„Kompletnie nieznany”, reż. James Mangold
Gitara do prądu, bo „czasy się zmieniają”. Recenzja filmu „Kompletnie nieznany”
Zgadzam się za to z Brianem Hassetem, kanadyjskim artystą, starym hippisem oraz znawcą Beat Generation, który w swej recenzji napisał: „Ten film jest jak piosenka Dylana – poetycka interpretacja inspirowana czymś, co się wydarzyło”.
Najpiękniejszą sceną filmu „Kompletnie nieznany” jest dla mnie ta, w której główny bohater po raz pierwszy gra na scenie Newport Folk Festival. Śpiewa wówczas kawałek „The Times They Are a-Changin’”. Śpiewa do pisarzy i poetów, by trzymali rękę na pulsie, bo szansa się nie powtórzy. Śpiewa do senatorów i kongresmenów, by zrezygnowali z roli gatekeeperów, bo na zewnątrz toczy się wojna. Śpiewa do matek i ojców, by nie krytykowali tego, czego nie rozumieją, bo ich synowie i córki weszli już na nową drogę. On to śpiewa, a tłum młodych ludzi powtarza za nim refren: „For the times they are a-changin’” („Bo czasy się zmieniają”).
Jest 1963 rok. Ameryka zaczyna wrzeć. Grunt pod rewolucję przygotowali swoimi protest songami piosenkarze folkowi z Woodym Guthriem na czele, a swą literaturą pisarze i poeci Beat Generation. Przyszli hippisi czytają powieść Jacka Kerouaca, „W drodze” (1957), która staje się głosem całego pokolenia. Uwielbia ją też Bob Dylan: „Przeczytałem «W drodze» chyba w 1959. To zmieniło moje życie, tak jak zmieniło życie wszystkich innych”. Innym tekstem czytanym wówczas przez wszystkich jest poemat „Skowyt” Allena Ginsberga, zaczynający się od słów: „Widziałem najlepsze umysły mego pokolenia zniszczone szaleństwem, / głodne histeryczne nagie”. Po jego lekturze poetka Diane di Prima napisała: „Wszyscy ci, którzy, tak jak ja, do tej pory czaili się gdzieś w ukryciu, pisząc o znanych sobie sprawach dla niewielkiej garstki przyjaciół […], wszyscy oni mieli teraz dać krok do przodu i powiedzieć swoje. (…) Zaczęła się nowa era”.
Tę atmosferę oczekiwania czuć na festiwalu w Newport. Publiczność na razie śpiewa folk, ale zaraz będzie chodzić w wiankach, śpiewać rocka, pokazywać fucka politykom, którzy rozpętali wojnę w Wietnamie. Będzie kochać, tańczyć i marzyć o lepszym świecie. Dylan będzie w awangardzie tych zmian – „bo czasy się zmieniają”. Śpiewa te słowa, a widownia powtarza je razem z nim. 44-letni wówczas śpiewak folkowy Pete Seeger patrzy z dumą na swojego protegowanego i uśmiecha się, jakby wiedział, że ten młody grajek wyśle ich wszystkich na emeryturę i wraz ze swoim pokoleniem przewróci świat do góry nogami.
Nie wiem, czy Bob Dylan w rzeczywistości był tak sympatyczny i bezczelny zarazem, jak ten grany przez Timothéego Chalameta. W słonecznych okularach, z rękami w kieszeniach i rozwichrzoną fryzurą wygląda, jakby naprawdę miał zaraz rozwalić świat, a potem przydeptać go ciężkim obcasem skórzanych kowbojek. Zarówno krytycy, jak i zwolennicy filmu zgodnym chórem twierdzą, że Chalamet doskonale sprawdza się w roli Dylana.
Nie będę się rozwodziła nad głosami krytyków, choć rozumiem ich zarzuty – na przykład o to, że nie wszystkie postacie są dopracowane, a fabuła filmu nie trzyma się faktów, o czym pisze choćby Richard Brody w „New Yorkerze”. Brody wytyka twórcom filmu, że nie wiemy, skąd główny bohater przyjechał, z kim i gdzie się zatrzymał, za co żył i tak dalej. Rozumiem tę krytykę, ale nie zgadzam się z nią, choćby dlatego, że „Kompletnie nieznany” nie jest filmem biograficznym w tradycyjnym rozumieniu tego słowa.
Zgadzam się za to z Brianem Hassetem, kanadyjskim artystą, starym hippisem oraz znawcą Beat Generation, który w swej recenzji napisał: „Ten film jest jak piosenka Dylana – poetycka interpretacja inspirowana czymś, co się wydarzyło”.
Jak mówi sam Chalamet w wywiadzie dla Apple Music: „To interpretacja. To nie jest ostateczne. Nie chodziło o to, by wiernie przedstawić wydarzenia. Ten film jest bajką”. Dzieło Jamesa Mangolda rzeczywiście przypomina bajkę o artyście, który przyjeżdża do miasta. W rozmowie z Jimem Hemophillem w podcaście „Indie Wire’s Filmmaker Toolkit” reżyser wyjaśnia: „To film o kimś, kto gdzieś się pojawia, ale jednocześnie skądś ucieka”. Nie podaje swojego prawdziwego nazwiska, a gdy jego dziewczyna Sylvie Russo (Elle Fanning) – filmowa odpowiedniczka związanej z Dylanem artystki Suze Rotolo – wkurza się, że nic o nim nie wiemy, on swym cichym i lekko bełkoczącym głosem odpowiada, że „ludzie wymyślają rzeczy, mówią, co tylko chcą”. To portret artysty w świecie autokreacji, bo lata 50., 60., a potem 70. z Andy Warholem na czele to czasy, gdy sztuka tworzona jest już nie tylko na papierze, płycie, taśmie filmowej czy płótnie, ale też na ulicy, w barach i kawiarniach. Tryb życia artystów staje się sztuką samą w sobie, a ta przyciąga skrajnościami. Jak twierdzi filmowy Bob: „Możesz być piękna lub brzydka, ale nie możesz być nijaka”. On nie jest.
Mangold nie skupia się na tłumie znanych osób, które przewijały się przez życie Dylana. Głos oddaje tylko kilkorgu z nich – w tym Joan Baez (Monica Barbaro), bo bohaterką ma być muzyka. Dzięki temu możemy się jej w pełni oddać, zamiast skupiać się na kontekstach historycznych.
We wspomnianym wywiadzie reżyser opowiada o dorastaniu w Nowym Jorku. Urodził się w 1963 roku, więc nie pamięta miasta z czasów, o których zrobił film. Pamięta jednak stary Nowy Jork i pamięta, jak mówi, jego zapach. To wszystko starał się odtworzyć w filmie. Ja, urodzona ponad 20 lat po Mangoldzie w zupełnie innej części świata, w ogóle nie znałam tamtego Nowego Jorku. Ale znam go z książek pisarzy Beat Generation, znam z wielu biografii artystów tamtych czasów, znam ze świetnej „Nowojorskiej bohemy” Ronalda Sukenicka, która podczas pierwszej podróży do Nowego Jorku była dla mnie przewodnikiem po Greenwich Village.
I widzę to miasto w „Kompletnie nieznanym”. Rozpoznaję słynną MacDougal Street, czuję klimat Gaslight Cafe, znanej m.in. z koncertów folkowych, oraz baru Kettle of Fish, który wtedy znajdował się w sąsiedztwie. Dziś jest na Christopher Street i wiem, że wciąż ma w sobie tę moc, którą Mangold oddaje w filmie. Podobają mi się pokazywane w filmie ulice, podobają mi się mieszkania. Wszystko to tworzy klimat jak z powieści Jacka Kerouaca. Do tego dochodzi lekko, lecz wystarczająco zaznaczony kontekst historyczny. Film zaczyna się od sceny rozprawy sądowej z 1961 roku, podczas której Pete Seeger jest oskarżony o działalność sprzyjającą komunistom. Piosenkarz rzeczywiście chciał wówczas zagrać sędziemu kilka folkowych piosenek na banjo. W latach 50. i 60. w Stanach trwało prawdziwe polowanie na czarownice i komunizmu szukano w każdym dziele sztuki. To były niespokojne czasy, a społeczeństwo amerykańskie żyło w strachu przed ZSRR i wizją wojny atomowej. Beztroskie zachowanie Seegera zestawione z salą sądową od razu wprowadza nas więc w atmosferę epoki – dostajemy trochę faktów, trochę anegdot i… trochę bajki.
Skoro mowa o energii. Gdy w jednej z pierwszych scen Bob i Pete jadą razem autem, Bob puszcza w radio Little Richarda i mówi, że rock’n’roll też lubi, bo wszystko lubi. Dyskutują o muzyce, a Seeger zaznacza, że dobra piosenka ma być „bez ozdóbek, perkusji, elektrycznych instrumentów czy czegokolwiek”. Wtedy przypomniała mi się afera, o której pierwszy raz czytałam we wspomnianej książce Sukenicka. Bo była to afera.
25 lipca 1965 roku Bob Dylan po raz kolejny pojawił się na Newport Folk Festival. „(…) w 1965 roku, Bob Dylan, jeden z wielu kontynuatorów tradycji radykalnego barda Guthriego, zerwał ze środowiskiem «Club 47», «Gaslight» oraz «Gerda’s Folk City» i na Festiwalu Folkowym w Newport przedstawił swoją muzykę w brzmieniu elektrycznym” – pisze Sukenick. – „Posunięcie to uznano później za symbol wyjścia kultury «podziemnej» na powierzchnię”. I dalej Sukenick opisuje to, co widzimy w filmie Mangolda. Dylan i jego zespół grają przyszłe hity podpięci do kabli, a tłum jest wkurzony. „Stara mafia folkowa bez wyjątku wrzeszczała: «Zdjąć ich ze sceny! To pogwałcenie idei festiwalu!»”, Seeger chce atakować przewody (w relacji Sukenicka – z siekierą), z kolei u akustyków trwa prawdziwa bitwa o on/off.
Po tym wydarzeniu, które jest kulminacyjnym punktem filmu, w nowojorskim środowisku artystycznym wybuchła dyskusja o zaprzedawaniu się. Bo dla wielu było to zaprzedanie. Jedną z ciekawszych opinii cytowanych przez Sukenicka wyraził wtedy Allen Ginsberg: „Zaprzedanie się to jeden z banałów pojęciowych, których więźniami są ci, co to nie mają nic konkretnego do roboty. Sam nie miałbym nic przeciw temu, gdybym tylko trafił na coś, czemu mógłbym się zaprzedać. Geniusze nie zaprzedają się, geniusz bowiem to ma do siebie, że przekracza granice zaprzedawania bądź też niezaprzedawania się. Jeżeli ktoś, jak Dylan, jest artystą prawdziwie natchnionym, posunięcie w rodzaju przestawienia się na muzykę elektryczną świadczy po prostu o ogarnianiu przez jego geniusz coraz większej ilości coraz mniej konwencjonalnych form ekspresji”.
Bob Dylan mógł zostać jednym z wielu folkowych pieśniarzy, wybitniejszym od Seegera i Guthriego, mógł grać na gitarze, harmonijce i śpiewać protest songi. Na scenę zaczął jednak wchodzić rock, zaczęły kipieć nowe czasy, a jego artystyczna głowa kipiała od chęci wypróbowania czegoś nowego. Mógł więc zostać przy starym, dobrym folku albo zagrać o wszystko i ustawić się w awangardzie. Wybrał nową drogę, jak wiele synów i córek w piosence „The Times They Are a-Changin’”. W 1965 roku w Newport zaśpiewał już inną piosenkę – „Like a Rolling Stone”. A jest takie powiedzenie, że „toczący się kamień nie obrasta mchem”.
Czytaj też: Bad trip. Recenzja „Prawdziwego bólu”
I taki to był tydzień w kulturze. „Putin” Vegi i Robbie Williams jako małpa
Dla wielbicieli Dylana to mniej więcej tak, jakby ktoś postanowił zekranizować Biblię, ale na koniec ukrzyżował nie tego gościa. A jednak wielkiego obruszenia na film nie ma. Ja...
czytaj więcej ->„Nan, jesteś tam?” Nan Goldin w Neue Nationalgalerie w Berlinie
Fotografie Goldin przeciwdziałają wymazywaniu; chronią historie, które stają w obliczu systematycznej marginalizacji. Jej prace są śladem wspomnień, które w przeciwnym razie zos...
czytaj więcej ->Komiks o powojennej Warszawie. Rozmowa z Jackiem Świdzińskim
Lubię kondensację, opowieści dziejące się w bardzo skompresowanych, dusznych okolicznościach, wyciskających z postaci wszystkie soki. W „Brzasku” ta Warszawa jest opowiedziana t...
czytaj więcej ->