Powrót Oasis. Kto wam odda za bilety
Gdyby Oasis budowali swoją pozycję wyłącznie piosenkami, dziś występowaliby w podrzędnych pubach dla nostalgicznych kiboli.
Czy Oasis wrócili, żeby wzmacniać nacjonalistyczne postawy, gdy angielskie społeczeństwo domaga się skutecznej systemowej walki z islamofobią? Zwolennicy teorii spiskowej, że za sukcesami braci Gallagherów stał brytyjski wywiad, nie mają złudzeń. A mniej spiskująca reszta wie, że chodzi o pieniądze i sentymenty.
Na razie zagrają kilkanaście koncertów w Wielkiej Brytanii i Irlandii, ale mówi się, że jeśli ruszą w świat – do innych krajów europejskich czy obu Ameryk – globalna trasa reaktywowanego Oasis przyniesie zyski rzędu tych, które inkasuje Taylor Swift za wyjątkowo lukratywną Eras Tour. Już z tych kilkunastu ogłoszonych występów każdy z braci Gallagherów ma zarobić po 40 mln funtów. Jeśli zagrają. Na informację o powrocie Oasis internet zareagował memami. Że nie ryzykują tylko ci, którzy dostaną bilety na koncert inaugurujący trasę, bo – znając relację kłótliwych braci – tournée może zostać przerwane w połowie. I że to pierwszy rozrywkowy event w historii, gdy warto zapłacić prawie 50 funtów za ubezpieczenie biletu.
Media publikują rankingi braterskich potyczek i przypominają, że Liam Gallagher na scenie rzucił w Noela Gallaghera tamburynem, a innym razem w studiu nagraniowym sam oberwał kijem do krykieta. Noel nazwał Liama człowiekiem wściekłym, jak ktoś, „kto może jeść tylko zupę, a ma same widelce”, a gdy zaprosił obserwujących na Twitterze, by zadali mu pytanie, w komentarzach od razu pojawił się Liam z pytaniem: „Czemu z ciebie taka p**da?”. Są też memy o tym, że trzeba sprzedać samochód, żeby dostać się na koncert Oasis, bo Ticketmaster wprowadził system progresywnych cen, więc niektórzy zapłacili za wejściówkę na płytę nawet 350 funtów. Fakt, że zespół gitarowy, którego nie było przez 15 lat, nagle znów triumfuje, wpisuje się generalny powrót muzyki rockowej na stadiony. Red Hot Chili Peppers niedawno zakończyli dwuletnie tournée, najbardziej zyskowne w karierze zespołu. Pearl Jam ruszył w trasę po wielkich halach. U2 niezmiennie lądują w notowaniach najlepiej zarabiających koncertowych wykonawców. To przeczy powszechnemu przekonaniu, że stadiony zostały przejęte przez raperów i gwiazdy pop. Entuzjastycznie przyjęty powrót Oasis dowodzi tęsknoty za czasami ekonomicznej hossy i rockandrollowego rozpasania. Tylko czy to na pewno słuszny sentyment, skoro wskrzeszamy jedną z najbardziej regresywnych grup w historii muzyki rockowej?
Liam Gallagher, zapytany kilka lat temu przez dziennikarkę brytyjskiego magazynu „NME” o potencjalny powrót Oasis, odpowiedział, że rozmowy trwają, tylko starszy brat na razie udaje honorowego. „Nikt nie wyłożył kasy na stół, ale znamy kwotę” – opowiadał w wywiadzie z 2020 roku. Ta kwota to 100 mln funtów, które wtedy rzekomo zaoferowano muzykom za trasę koncertową. Liam Gallagher pochwalił się propozycją na Twitterze, Noel Gallagher zaprzeczył, że jakąkolwiek dostali. „Uwierz mi, ta reaktywacja się wydarzy. Dojdzie do niej bardzo szybko, bo Noel jest chciwy i kocha pieniądze, a do tego świetnie zdaje sobie sprawę, że albo teraz, albo nigdy” – kontynuował Liam w „NME”. Zespół Oasis oficjalnie przestał istnieć w 2009 roku, a skłóceni bracia toczyli swoje mało subtelne wojenki, szydząc z siebie nawzajem w wywiadach i mediach społecznościowych, podtrzymując pamięć o britpopowym gigancie. Oasis w latach świetności – choć biorąc pod uwagę jakość albumów, to świetność mocno dyskusyjna – uwodziło patologicznym czarem dysfunkcyjnej rodziny. Informacje o powrocie na scenę stały się źródłem naiwnych refleksji o emocjonalnym dojrzewaniu muzyków, którzy być może dziś, jako panowie po pięćdziesiątce, nie będą już rozwiązywać sporów w pijackiej bójce na backstage’u. Może. To w końcu zespół o wyjątkowo konfliktowej naturze, który zawsze ustawiał się w opozycji do reszty muzycznego świata, samozwańczo wchodząc w rolę bogów rocka albo robiąc z siebie chłopców do bicia.
„W tamtym czasie słyszałem piosenki Blur, Pulp czy Suede w radiu i myślałem: Jać tych durni. Dziś, gdy spoglądam w przeszłość, doceniam jednak, jak niesamowity był to czas dla muzyki indie” – wspominał niedawno Noel Gallagher na łamach brytyjskiego magazynu „Mojo”, przy okazji 30. rocznicy debiutanckiego albumu Oasis. „Byliśmy gotowi zmieść całą resztę z planszy. Każdy z tych zespołów był świetny, ale my byliśmy lepsi. Po prostu”. Widać, że czas zrobił swoje, bo to całkiem przyjazna deklaracja przewagi ze strony zespołu, który kiedyś muzykom konkurencyjnej grupy Blur potrafił publicznie życzyć, by „zachorowali na AIDS i umarli”.
Gdyby Oasis budowali swoją pozycję wyłącznie piosenkami, dziś występowaliby w podrzędnych pubach dla nostalgicznych kiboli. Mają w portfolio parę epickich, nieśmiertelnych hymnów jak „Champagne Supernova” czy „Don’t Look Back In Anger”, ale zdecydowaną większość repertuaru stanowią wtórne, mdłe średniaki. Wulgarna arogancja Gallagherów sprawiła jednak, że interesowały się nimi media, a słynną bitwą o britpop emocjonowały się zarówno poważne magazyny opinii, jak i niepoważne brukowce. „Zabawne, bo w tamtym czasie zespół nie był jeszcze popularny. Mieli fanów, ale nie byli powszechnie znani. Dostaliśmy więc darmową promocję, wielkie dzięki” – opowiadał w rozmowie z „Q” z sierpnia 1995 roku Chris Abbott, pracownik wytwórni Creation. 14 sierpnia 1995 roku Blur mieli wydać singiel zapowiadający ich czwarty już album. Na ten sam dzień Oasis zaplanowali premierę piosenki pilotującej premierę ich drugiej płyty. „NME”, wówczas jeden z najbardziej wpływowych tytułów na rynku prasy muzycznej, głosił na okładce, że zbliżają się „Brytyjskie mistrzostwa w wadze ciężkiej”.
Czytaj też: Ye? Nie. O wielkim upadku wielkiego rapera
Bukmacherzy przyjmowali zakłady, który z singli sprzeda się lepiej. Tabloid „The Sun” donosił, że matka Gallagherów lubi Blur i za dużo pije. Bitwa na single była wydarzeniem tak bezprecedensowym, że mówiono o niej nawet w głównym wydaniu serwisu informacyjnego telewizji BBC. „Można było myśleć, że nic innego nie dzieje się na świecie” – pisała w sierpniu 1995 roku brytyjska dziennikarka Lois Wilson, w tamtym czasie związana z redakcją „Q”. „A przecież Bośnię niszczyła wojna domowa, Saddam Husajn rzekomo knuł atak z użyciem broni biologicznej, a na ring wrócił bokser Mike Tyson”. Gdy „Country House” Blur sprzedało się lepiej niż „Roll With It” Oasis, wyraźnie rozczarowany „The Guardian” twierdził, że uczciwa klasa robotnicza przegrała z pretensjonalną klasą średnią. Bo w bitwie o britpop nie chodziło o same piosenki, tylko o wartości, które reprezentował każdy z zespołów. Oasis byli głosem marginalizowanego proletariatu, Blur – uprzywilejowanych wykształciuchów. Oasis przegrali starcie na single, ale porażka świetnie wpisywała się w narrację o snobistycznej Anglii, która nie szanuje prostych ludzi. Ta retoryka sprawdzała się nawet, gdy już jeździli rolls royce’ami, a magazyny wnętrzarskie rozpisywały się, że Noel Gallagher ma w domu krzesła z różowej skóry, które zaprojektowano dla szwedzkiej rodziny królewskiej.
Media brnęły w uproszczony komunikat o walce klas, zestawiając stereotypowo butnych, pyskatych, ale mało elokwentnych kogucików (Oasis) i wrażliwych kujonów, zaznaczających swoją intelektualną wyższość (Blur). Krytyka pierwszych była przejawem snobizmu, podważanie potęgi drugich świadczyło o brakach w wykształceniu. Narastające napięcie między zespołami motywowało fanów i napędzało sprzedaż płyt, lecz animozje sprzyjały popularności toksycznego modelu męskości. Britpop, jako scena zdominowana przez białych, heteroseksualnych mężczyzn, był ściśle powiązany z tak zwanym lad culture, mizoginiczną i homofobiczną kulturą chłopaków, agresywnych fanów futbolu, którzy gardzą cherlawymi mazgajami po studiach humanistycznych. Nawet Damon Albarn, lider Blur, wyznał swego czasu: „Kiedyś czytałem Nabokova, a teraz kręcą mnie piłka nożna i wyścigi psów”.
Wpływy britpopu wykraczały daleko poza listy przebojów, muzyka kształtowała ówczesną kulturę i politykę. Członkowie Blur wielokrotnie opowiadali w wywiadach o frustrującym doświadczeniu pierwszej trasy koncertowej po Stanach Zjednoczonych, gdzie nikt nie chciał ich słuchać, bo wszędzie rządził grunge. Wrócili do domu z postanowieniem, że będą tworzyć muzykę radykalną w swojej angielskości, która przeciwstawi się postępującej amerykanizacji popkultury. „Co to znaczy być Brytyjczykiem i jak ocalić brytyjskość w konfrontacji z globalną dominacją amerykańskiej kultury? Jeśli podważasz słuszność tych pytań, zwłaszcza po dekadzie tak prawicowej jak lata 80., musisz zachować szczególną ostrożność” – mówił prowadzący podcast „Ghost Stories For The End Of The World” w odcinku poświęconym polityce britpopu. Albarn pisał teksty o życiu w Anglii, Noel Gallagher wychodził na scenę z gitarą w kolorach brytyjskiej flagi – i obaj bywali na imprezach u Tony’ego Blaira, polityka opozycji, gdy ten wymyślił sobie, że wygra wybory, trzymając z gwiazdami rocka. Wygrał. I może dlatego Kevin Shields z zespołu My Bloody Valentine powiedział kiedyś, że chciałby przeczytać akta MI5 na temat sceny britpopowej.
Są tacy, którzy do dziś wierzą, że zespoły britpopowe zawdzięczają swój sukces zakulisowym działaniom brytyjskiego wywiadu, któremu zależało, by uciszyć zyskującą na zasięgach scenę elektroniczną. Muzyka klubowa była zbyt eklektyczna, a w multikulturowym pochodzeniu jej twórców upatrywano zagrożenia dla brytyjskiej tożsamości. Co innego zespoły celebrujące angielskość.
Teksty Blur często bywały krytyczne wobec zadufanych elit, ale teksty Oasis były idealne, bo opowiadały o niczym, a ich sensu nie jest w stanie wytłumaczyć nawet sam autor. Pytany o logikę wykluczających się linijek z „Champagne Supernova”, Noel Gallagher powiedział, że nie ma pojęcia, o co mu chodziło, ale „grunt, że ludziom się podoba”. Ludziom podobał się przede wszystkim rozpustny hedonizm Oasis, a piosenki wykonywane przez gości, którzy nadużywają alkoholu, narkotyków i seksu, demolują hotele i wdają się w bójki w garderobie, układały się w adekwatną ścieżkę dźwiękową do lat 90. – dekady wolności, beztroski i ekscesów, która rozpoczęła się od upadku Muru Berlińskiego, a skończyła zamachami terrorystycznymi z 11 września 2001. Brytyjska publiczność słuchała brytyjskiej muzyki, kina szturmem zdobywała nowa fala brytyjskiego kina na czele z komediami pisanymi przez Richarda Curtisa („Cztery wesela i pogrzeb”, „Notting Hill”), a wieloletnie rządy konserwatystów zakończył przebojowy, uśmiechnięty lider Partii Pracy. Cytując Alana McGee, wydawcę Oasis: „Tony Blair był cool. Dopóki nie wysłał brytyjskich żołnierzy do Iraku”
Blair miał wykorzystać poparcie muzyków, by zbudować wizerunek progresywnego liberała i trafiać do młodego elektoratu. Udało mu się, ale muzyka straciła swoją kontrkulturową siłę i przestała kojarzyć się z nieufnością wobec władzy. Granica pomiędzy patriotyzmem a ksenofobią bywała wyjątkowo cienka, gdy Liam Gallagher, rzecznik klasy robotniczej, starał się publicznie obrazić Kylie Minogue, nazywając ją „lesbą”, a mężczyzn, którzy byli dalecy od tradycyjnego wzorca męskości tytułował „pi**ami”, zyskując poważanie wśród młodych nacjonalistów.
Dlatego dziś, gdy Oasis wracają po 15 latach, zwolennicy teorii spiskowych są przekonani, że to kolejna manipulacja brytyjskiego wywiadu, który potrzebuje wzmocnić nacjonalistyczne postawy, gdy w Wielkiej Brytanii rozgorzała dyskusja o systemowej islamofobii i atakach na osoby arabskiego pochodzenia. W spiskach o konszachtach Gallagherów z MI5 jest pewnie tyle prawdy, co oryginalności w tym, że Oasis plagiatuje Beatlesów. Ale już teza, że zespół rockowy buduje światopogląd swoich fanek i fanów, jest jak najbardziej zasadna.
Pytanie więc, czy warto celebrować powrót grupy, która tak uparcie tkwi w przeszłości. Noel Gallagher marudził ostatnio, że festiwal Glanstonbury zrobił się za bardzo „woke” z tymi wszystkimi muzykami wojującymi ze sceny. „Wspierasz jakąś sprawę, to przekaż datek, a nie kłapiesz dziobem” – mówił. Świat się zmienia, a bracia pozostają odporni na zmianę, co zawsze było ich największym problemem.
Czytaj też: Taylor Swift a sprawa polska
Komu przyśnił się „American Dream” Wojciecha Fangora?
To nie był sen o wielkiej karierze i sukcesie, to nie był sen o lepszym świecie i wielkiej sztuce. „American Dream” to był sen, który Wojciechowi Fangorowi przydarzył się napraw...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Pieniądze z KPO rozdane, Conrad Festival lepszy niż Open’er
To był trudny tydzień w kulturze. Najpierw z opóźnieniem dowiedziałem się, że Alice Munro jednak canceled, a potem poszedłem do Komuny Warszawa tylko po to, żeby po godzinie prz...
czytaj więcej ->Najlepsze premiery literackie. Jesień 2024
Jak przeczytacie już artykuł „Summertime sadness. Książki na koniec lata”, to polecamy W...
czytaj więcej ->