się od postmoderny oznacza nie zgrzybienie, tylko biegłość w snuciu historii i wywoływaniu emocji, to nawet najbardziej wyciszone, czterogodzinne kobyły potrafią skutecznie podnieść tętno. Dopóki nie zaganiasz widowni do przymusowego zamknięcia oczu, to najbardziej awangardowym gestem w czasach rozwrzeszczanych narracji bywa po prostu zamknięcie mordy.
Czytaj też: Sandler, jaki jesteś na żywo? Wywiad z aktorem
I taki to był tydzień w kulturze. Olimpiada w Paryżu, Gaspar Noe w Moskwie
Gaspar Noe, dla jednych wizjoner kina, dla innych naczelny krawędziowiec, dla reszty zwykła pała, pojechał sobie do Moskwy, żeby brać udział w wydarzeniach kolorowego magazynu „...
czytaj więcej ->Surrealizm: fakty i więcej mitów
Dlaczego surrealizm, jako jedyny z dwudziestowiecznych „izmów”, wciąż jest tak popularny? Odpowiedzi jest kilka i niektóre z nich tropi wystawa „Surrealizm. Inne Mity” w Muzeum ...
czytaj więcej ->Rola osoby, która fotografuje. Wystawa w Muzeum Fotografii
„Co robi zdjęcie?”, główna wystawa Muzeum Fotografii w Krakowie (MuFo), zachęca nas do myślenia nad rolą osoby, która fotografuje, ale również nad znaczeniem tego, co zostało sf...
czytaj więcej ->