O „Tęczy grawitacji” dużo się w Polsce mówi, a rzadziej się ją czyta. Rozmowa z tłumaczem Pynchona

O „Tęczy grawitacji” dużo się w Polsce mówi, a rzadziej się ją czyta. Rozmowa z tłumaczem Pynchona

( 15.10.2025 )

Robert Sudół: Tłumacząc powieść, musiałem oczywiście słuchać piosenek, na melodię których Pynchon pisał teksty – na przykład epitafium na grób przodka głównego bohatera, amerykańskiego porucznika Tyrone’a Slothropa, napisał na melodię amerykańskiego hymnu. Może pani włączyć hymn i zaśpiewać do niego ten polski tekst.

Tęcza grawitacji”, kultowa powieść amerykańskiego pisarza Thomasa Pynchona, ukazała się w 1973 roku. Po polsku, w pana przekładzie, wyszła w 2001 roku, a teraz, ćwierć wieku później, ArtRage postanowiło wydać książkę ponownie. Jak do tego doszło?

W ciągu ostatnich 25 lat dwóch wydawców chciało wznowić „Tęczę grawitacji”, ale nic z tego nie wyszło. W zasadzie w tym drugim przypadku byliśmy już po słowie, ale potem kontakt po prostu się urwał. Dopiero wydawnictwu ArtRage udało się sfinalizować sprawę.

Byłem wtedy młody i głupi. Uznałem, że to będzie bardzo ciekawe wyzwanie. Absolutnie tego nie żałuję, choć była to wyczerpująca praca. Książka ma narracyjną moc i gęstość, którym trzeba poświęcić wszystko, całego siebie. I wtedy, i teraz odniosłem wrażenie, że to tutaj [wskazuje na książkę], jest o wiele bardziej rzeczywiste niż to dookoła. Za oknem jest jakaś fikcja – a ta powieść to rzeczywistość.

Z czego to wynika?

Trudno to wyjaśnić. Tłumaczenie książki to inny sposób pracy z tekstem niż samo jego czytanie. Pynchon to fenomen, potrafi skakać po gatunkach, po emocjach, zmieniać tonacje – z bardzo poważnych przechodzi do slapsticku. Człowiek nigdy nie ma poczucia, że nagle wybrzmiały jakieś fałszywe nuty, wszystko ze sobą współgra.

Czy w trakcie tłumaczenia „Tęczy grawitacji” znalazł pan jakieś potknięcia fabularne? To w końcu dziewięćsetstronicowa opowieść, w której występuje ponad czterysta postaci, Pynchon miałby prawo do błędu.

Nie, u Pynchona chyba nie ma takich potknięć. Dla przykładu – ktoś zadał sobie trud wyszukania w gazetach z końca 1944 i 1945 roku informacji o warunkach pogodowych, jakie panowały wtedy Londynie. Okazało się, że Pynchon wszystko dokładnie sprawdził. Jego pisanie jest bardzo precyzyjne. Gdy Rogerowi Mexico zaczyna rozpadać się związek, rozstrojony nerwowo bohater próbuje policzyć lata wojny, i myli się w liczeniu na palcach. On, statystyk! Dla jednych to ewidentny błąd, dla innych – wyrafinowana gra słów z użyciem idiomu „at sixes and sevens”, co po angielsku oznacza dezorientację. No i nieprzypadkowo książka kończy się w kinie – rzeczywiście tak było, że jedna z ostatnich rakiet V-2 spadła na kino w Chelsea.

Pynchon wiele elementów fabuły oparł na źródłach historycznych. Dziś czyta się ją tak, jakby powstała kilka lat temu.

*Reklama

To opowieść o przemyśle zbrojeniowym, powojennych koligacjach między nazistami i aliantami, i o tym, jak korporacje od zawsze nadużywają swoich praw. Tak jak w tej książce, potrafią przekraczać granice polityczne, geograficzne, siedzieć okrakiem po obu stronach barykady, i z obu stron czerpać korzyści. 2001 rok to Bush u władzy i wkroczenie wojsk amerykańskich do Afganistanu, a te wydarzenia są powiązane z dzisiejszym kryzysem migracyjnym i rosyjską inwazją w Ukrainie. A także z tym, jak się dziś w Polsce zbroimy. Fetyszyzujemy polską armię, w obliczu wojny na wschodzie jesteśmy zafascynowani tym, że mamy coraz lepszą broń. Nie oceniam słuszności tych działań, po prostu wolałbym, żeby towarzyszył nam jednak smutek, że musimy to robić, a nie zachwyt.

Jak się panu pracowało nad własnym przekładem po tylu latach?

Od lat współpracuję z redaktorką Anną Brzezińską, która dobrze zna powieść w oryginale, zna też różne moje manieryzmy, więc czasami potrafi dać po łapach dokładnie tam, gdzie trzeba. Bardzo dobry był też korektor w ArtRage, Michał Trusewicz. Nie miałem swojego tłumaczenia w wersji elektronicznej, więc wydawnictwo skądś wyciągnęło plik z tekstem przepisanym przez jakiś program komputerowy. Niestety poznikały różne znaki diakrytyczne. Co gorsza, przy sczytywaniu program komputerowy zamieniał całe słowa na inne. Na przykład z „naiwnego Iona” (imię), zrobiło się „naiwnego łona”. Pan Michał bardzo uważnie oczyścił finalną wersję z tych błędów.

To jasne, że dziś jestem innym tłumaczem niż wtedy. To tak jakby się czytało kogoś innego, albo kogoś, kogo się bardzo dobrze zna. Czasami zaskakiwała mnie moja własna fantazja. Być może wówczas miałem gorszy warsztat, za to podejmowałem śmielsze wybory. Głównie wychodziło to przy tłumaczeniu limeryków i piosenek, które Pynchon wplata do powieści.

Trudna robota, bo jest ich wiele i najczęściej są zabawne. Muzyczność jest ważnym elementem w całej twórczości Pynchona.

Chyba dopiero teraz, przy pracy nad wznowieniem książki, wyraźnie dostrzegłem jej muzyczność, a także niektóre elementy komiczne. Tłumacząc powieść, musiałem oczywiście słuchać piosenek, na melodię których Pynchon pisał teksty – na przykład epitafium na grób przodka głównego bohatera, amerykańskiego porucznika Tyrone’a Slothropa, napisał na melodię amerykańskiego hymnu. Może pani włączyć hymn i zaśpiewać do niego ten polski tekst.

Komizm i muzyka to elementy świata tak zwanej Kontrsiły, ludzi, których celem jest stawianie oporu różnym mechanizmom kontroli społecznej. To Kontrsiła wobec Systemu i – ważnej w amerykańskiej kulturze – kalwińskiej idei predestynacji, która dzieli ludzkość na wybranych i odtrąconych. W wymiarze doczesnym to podział na tych, którzy mają władzę i pieniądze, oraz tych, którzy ich nie mają, odrzutków i antysystemowców. I Pynchon, i jego bohater są potomkami purytanów, przedstawicieli kalwińskiej odmiany anglikanizmu, wobec czego predestynacja jest dla nich fundamentalnym tematem. W powieści przekłada się to również na „odtrącenie” różnych instrumentów muzycznych – przez Boga Filharmonii. Dlatego tak często rozbrzmiewają w niej pospolite organki, kazoo, ukulele. Z tego samego powodu „Tęczę” bardzo dobrze czytałoby się w Muzeum Narodowym w Gdańsku, siedząc naprzeciw obrazu „Sąd Ostateczny” Hansa Memlinga. Gorąco polecam ten sposób lektury.

Dziś czytelnicy Pynchona mają do dyspozycji setki fanowskich wpisów i stron na temat „Tęczy grawitacji”. Pracując nad przekładem w latach dziewięćdziesiątych, nie mógł pan sprawdzić w sieci pochodzenia lub melodii piosenki, by odpowiednio ją przełożyć.

Tak, internet był wtedy inny. Ale do dziś nie wszystko jest dostępne. Wtedy robota polegała na chodzeniu po bibliotekach. Wypełniało się fiszki, pół godziny czekało w czytelni, żeby pan w fartuchu przywiózł książki na wózku – i się szperało. Trzeba było dużo grzebać. Na przykład tak znalazłem listy Iwana Pawłowa, rosyjskiego fizjologa, którego badania nad odruchami są ważnym wątkiem w powieści. Ale w tamtych czasach istniała już taka loża masońska absolutnych fanatyków Pynchona i „Tęczy”, tak zwani Pynchonites. Nawiązałem kontakt z nimi – do tej grupy nie należeli jedynie akademicy, ale również „zwykli” ludzie. Bardzo pomógł mi pewien taksówkarz, zaglądając do niemieckiego przekładu książki Elfriede Jelinek. Miał obsesję na punkcie powieści, czytał ją wielokrotnie i był znawcą tematu.

Aby dać pani pojęcie o skali obsesyjności niektórych fanów Pynchona – przytoczę przykład człowieka, który kolekcjonował pierwsze zdanie „Tęczy” w różnych językach świata. Dzięki tym ludziom zgromadziłem kilka tysięcy stron różnych esejów, kupiłem też kilka numerów periodyku „Pynchon Notes”. Cały proces tłumaczenia trwał bardzo długo. Po polsku mieliśmy wtedy tylko powieść „49 idzie pod młotek” Pynchona, w „Literaturze na świecie” ukazało się też pierwszych kilkadziesiąt stron „Tęczy grawitacji” w przekładzie Piotra Siemiona.

Dziękujemy!

Robert Sudół

Cieszę się, że jest pan bardziej dostępny niż Pynchon. Nigdy nie wystąpił publicznie, nawet kiedy został laureatem National Book Award. Swoją sławę częściowo zawdzięcza właśnie ogromnej niechęci do mediów.

Ostatnie zdjęcie Pynchona, jakim dysponują media, pochodzi chyba z jego czasów licealnych. Kilka lat temu zrobiono dokument, „Pynchon. Podróż w głąb umysłu”, kończący się, o ile pamięć mnie nie myli, sceną na nowojorskiej ulicy, podczas której kamera śledzi pewnego człowieka. Autorzy przypuszczają, że to jest właśnie Pynchon. Przyglądamy się więc starszemu panu w kraciastej koszuli, który ma w kieszeni dwa, trzy długopisy, i za rękę prowadzi małego chłopca. Późny syn albo wnuk.

Jaki był odbiór powieści w Polsce lat dwutysięcznych?

Mam wrażenie, że o tej książce dużo się w Polsce mówi, a rzadziej się ją czyta. To żywy mit. Da się ją rozkodować, ale to wymaga niesamowitego wysiłku. Nakład bardzo szybko zszedł, ale był chyba niewielki. Pojawiły się, o ile pamiętam, dwie recenzje w dużych, poczytnych gazetach. Nie będę tutaj wymieniał z nazwiska, ale odniosłem wtedy silne wrażenie, że ci recenzenci książki nie przeczytali. Co najwyżej poczytali albo przejrzeli. Nie odbyło się żadne spotkanie wokół książki, no i nikt nawet nie marzył o tym, żeby kontaktować się z Pynchonem i próbować go ściągnąć do Polski. Szczerze mówiąc, nie przypominam sobie, aby ówczesne wydanie wywołało większe poruszenie. Z naciskiem na „nie przypominam sobie”.

Entuzjastyczne reakcje na wznowienie przekładu i sukces najnowszego filmu Paula Thomasa Andersona na motywach innej powieści Pynchona podpowiadają, że tym razem może być inaczej.

Kultowość tej książki to raczej takie hasło, które sobie krąży w kulturze i nie ma pokrycia w praktyce. Ale może to się zmieni, w końcu mamy już nowe pokolenie czytelników. Teatr Narodowy pod nową dyrekcją będzie podobno wystawiał „Niewyczerpany żart” D. F. Wallace’a. W Kielcach na Międzynarodowym Festiwalu Teatralnym Narodowy Teatr Litwy będzie wystawiał na podstawie Wallace’a „Consider the Lobster”, po polsku „W kwestii homara”. Dorzuciłem swoje trzy grosze do polskiej wersji tej produkcji, stąd wiem. Może więc i Pynchon doczeka się swoich adaptacji. Jednak świat jest w opłakanym stanie, być może potrzebujemy literatury podnoszącej na duchu, a  „Tęcza” moim zdaniem proponuje dosyć smutny obraz cywilizacji.

Dlaczego smutny?

Ze względu na paranoidalność postaci, które wszędzie dostrzegają spiski, i obraz techniki wyłaniający się z książki. Rakieta V2, ważna bohaterka „Tęczy”, to fantastyczny symbol, ale jest narzędziem śmierci. Na szczęście nie okazała się tak śmiercionośna, jak zamierzono. Myślę, że Pynchon skupił się na przemyśle rakietowym, bo był on arcynowoczesny w porównaniu z ówcześnie używaną bronią. Wtedy rakieta miała wymiar metafizyczny – w książce ważny jest na przykład wątek przestawienia związku przyczynowo-skutkowego, bo rakieta wyprzedza własny dźwięk, ma szybkość ponaddźwiękową. Skutek pojawia się przed przyczyną, wóz przed koniem. To jest dla nas źródło metafizycznego lęku, dlatego że przestawia nam się porządek świata. Pynchon ukazuje to bardzo dosłownie: najpierw rakieta może wylądować na czubku twojej głowy, a dopiero potem usłyszysz jej śmiercionośne wycie.

To może dobry moment, żeby spróbować przybliżyć, o czym jest „Tęcza grawitacji”.

*Reklama

W dużym uproszczeniu to powieść o współczesnej cywilizacji i o tym, jak cywilizacją potrafią zawładnąć obsesja i technika. Mija ponad pół wieku od wydania powieści, a wciąż da się ją czytać jako wielką alegorię współczesności, bo przeszło 20 lat temu, kiedy powstawał internet, wszyscy myśleli, że będzie to narzędzie oświecenia. A nagle okazało się, że internet może ogłupić. U Pynchona technika zawsze obraca się przeciwko swoim twórcom, jeżeli nie jest wykorzystywana w imię humanitarnych wartości. Zgroza tej techniki polega na tym, że rządzi również zaświatami, ma wymiar metafizyczny. Ale chyba nie taki, o jaki chodzi w chrześcijaństwie. Korporacje i koneksje między nimi są na tyle wszechogarniające, że sięgają nawet poza granice życia i śmierci. Przed techniką u Pynchona nie można nawet uciec w śmierć.

Promykiem nadziei jest może to, że Tyrone Slothrop nie traci swojego człowieczeństwa mimo eksperymentów, którym był poddawany za dziecka.

Możliwe. Slothrop zaczyna rozumieć, że rzeczywiście jest po prostu elementem spisku, że był królikiem doświadczalnym w najlepszym, to znaczy najgorszym pawłowiańskim sensie. Pierwszy moment, w którym okazuje się, że nie cierpi na paranoję, tylko może rzeczywiście jest ofiarą systemu, następuje chyba wtedy, kiedy uświadamia sobie, że korporacje alianckie mają bardzo dużo wspólnego z niemieckim molochem IG Farben. Ten obsługiwał nazistowską machinę wojenną i działał jeszcze długo po wojnie. Tutaj właściwie zaczyna się ta książka. W końcu dowiadujemy się, dlaczego bohater zawsze ma romanse tam, gdzie spadają rakiety. Slothrop ostatecznie wymyka się Kontroli, bo zgodnie z prawem Mondaugena – o gęstości osobistej i przepustowości czasowej – ulega dekompozycji.

Już sam tytuł wskazuje na rolę nauk ścisłych w powieści. Najważniejszy jest tu motyw paraboli, czyli trajektorii lotu rakiety.

Dziękujemy!
( Film ) ( Jan Tracz )

Work-life balance w trzech kolorach. Recenzja drugiego sezonu „Rozdzielenia”

Wie pani, jak miał brzmieć tytuł tej książki? „Mindless Pleasures”. I to wyrażenie powraca w fabule. Ale myślę, że w trakcie pracy rakieta stała się tak ważnym motywem, że Pynchon wybrał tytuł nawiązujący do siły grawitacji, która sprawia, że rakieta spada na ziemię. A tęcza? Tęczę zawsze widzimy złudnie, bo widnokrąg przecina ją w pół. W rzeczywistości ma przecież kolisty kształt.

Dlaczego rosyjski naukowiec Pawłow, ten od psa Pawłowa, jest tak ważną postacią w książce?

Reprezentuje bardzo szczególne podejście do człowieka. Pawłow dążył do tego, żeby móc kontrolować działanie mózgu, zawładnąć nim, na przykład tak jak w fazie paradoksalnej, gdy słabszy bodziec wywołuje silniejszą reakcję i odwrotnie. Postrzegał ludzki mózg w sposób mechanistyczny – jako mozaikę elementów, które można włączyć i wyłączyć na żądanie. Nawiązując do jego działań, Pynchon bada wątek kontroli we współczesnym społeczeństwie.

Pynchon wiele pisał o swoich purytańskich korzeniach i relacjach między starym i nowym kontynentem, Stanami i Europą. W eseju nazywa paranoidalność „purytańskim odruchem”.

Może książki są dla niego sposobem, żeby się uwolnić od tego, co mu doskwiera. Być może napisanie takich powieści przenikniętych niepokojem jest bardzo oczyszczające. Temat pierwszych angielskich osadników, którzy w XVII wieku wyemigrowali do Stanów, wraca w jego wczesnych opowiadaniach, w powieści „Mason & Dixon”, no i przede wszystkim w „Tęczy grawitacji”. Zdaniem Pynchona migracja z Europy do Ameryki była pewną szansą na przeformułowanie zachodniej cywilizacji. Kultura amerykańska mogła wówczas pójść w inną stronę niż cywilizacja europejska, lecz obrała zły kierunek, bo zaczęła po prostu kopiować Europę na każdym poziomie. Z czasem stała się jeszcze skuteczniejsza. Zagłada jest efektem tego wyboru.

W „Tęczy” nie ma słowa o Holokauście. Ten brak jest bardzo znaczący. Tylko raz zostaje wspomniany los Żydów pod niemiecką okupacją. Katje musi się uwiarygodnić wobec Niemców i wydaje dwie czy trzy ukrywające się rodziny żydowskie w Amsterdamie. Natomiast niezwykłym opisem Zagłady jest wybijanie dodo na Mauritiusie. To metafora obsesyjnego dążenia do zagłady, dążenia wmontowanego w cywilizację białego człowieka.

Dziękujemy!

„Ostatnie zdjęcie Pynchona, jakim dysponują media, pochodzi chyba z jego czasów licealnych”. Wikipedia Commons

To jaki kierunek, zdaniem Pynchona, byłby tym dobrym, którego nie wybraliśmy?

O tym mówią ostatnie słowa w książce: „a w kamieniu każdym dusza skryta żyje”. To jest bardzo niepynchonowskie zdanie. Jest gołe. Nie ma tam żadnego intertekstu. W całej powieści jeszcze kilka razy pojawiają się lekko uchylone drzwi do szczerych, czystych emocji, na przykład przy wzmiankach o niektórych relacjach miłosnych.

Kilka dni temu ukazała się nowa powieść Pynchona, „Shadow Ticket”, w której autor znów odwołuje się do historiii, a nie do współczesności.

Może pisanie o współczesnej Ameryce jest jednocześnie zbyt tanie i zbyt bolesne? Może to wszystko jest tak oczywiste, że nawet książek nie trzeba o tym pisać?

Pynchon wyjątkowo rzadko pisze o własnej twórczości, znam tylko trzy takie autokomentarze. To nietypowa sytuacja, nie brakowało panu ich przy pracy?

Czytałem tylko wstęp do zbioru opowiadań Slow Learner z 1984 roku. Szanuję tę decyzję, a gdybym nawet nie szanował, nie miałoby to znaczenia. Pynchon mówi: macie i zróbcie z tym, co chcecie. Strasznie mi się podoba taki brak jakiejkolwiek zapobiegliwości. Wystarcza mu obecność jego książek na rynku. To niedzisiejsza postawa, nigdy się nie ugiął. Może śpi spokojnie, nie zastanawiając się, jak coś będzie czytane albo interpretowane. Jest po prostu to, co widać w tekście. Nie mam poczucia, że zaczynał pisać z przeświadczeniem, że kiedyś powstaną tak liczne grona obsesjonatów jego twórczości.

Rakietę V-2 projektowano po sąsiedzku, w Peenemünde.

Pojechałem tam z synem i z kumplem ze Szczecina. To zaraz za Świnoujściem, 20 km w głąb Niemiec. Na półwyspie Uznam znajduje się dawna fabryka, jest muzeum, stoi rakieta, wieje grozą. Niemcy najpierw prowadzili tam eksperymenty, a potem założyli fabrykę pocisków latających V1 i rakiet V-2. Z czasem rakiety zaczęto wystrzeliwać z dużych platform i wozów bojowych, które można było rozlokować bliżej, na przykład w Holandii. W Sarnakach za Siedlcami jest miejsce, gdzie spadła jedna z wadliwych rakiet, a polski ruch oporu zebrał szczątki i wysłał część z analizą do Londynu, by Brytyjczycy poznali tę technologię. Gdyby ktoś chciał poznać polskie wątki w dziejach V-2, to może sięgnąć po książkę „Akcja V-1, V-2” Michała Wojewódzkiego lub zobaczyć nakręcony na jej podstawie bardzo zgrabny serial „Akcja V”, w ramach Teatru Sensacji „Kobra”.  Serial nakręcono w 1973 roku, w roku wydania „Tęczy”. Przypadek? Nie sądzę. (uśmiech) Można też przespacerować się po Londynie i zobaczyć miejsca upamiętnienia. Jedno jest w Chiswick na zachodzie miasta, a drugie w samym centrum, przy Farringdon Station. A „Tęcza grawitacji” zaczyna się brzmiącym skrajnie cynicznie epigrafem Wernhera von Brauna, twórcy rakiety.

Przeczyta pan?

„Natura nie zna unicestwienia, a jedynie przemianę. Wszystko, co wyniosłem i nadal wynoszę z nauki, utwierdza mnie w przekonaniu o ciągłości naszego duchowego życia po śmierci”. To wyznanie wiary w nieśmiertelność duszy. Echem słów niemieckiego naukowca jest dodany na ostatnią chwilę – po wybuchu afery Watergate – drugi epigraf, cytat z wypowiedzi Nixona: „Co?”. 

Wspomnijmy, że po wojnie Amerykanie „ukradli” wielu nazistowskich naukowców, Rosjanie również. Najgorzej na tych powojennych rozliczeniach wyszli Anglicy, chociaż to oni najbardziej dostali po dupie od V-2. Dziś już powszechnie wiadomo, że amerykańskie koncerny dorobiły się na nazistowskim przemyśle wojskowym. Amerykanom nie przeszkadzało, że ci ludzie byli poplecznikami Hitlera. Liczyła się ich wiedza. Wernher von Braun zamieszkał w Stanach, brał udział w tworzeniu programu kosmicznego i współpracował z Waltem Disneyem. Tak oto złowroga nazistowska technika wojskowa i pastelowi bohaterowie Disneyowskich kreskówek padli sobie w ramiona. Czy może być bardziej ironiczna puenta?

Dziękujemy!

 

Thomas Pynchon, „Tęcza grawitacji”, przeł. Robert Sudół, ArtRage 2025.

( Mintowe Ciasteczka )

Nasza strona korzysta z cookies w celu analizy odwiedzin.
Jeżeli chcesz dowiedzieć się jak to działa, zapraszamy na stronę Polityka Prywatności.