Anora, reż. Sean Baker
To nie jest film o miłości. „Anora”
Akcja Anory zaczyna się od ekstatycznej muzyki i feerii kolorów w klubie ze striptizem. Powolny przejazd kamery pokazuje kolejne wyginające się dziewczyny i kilka wykrzywionych z podniecenia twarzy dzianych typów. Od razu więc wiadomo, że przy okazji najnowszego filmu Baker wraca do chętnie portretowanego środowiska sex workingu.
Żądna zemsty trans typiara i smutny ormiański taksówkarz; toksyczny aktor porno, który wraca na teksaską ziemię, żeby zebrać siły i znów spróbować zrealizować amerykański sen; wyprzedaż garażowa, która staje się początkiem opowieści o przyjaźni dwóch samotnych kobiet; ścigany przez wierzycieli nielegalny chiński imigrant, który rozwozi jedzenie na wynos; wyciskające łzy perypetie małej łobuziary i jej cool matki w creepy-kolorowym motelu w cieniu Disneylandu. Tak oto prezentuje się pośpieszny przegląd fabuł Seana Bakera.
Mandarynka (2015), Red Rocket (2021), Gwiazdeczka (2012), Take out (2004) czy Florida Project (2017), bo o tych filmach mowa, sprawiły, że Baker stał się reżyserem powszechnie lubianym, oglądanym i docenianym. To jeden z tych twórców, którzy wypełźli z amerykańskiego niezalu, aby zachwycać swoimi filmami publiczność na całym świecie – i nie przesadzę ani trochę, jeśli napiszę, że jego stylówa i filozofia twórcza dają mu status osobnego, wyrazistego, łatwo rozpoznawalnego zjawiska. Jego kino to splot nieoczywistych sojuszy, przenicowanych gatunków, zalewającego ciepełkiem humoru, a do tego – panorama trashowej Ameryki oraz galeria postaci, które jedzą podle i śpią byle gdzie, ale zawsze mają błysk w oku i luźną gadkę. Jeżeli przemawia do mnie jakiś współczesny humanizm, to właśnie ten spod znaku trochę zdziczałego, trochę naiwnego, wiecznie młodego Bakera – tutaj historie opowiada się po to, aby móc zaskoczyć publiczność happy endem z gatunku tych nie do pomyślenia, albo chociaż spuentować jakąś iskierką nadziei, która sprawi, że ludzie wyjdą z kina w łzach, ale też z cieniem uśmiechu na twarzy.
Ukoronowaniem jego dotychczasowej kariery jest odebrana w maju Złota Palma za Anorę, która w canneńskim konkursie wygrała między innymi z Substancją Coralie Fargeat czy Emilią Perez Jacquesa Audiarda. Sukces na najbardziej snobistycznym festiwalu świata sprawia, że Baker przestaje należeć do grona zdolnych, a zalicza się już do tych kanonizowanych. Bardzo wymownym obrazkiem było to, że nagrodę jako przewodnicząca jury wręczała mu Greta Gerwig – niegdyś aktorka z porządku mumblecore i amerykańskiego niezalu, a dziś królowa mainstreamu i reżyserka dysponująca wielkimi budżetami. Teraz, po pół roku od festiwalowej premiery, Anora wchodzi do polskich kin, gdzie na pewno dobrze sobie poradzi. Szykuje się też do przyszłorocznego wyścigu o Oscary, po których z pewnością będzie radziła sobie jeszcze lepiej.
Akcja Anory zaczyna się od ekstatycznej muzyki i feerii kolorów w klubie ze striptizem. Powolny przejazd kamery pokazuje kolejne wyginające się dziewczyny i kilka wykrzywionych z podniecenia twarzy dzianych typów. Od razu więc wiadomo, że przy okazji najnowszego filmu Baker wraca do chętnie portretowanego środowiska sex workingu. Jane z Gwiazdeczki i Mikey z Red Rocket występowali w filmach porno, a Sin-Dee z Mandarynki pracowała na ulicy. W każdym z tych przypadków zawód bohaterek nie był głównym tematem filmu, przedmiotem wartościowania czy obiektem wyższościowej troski, tylko ukazaną przy pomocy kilku scen nośną metaforą amerykańskiego show-biznesu. Każdy marzy tu o łatwych milionach i niekontrolowanej rozrywce, ale zdecydowana większość musi żreć ochłapy. Łatwo odnieść wrażenie, że Baker jako młodzieniec mógł nagminnie karmić swój odtwarzacz VHS Boogie nights (1997), ale w porównaniu do Paula Thomasa Andersona, twórca Florida Project w żadnym z wymienionych wyżej tytułów nie zatrzymuje się na samej metaforze, a opowiada też o uwarunkowaniach ekonomicznych swoich postaci.
Nie przebywają tam i z powrotem drogi od zera do bohatera, żyją raczej w cieniu typowego american dream i miotają się, aby żyć z godnością. Tak więc graną przez Mikey Madison Ani, która w dowodzie ma Anora, poznajemy podczas serii small-talków o robocie z koleżankami z klubu. Dziewczyny przy służbowym wejściu do lokalu palą sobie blanta i rozmawiają o kasie, na zatłoczonym korytarzu negocjują harmonogram zmian z groźną Dawn (wspaniała, znana z Red Rocket Brittney Rodriguez), wykłócają się z menadżerem o długość przerwy na lunch. I tak leci sobie kolejny dzień w pracy, aż tu nagle Ani, która jako jedyna zna rosyjski, zostaje wezwana do wyjątkowo dzianego klienta. Tak dochodzi do spotkania, które będzie kołem zamachowym całej opowieści – najpierw będzie ona przypominała Romeo i Julię, lecz potem ostentacyjnie zboczy z kursu.
Wspomnianym, wyjątkowo dzianym, rosyjskojęzycznym klientem okazuje się grany przez Marka Eidelsteina Ivan – syn oligarchy, dwudziestojednoletni chłoptaś z piękną buźką, który przyjechał do Nowego Jorku na studia, ale myśli o nich wyłącznie za pomocą klisz z kina typu American Pie. Szasta pieniędzmi, organizuje w rezydencji rodziców szalone imprezy. Stany są dla niego wielkim Disneylandem, w którym musi sobie poużywać, zanim zacznie pracę w firmie ojca. Jest głupi jak Romeo, ale nie ma w sobie ani trochę idealizmu. Jego jedynym celem jest styl życia dużego, rozpieszczonego dziecka. Ani jest więc dla niego kolejną rzeczą, którą po prostu można kupić. Płaci jej najpierw od godziny, potem proponuje, że zapłaci jej za tydzień „bycia jego napaloną dziewczyną”, a ona się zgadza, bo taką ma pracę. Kiedy z kilku jej uśmiechów odczytujemy, że może chodzić o coś więcej niż biznes, wiemy, że to nie skończy się dla niej dobrze.
Dwójkę głównych bohaterów różni od siebie niemalże wszystko. Ani ciągle musi o siebie walczyć, Ivan ma wszystko podane na tacy. Ona zarabia, on wydaje. Ona zna życie, on nie musi się niczym martwić. Ona pochodzi z rozbitej rodziny, a jego starzy to przedstawiciele rosyjskiej oligarchii – i choć nie dowiadujemy się dokładnie czym handlują, to i tak przechodzi nas dreszcz przerażenia. Kiedy podczas wspólnego wypadu do Las Vegas para postanawia wziąć ślub, łatwo sobie wyobrazić, że zaraz będą musieli uciekać, a ich miłość zostanie wystawiona na próbę. Skończy się bardzo źle, po prostu źle albo będą cudownymi banitami – on trochę dojrzeje, ona pokocha go całym sercem i być może staną się nawet wpisanymi w geopolityczny niepokój Urodzonymi mordercami z filmu Oliviera Stone’a. Ale nie, to nie taki film.
Postać tytułowej bohaterki jest tu spektakularnie ciągnięta przez świetnie obsadzoną Mikey Madison. Urodzona w 1999 aktorka zagrała wcześniej epizody u Quentina Tarantino w Pewnego razu w Hollywood czy w niespodziewanie udanym Krzyku z 2022, ale to główna rola w Anorze jest jej popisem i wyniesie ją bardzo, bardzo wysoko. Nic dziwnego, bo jej energia rozsadza kolejne kadry filmu. Z lekkością przechodzi od zagubionej dziewczyny z prowincji do wyszczekanej cwaniary typu Halley (Bria Vinaite) z Florida Project. Potrafi być zmysłowa, potrafi być nieokiełznana i bezczelna, daje radę jako rozbuchana, szarżująca księżniczka i jako dojrzała, załatwiająca całą scenę jednym gestem aktorka. W filmie wystąpiło paru regularnie pracujących z Bakerem aktorów, ale to Madison jest tutaj energetycznym centrum i wspaniałym odkryciem.
Ani czy też Anora nie jest szekspirowską Julią, bo nie jest naiwna. Albo – nie jest wyłącznie naiwna. I nie chodzi jej tylko o miłość, bo zna świat i rządzące nim mechanizmy. Doskonale zdaje sobie sprawę, że spotkanie z obrzydliwie bogatym Ivanem to szansa na radykalną zmianę swojego statusu społecznego, i nie zamierza tego ukrywać. Kiedy więc on jej się oświadcza, a potem przyrzeka, że to nie żart, ona nie zastanawia się ani chwili. Okazja na zostanie księżniczką zdarza się tylko raz w życiu, więc dziewczyna żegna się z koleżankami z klubu i z radością rzuca w swój nowy los. Imprezuje ze swoim nowym mężem do upadłego, uprawia z nim namiętny seks, chodzi po sklepach i kacuje na kanapie.
Kiedy wiadomość o ślubie dociera do potężnych rodziców Ivana, ci bez zastanowienia uruchamiają swoje kontakty oraz sami wsiadają do prywatnego odrzutowca, żeby unieważnić szkodzące ich reputacji małżeństwo. Bajka o niemożliwym związku szybko się kończy, a do drzwi zajmowanej przez nowożeńców willi pukają goryle tatuśka-miliardera. Głupi Romeo natychmiast ucieka w siną dal, a dzielna Julia postanawia walczyć o swoje. Kończy się romans i zaczyna szamotanina, wraz z którą film na dobrych kilkadziesiąt minut mutuje w wykręconą komedię kryminalną. Szefem osiłków jest Toros (znany z większości filmów Bakera Karren Karagulian), który przez kolejny „wybryk” Ivana musiał wybiec z chrztu swojego dziecka. Jego prawą rękę gra Vache Tovmasyan, którego rola wnosi tu najwięcej z komedii pomyłek, potknięć i niezręczności. Natomiast początkowo wycofany Ivan (Yuriy Borisov) ma tylko pilnować drzwi, ale patrzy tak, jakby wiedział coś więcej i miał w sobie jakiś ładunek dobra, który może tę fabułę kolejny raz wywrócić do góry nogami.
Baker prowokuje nas tą gatunkową woltą do śmiechu podejrzanego i przerażającego. Śmiejemy się, bo siepacz na usługach rosyjskiego oligarchy poślizgnął się na oblodzonym podjeździe. Śmiejemy się, bo robi się tu niezły slapstick, i śmiejemy się, choć z tyłu głowy mamy rosyjską wojnę. Aż wreszcie – śmiejemy się, bo siedzimy we wciąż bezpiecznym kinie i co innego mamy niby robić, będziemy się śmiać tak długo, jak będziemy mogli.
…ale opowiada o pewnym nieoczekiwanym sojuszu. Nagle Baker wymyka się komediowym tonom i inwestuje całą energię tej opowieści w niewypowiedzianą relację Ani z Igorem. Najpierw są drobne gesty, pełne zrozumienia spojrzenia i łza w oku zwyrola-fajtłapy. Wszystko w Anorze ma pójść po prostu źle, dziewczyna ma dostać nauczkę o nieprzekraczalności społecznych granic i zderzyć się z kolejną w swoim życiu ścianą, ale nagle w tle zaczyna majaczyć sztama dwójki wyrzutków, klasowa płaszczyzna porozumienia. To „ale” wydaje mi się cudowną właściwością kina Bakera. Jeśli współcześnie u kogoś widziałem coś podobnego, to chyba tylko u Hala Hartleya, u którego śmieciarz może zostać noblistą (Henry Fool, 1997), a facet z granatem w kieszeni ma szansę dotrzeć do istoty miłości dzięki dziewczynie z problemami (Zaufanie, 1990).
Anora nie jest najlepszym dziełem Bakera, bo brak jej formalnego radykalizmu Mandarynki czy nieokiełznanego humoru Red Rocket, ale to wciąż rzecz dobra albo bardzo dobra, a przede wszystkim – uwypuklająca jego humanistyczne strategie. Chodzi tu bowiem o ciepło, które można wykrzesać z historii przegrywów, jeśli ma się na to wystarczająco dużo odwagi i wyobraźni. To nie jest więc film o miłości. Jest natomiast o potencjalnych klasowych sojuszach, o dziewczynie walczącej o siebie, o tykających bombach i o tym, że zawsze można znaleźć jakieś wyzwalające „ale” w stylu Seana Bakera. Aż wreszcie, jest to też film o nas – bezradnej, neurotycznie prychającej widowni, która zasługuje czasem na to, żeby dostać od kina trochę nadziei.
Czytaj też: Prawdziwa mitomania. Dlaczego pokochaliśmy Kaos
I taki to był tydzień w kulturze. Pieniądze od Taylor Swift i „Sto lat samotności”
Swift za 149 koncertów w ramach trasy Eras na samych biletach zarobiła 2 miliardy 77 milionów i 600 tysięcy dolarów. Bonusy były hojne, bo pięćdziesięciu kierowców autobusów, kt...
czytaj więcej ->„Auschwitz with lunch”! O filmie „Prawdziwy ból” [Podcast]
Prawdziwy ból to historia o odkrywaniu żydowskich korzeni i rodzinnej traumie, lecz przede wszystkim o tym, jak trudno jest naprawić niektóre relacje. Rozmowa Joanny Pi...
czytaj więcej ->Najlepsze książki 2024 zdaniem redaktorek Mint
Osiemnastolatka czyta w drodze do szkoły, ale przerywa jej Mleczarz. Młody mieszkaniec nadmorskiej wioski podgląda ludzkie cierpienie, zamiast ba...
czytaj więcej ->