Ciężkie, ale dobre. Polecamy książki na wakacje
( 11.07.2024 )
Tym, którzy lubią letnią porą sięgnąć po lekkie lektury, przypominam, że może rzeczywiście mowa tu o śmierci i szkielecie, ale, jak głosi tytuł, jest to szkielet słoneczny.
Co tu dużo mówić, wakacje to doskonały czas na czytanie. Piaskiem między kartkami nie należy się przejmować, przesadnym dociążeniem hamaka także – niech to będzie metaforyczny ciężar podany w lekkiej formie. Takie lektury latem sprawdzają się najlepiej.
Byleby do Tasmanii
Kiedy Paolo Giordano odbierał najważniejszą włoską nagrodę literacką Premio Strega za swój głośny debiut powieściowy Samotność liczb pierwszych, podobno wyraził wątpliwość, czy kiedykolwiek znów coś napisze. Na pytania dziennikarzy odparł, że będzie pisał tylko wtedy, gdy uzna, że ma coś ważnego do powiedzenia. Od tamtej pory turyński fizyk miał coś ważnego do powiedzenia jeszcze pięć razy, z czego po raz ostatni w najnowszej Tasmanii.
To historia Paola, także naukowca, i jego „prywatnych dziur ozonowych” oraz codziennych „drobnych katastrof”. Starsza od niego żona, Lorenza, odmawia poddawania się kolejnym próbom zajścia w ciążę. W konsekwencji Paolo musi pożegnać marzenia o potomstwie, co nie przychodzi mu łatwo: między parą narasta rozgoryczenie. Utrata nadziei sprawia, że wyostrza się jego zmysł obserwacji różnych tragedii: jego przyjaciel przechodzi przez koszmarny rozwód, a na dalszym planie świat mierzy się z ekstremizmem i nadciągającą katastrofą klimatyczną. Bohater przygląda się dalszym i bliższym niebezpieczeństwom, a niektóre – jak nagle absorbującą go bombę atomową – zaczyna badać pod kątem pisanej właśnie książki lub artykułów dla prasy. Paolo stara się do tych wszystkich kryzysów podejść racjonalnie, jak naukowiec, jednak żadne analizy nie są w stanie odpowiedzieć na mnożące się pytania: jakim cudem życie toczy się dalej? Co pcha człowieka ku samozagładzie? Dokąd uciekać, jeśli nie ma już nadziei? Według zaprzyjaźnionego fizyka najlepszym miejscem, by się ratować, jest Tasmania.
To nie jest wesoła powieść, bo Giordano mistrzowsko kreuje bohaterów samotnych i pogubionych, ale za to jest po prostu dobra. To jedna z tych książek, które mocno dociążają hamak i jeszcze każą się w nim bujać aż do ostatniej strony.
Przebudzenie uśpionych demonów
Trochę więcej ciężaru? Proszę bardzo:
Młodszy o niemalże dwa pokolenia od Annie Ernaux Anthony Passeron w swoim debiucie literackim – podobnie jak ona – zwrócił się ku autofikcji. W wywiadzie z Piotrem Kieżunem, autor jednak nazywa Uśpione powieścią, ponieważ jego celem jest ukazanie zbiorowego doświadczenia, a nie odtworzenie historii własnej rodziny. A jest to rodzina naznaczona tajemnicą, tajemnica zaś, jak to tajemnica – nie ustąpi, dopóki nie pożre każdego z zainteresowanych. A potem i tak wyjdzie na jaw.
W tym wypadku ów sekret łączy się z ważnym wydarzeniem, czyli odkryciem, wyodrębnieniem i zrozumieniem cech retrowirusa powodującego AIDS. Te dwa wątki Passeron opowiada równolegle: historię ze świata medycyny oraz dzieje jego stryja Désiré, który jako pierwszy w rodzinie masarzy z maleńkiego francuskiego miasteczka pod Niceą idzie do liceum i na studia, po czym porzuca swoje stabilne życie, by poczuć posmak przygody. Na drugim planie w różnych zakątkach świata mnożą się dziwne zachorowania, które skłaniają lekarzy do niemalże detektywistycznego śledztwa. Chorują i umierają osoby pozornie ze sobą niepowiązane (głównie homoseksualiści i narkomani, ale przecież nie tylko), a nić, która łączy wszystkich pacjentów, długo pozostaje niewidoczna. Nagłośnienie epidemii zataczającej coraz szersze kręgi szybko staje się pożywką dla homofobicznych kampanii – historia AIDS okazuje się także historią uprzedzeń i podziałów społecznych.
W końcu te dwie narracje muszą się spleść: wraz z powrotem Désiré do rodzinnej miejscowości pojawiają się w niej także narkotyki i wstydliwa choroba. Uśpione to przede wszystkim książka o palącym wstydzie. Książka utrzymana w chłodnym, reporterskim stylu, który wzmacnia tylko grozę opisywanej historii. W pierwszej scenie ojciec rozmawia z synem w trakcie obróbki mięsa („Miał krew nawet na twarzy”), a jego zaciśnięta szczęka może być zarówno reakcją na niewygodne pytanie jak i na opór ścięgien, które przecina – to świetne otwarcie opowieści o długo skrywanym rodzinnym sekrecie.
W stronę Jamesa Joyce’a
Pytany o metodę pisarską Mike McCormack odpowiada, że pisze tradycyjnie – za pomocą kartki i długopisu – zazwyczaj 4-5 książek naraz. Sprawność i precyzja, z jaką skonstruowana jest jego proza, nie powinna więc zaskakiwać. Bez niej parę równolegle tworzonych fabuł musiałoby się rozlecieć.
McCormack pochodzi z ojczyzny Jamesa Joyce’a i to powiązanie nie jest tu bez znaczenia. W powieści Słoneczny szkielet pisarz wskrzesza strumień świadomość i za jego pomocą opowiada historię pewnego mężczyzny, nie używając przy tym ani jednej kropki i wielkiej litery. Początkowo tak ogołocona lektura stawia pewien opór, jednak da się go przewalczyć, by już po chwili w pełni zanurzyć się w historii dorosłych dzieci bohatera, jego relacji z żoną Mairead i ich wspólnej codzienności. Niestrudzony narrator, który toczy swą opowieść bez ustanku, jest jednak postacią bardziej nieoczywistą niż mogłoby się zdawać, chociażby dlatego, że toczy ją z zaświatów. Po polsku toczy ją na dodatek w tłumaczeniu Piotra Siemiona, co stanowi rekomendację samą w sobie.
Tym, którzy lubią letnią porą sięgnąć po lekkie lektury, przypominam, że może rzeczywiście mowa tu o śmierci i szkielecie, ale, jak głosi tytuł, jest to szkielet słoneczny.
Wesołe pogorzelisko
Kanadyjska pisarka Miriam Toews z pewnością nie jest w Polsce autorką nieznaną: to już trzecia jej książka opublikowana po polsku przez Wydawnictwo Czarne. I tym razem w centrum jej prozy stoją kobiety, wspólnie tworzące nietypową rodzinę. Z ogniem to tak naprawdę list od dziewięcioletniej Swiv do ojca, który pewnego dnia zniknął. Dziewczynka opowiada mu więc, jak wygląda codzienność rodziny pod jego nieobecność: o chaotycznych poczynaniach wybuchowej mamy, która jest w zaawansowanej ciąży, albo pojawieniu się w domu babci, która ma w głębokim poważaniu wszystkie życiowe przeszkody ze śmiercią na czele. Mimo że książce Toews blisko do komedii omyłek w istnym „domu wariatek”, jest w niej coś rozpaczliwie smutnego – Swiv, niczym cyrkowa siłaczka, dźwiga na swych cherlawych barkach zbyt wiele jak na dziecko, jednak pozostałe dwie bohaterki tego nie widzą, zajęte własną życiową ekwilibrystyką. I jak to w cyrku: śmiech łączy się tu ze łzami, a oklaski prędko zamierają.
