Flow, reż. Gints Zilbalodis
ILE NA DZIESIĘĆ?: Kotek gna, ile sił w łapkach. „Flow”
Przychodzi kotek do lekarza, a lekarz to piesek. Ludzi już nie ma. Zostały po nich ruiny i zgliszcza. W nominowanej do Oscara animacji „Flow” oraz jej lustrzanym odbiciu, grze wideo „Stray”, kotki budują wspólnotę na własną łapkę. My straciliśmy swoją szansę.
Łotwa. Co o niej sądzicie? Ja też niewiele, bo jako Polaka wychowano mnie tak, żebym nie interesował się kulturą regionu. Łotwę kojarzymy głównie z tego, że w zdaniu zwykle występuje po Litwie i przed Estonią. No i może z tego, że wysyła do NBA świetnych koszykarzy, a z niemieckich zeppelinów Łotysze zrobili w Rydze bazar. Amerykanie, jak podejrzewam, wiedzą jeszcze mniej. Mniej więcej tyle, że to prowincja Bawarii leżąca gdzieś pomiędzy Kentucky a Paryżem Europy, czyli Szanghajem.
Zewsząd słyszę, że ten stan wiedzy niedługo się zmieni. Nie przypisywałbym jednak Oscarom tak wielkiego potencjału pedagogicznego; nawet jeśli niepozorna łotewska animacja gra na nosie potęgom formatu Disneya czy DreamWorks, a w kategorii najlepszego filmu międzynarodowego staje w szranki z „Nasieniem świętej figi” i „Emilią Pérez”. „Flow”, bo tym filmie mowa, wpisuje się w klasyczną definicję kina uniwersalnego, odklejonego od narodowej tożsamości. Trudno zatem ustawiać go obok dzieł Laili Pakalniņy czy Edvīnsa Šnorego. Zguglowałem te nazwiska, gdyby ktoś pytał.
„Flow” to opowieść o szarym kotku, małej wspólnocie i wielkiej wodzie. Reżyser filmu, Gints Zilbalodis, wygląda mi na gościa, który ucieszyłby się z faktu, że da się ją streścić jednym zdaniem. Choć w przeciwieństwie do większości filmów, które da się streścić jednym zdaniem, nie jest to kino tzw. „wysokiego konceptu”. W Hollywood raczej trafiłoby do kosza, chyba że jakiś wizjoner-czarodziej przywiązałby się do krzesła w salce konferencyjnej. Historia zna takie przypadki. Tak było chociażby z „Wall-E” albo z tegorocznym „Dzikim robotem” – obrazami nadającymi się i do multipleksu, i na tajne komplety filmoznawców.
Kotek wędruje przez świat, który po tajemniczym kataklizmie powrócił w objęcia natury. Woda nie zna litości i obmywa planetę z resztek cywilizacji. Tymczasem osierocone zwierzaczki tworzą wspólnotę. Ich życie rozpisane jest na intuicyjne kompromisy i subtelne gesty solidarności, a na malutkiej łódce kotłują się niczym balzakowskie „pająki w garnku”. Dookoła cmentarz ludzkości – porośnięte pnączami ruiny, omszałe pomniki, wspomnienia opadające na samo dno. Jest pięknie. Ale niezbyt fajnie.
Sednem opowieści pozostaje fabularny paradoks. „Flow” to niespieszny film o ruchu jako jedynej nadziei na przetrwanie. Już w pierwszej scenie kot gna, ile sił w łapkach. Później zaś staje się bohaterem nieco slapstickowej opowieści o zwierzęcym ciałku w starciu z prawami fizyki. I choć w trakcie seansu korci, żeby tę desperacką potrzebę ruchu przenieść na człowieka w podobnej sytuacji, Zilbalodis nie zamierza ułatwiać nam sprawy. Niechęć do antropomorfizacji bohaterów to wyraźny punkt sporny z Fabryką Snów oraz z oświeceniową tradycją bajek zwierzęcych. Jeśli po ostatnich „Królach Lwach” wciąż budzicie się z krzykiem, „Flow” to doskonałe remedium. Jest niezłą odtrutką zarówno na hollywoodzką konfekcję, jak i na ludowe powiastki z cyklu „przychodzi lis-filozof do sowy z monoklem”. To również nośnik najważniejszego, proekologicznego przesłania. Człowiek miał już swoją szansę. Oto jej skutki.
Krytycy nie mogą się zdecydować, czy w trakcie oglądania „Flow” powinniśmy intensywnie myśleć, czy może wyluzować i „roztopić się” w tym, co dzieje się na ekranie. No bo jeśli myśleć, to o zagładzie, marności i kosmicznych mrówkach. A jeśli wyluzować, to w trybie całkowitej bezradności wobec natury – i tej monumentalnej, która w końcu zrobi z nami porządek, i tej, z którą obcujemy na co dzień, zaglądając w kocie ślepia. Macie swoje ulubione kocie zachowanie, które przypomina wam o tym, że jesteście błędem ewolucji? Moje to tzw. „wezwanie do nieistnienia”; moment, w którym kot wpatruje się intensywnie w człowieka, lecz gdy ten schodzi z linii jego wzroku, kocie spojrzenie nie podąża za nim. Podobnie jak w życiu, we „Flow” jesteśmy elementem scenografii, a nie scenariusza.
Złotym środkiem byłoby coś pomiędzy głęboką refleksją a sugerowaną przez tytuł filmu czilerką. W grach wideo stan ten umożliwia tzw. enviromental storytelling, czyli środowiskowa narracja, która opiera się na wirtualnej scenografii. „Flow” przypomina grę wideo i to nie tylko dlatego, że twórcy lubują się w trzecioosobowej perspektywie, a kotka podglądają często „zza karczku”. Każda góra i dolina jest częścią jakiejś większej historii, w każdej świątyni kryje się skarb wiedzy o przeszłości. Odbiór narracji środowiskowej to po części robota archeologiczna, a po części ćwiczenie dla wyobraźni. „Flow” działa na obydwu tych poziomach.
Pytany przez znajomych o pozbawioną słów, stworzoną w garażu łotewską animację, odpowiadam, że dożyliśmy szalonych czasów, skoro ktoś w ogóle chce o tym rozmawiać. A potem przypomina mi się, że jestem przede wszystkim graczem, a dopiero w drugiej kolejności krytykiem filmowym. Dodaję więc, że to zrzynka z gry „Stray” – też o kotku, końcu świata oraz trudach komunikacji. Gdyby „Flow” powstał na zamówienie gości z kalkulatorami, byłbym wściekły. W Zilbalodisie dostrzegam jednak wszystkożernego fana popkultury, więc zupełnie niesprawiedliwie wybaczam mu każdą złodziejsko-artystyczną strategię.
„Stray” również da się opisać jednym zdaniem. I to takim, które pojawiało się na pirackich kasetach magnetofonowych z grami na Commodore 64. Na przykład: „Jesteś kotem, idziesz w prawo”. No może nie do końca „w prawo”, bo tak naprawdę przed siebie, ale zmierzam do tego, że założenia gry są nieskomplikowane. Oczywiście z czasem historia rozrasta się niczym grzybnia, lecz jej siła nie leży ani w fabularnych zawijasach, ani w bogactwie cyfrowego świata, tylko w prostocie zwierzęcego życia; w relacji kotka z rzeczywistością po ekologicznej katastrofie.
Podziemny, cyberpunkowy świat, po którym gania futrzak, jest zamieszkany przez humanoidalne maszyny. To niedobitki z epidemii bakteryjnej, która pochłonęła niezliczone istnienia; dzięki gwałtownej ewolucji, drobnoustroje rozsmakowały się zarówno w żywej, jak i w syntetycznej tkance. Wszyscy prą ku górze, by z dusznego miasta-labiryntu wydostać się na światło słoneczne. Formalnie może to być nawet prequel „Flow”. Trudno przecież zakładać, że na powierzchni życie jest usłane różami.
Interakcja z tymże światem odbywa się za pomocą wielu mechanik eksploracji i nawigacji, walki i ucieczki. Z ludzkiej perspektywy większość z nich jest całkowicie zbędna. Trudno jednak zrobić dobrą grę o kocie bez przycisku dedykowanego miauczeniu. Bez możliwości strącania fantów z półek, przeciągania się bez powodu albo używania czyjejś nogi w charakterze drapaka. Choć droga do celu zazwyczaj jest prosta, nic nie stoi na przeszkodzie, by wybrać tę bezsensowną – najwęższą, po opłotkach, stanowiącą ryzyko śmierci. Jako kiciuś możemy też po prostu pójść spać. Kto powiedział, że w całej tej podróży jest jakikolwiek sens?
Intuicyjne kocie reakcje zamieniają się na ekranie w metaforę niedostępnego dla ludzi języka natury. To ten rodzaj beztroskiego życia, którego zwykle zazdrościmy zwierzętom. Co ciekawe, naukowcy przekonują, że nie powinniśmy tego robić. Nawet gdy kotki i pieski wpatrują się w nas z czułością, mogą skrycie i w smutku „myśleć o swoich sprawach”.
Antropocentryczne, post-apokaliptyczne narracje mają zasadniczą wadę. Jest w nie wpisane optymistyczne założenie, że ludzie w ogóle przetrwają katastrofę. „Stray” i „Flow” wycofują się z tego założenia, lecz ostatecznie mówią sporo o człowieku – a konkretniej o naszej tęsknocie za resetem stosunków międzyludzkich; za łatwością w nawiązywaniu wspólnoty oraz hierarchizowaniem społecznych i emocjonalnych potrzeb. Nie są to opowieści o czystym instynkcie, tylko fantazje o czystej karcie. Zwierzaki stają się w nich pośrednikami między naszą skłonnością do autodestrukcji a potencjałem do samorozwoju. W dobie galopujących zmian klimatycznych nie jest to może kusząca wizja. Ale lepsze to niż widmo całkowitej zagłady.
Ile na dziesięć? Jak głosi wyszperane na Wikipedii stare łotewskie przysłowie: „Gdy kota ma spotkać nieszczęście, utkwi mu mysz w gardle”. Nie ma to żadnego sensu. Podobnie jak ocenianie kota.
Czytaj też: Piętra i warstwy. Recenzujemy „Brutalistę”
I taki to był tydzień w kulturze. Pingwin prezydentem Stanów, wytrwała Steczkowska
Wiecie, że naczelną strategią przetrwania zwierząt jest adaptacja? Nikt nie udowadnia tego lepiej niż Justyna Steczkowska, która za PiS-u robiła wszystko, żeby nie spaść ze scen...
czytaj więcej ->I taki to był tydzień w kulturze. Kanye West, który „kocha Hitlera” i koncert Kendricka Lamara w Polsce
Za nami tydzień pod flagą! Niestety nie tą właściwą. Bo Kanye West ogłosił, że „jest nazistą” i „kocha Hitlera”, co jeszcze rok temu mogło wydawać się objawem klinicznej odklejk...
czytaj więcej ->Podlasie na Eurowizji. Rozmowa z Niczos
Niczos śpiewa po podlasku i razem z producentem Sw@da nagrała utwór, który znalazł się w polskich finałach Eurowizji. Rozmowa z artystką
czytaj więcej ->