Lynch zmartwychwstał, ale jako zombie pożerające własny mózg. „Putin” Patryka Vegi

Ziemowit Szczerek
film
6.02.2025
8 min. czytania

Nowy Vega to trochę Lynch z wysoką gorączką, trochę Tommy Wiseau, trochę eksperyment oszalałego studenta filmówki, którego wyrzucono po pierwszym roku za creeperstwo i tworzenie ogólnego dyskomfortu wśród pozostałych studentów oraz kadry naukowej.

Jestem, muszę przyznać, troszkę zachwycony „Putinem” Patryka Vegi, perwersyjnie bo perwersyjnie, ale jednak. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że gdyby nakręcił to późny Lynch, w czasach, kiedy już był mocno pojechany, to wszyscy by się zachwycali.

Niezbyt nałożona na głowę Sławomira Sobali twarz Putina nie może mi się zresztą przestać kojarzyć z podobnie sztucznie (ale celowo) nałożonymi ustami na twarz małpy w przedziwnej krótkometrażówce Davida Lyncha pod tytułem „Co zrobił Jack”.

No więc serio, „Putin” wygląda trochę jak zagubiony odcinek ostatniego, trzeciego sezonu „Twin Peaks”, tego superdziwnego sezonu nie przypominającego dwóch poprzednich. Tego, w którym postać graną dotychczas przez Davida Bowiego, zastąpił czajnik z gwizdkiem. Tego, w którym agent Dale Cooper rozkosznie skretyniał, a nad jednorękimi bandytami w Las Vegas, na których grał, pojawiały się miniportale do Czarnej Chaty (?) utrzymane w stylistyce efektów specjalnych z lat 90. typu „Xena – wojownicza księżniczka” itd.

Głowa do wytrychowania

Ja wiem, ja rozumiem, co mam nie rozumieć, że Lynch to teraz słowo-wytrych do wszystkiego co dziwne. Ale ja żyję właśnie teraz, i mnie też się wszystko co dziwne z Lynchem kojarzy.

A potrafi być naprawdę pięknie i dziwnie. By nie rzec – tajemniczo. Bo przez cały film napierdala w tle na jednej nucie niepokojący ton i pałuje widza tym niepokojem równie bezlitośnie jak poranne stany lękowe po przedawkowaniu używek. I nie ma od niego ucieczki, chyba że w kinie wsadzicie sobie w uszy słuchawki i włączycie sobie jakiś alternatywny soundtrack. Na przykład główny motyw z „Wilka i zająca”. Co prawda nie będziecie słyszeli aktorów, ale to akurat nieistotne, mówią oni bowiem papierową angielszczyną, która niewiele wnosi do filmu poza innego rodzaju niepokojem widza: czy tak miało być, czy jednak planowano go jakoś bardziej profesjonalnie udźwiękowić?

Ale to tylko dla miękiszonów. Prawdziwi twardziele wytrzymają prawie dwugodzinne rżnięcie tym niepokojącym dźwiękiem w tle i mogą rozkoszować się filmem w taki sposób, w jaki podał go im Patryk Vega, reżyser. I chłonąć obrazy: rosyjską matulę prowadzącą małego Wowę Putina do pociągu przez prawosławny cmentarz, czy też, jeśli ktoś woli, hehe, „las krzyży”, i zostawiająca go w rzeczonym pociągu. Pociągu pełnym, notabene, cudownie stereotypowo sowieckich pasażerów. Takich niepokojąco stereotypowych.

„Putin”, reż. Patryk Vega

Jest więc jakiś brodacz o pustych oczach, jest człowiek z gęsią na kolanach. Stereotypy w tym filmie są podniesione do rangi bodajże komunii świętej. Putin sztywny i przypominający chodzącego manekina z „Alternatywy 4”, Jelcyn pijany, śpiący na podłodze w kremlowskim gabinecie. Jakieś całkowicie od czapy pojawiające się bose, brodate dziadki. Złowrogie takie, zabłocone, z siekierami w dłoniach, gdzieś w samym środku reaktora w Czarnobylu. To też trochę, przyznajcie, jak w „Twin Peaks”, kiedy Bob się okazał efektem wybuchu nuklearnego. 

Die Bossendziadken Hysterie-Analyse

Wielu chłopów pije wódkę, ma brody i chodzi boso. Te bose nogi i brody to chyba jakaś obsesja Vegi. Taryfiarz prowadzi taksówkę boso, bo „oszczędza buty”, wołosate chłopy na bosaka chodzą po błocie, brodaty bosonogi gangster wyglądający jak potępiona dusza Rasputina stoi i złowrogo łypie i twarz ma nieruchomą (a w tle ten jednostajny dźwięk, który ma na celu tworzenie, jeśli ktoś by zapomniał, atmosfery ciągłego zagrożenia). Tak, tak. Co chwile pojawia się Putin. Albo obesrany i śmiertelnie chory na niepokój oraz stany lękowe, albo sztywny i gapiący się na rosyjskie piekło twarzą bez wyrazu, źle nałożoną na twarz grającego go aktora.

No więc trochę Lynch z wysoką gorączką, trochę Tommy Wisseau, trochę eksperyment oszalałego studenta filmówki, którego wyrzucono po pierwszym roku za creeperstwo i tworzenie ogólnego dyskomfortu wśród pozostałych studentów oraz kadry naukowej. I może nawet trochę von Trier na mocnym delirium. A trochę kino moralnego niepokoju reżyserowane przez waszego wujka, tego dziwnego, co prawie z nikim nie gada, całymi dniami siedzi w piwnicy i coś szepcze do radionadajnika. Co, jeśli się zastanowić, tak naprawdę tworzy świetną mieszankę.

Wszystko tu się trzęsie, wszystko wyje i wrzeszczy, niepokojące i jednostajne dźwięki w tle pałują widza przez cały film, wszystko, słowem, niepokoić ma moralnie, bo wiadomo: Putin, Rosja, przerażenie, wojna, cierpienie, Rosja, brak odkupienia, piekło, wieczne potępienie, diabelski orszak niech twą duszę przyjmie, ale to wszystko jednak tak raczej z przymrużeniem oka, bo przecież nie da się całkiem poważnie patrzeć na Putina w obsranej pieluszce próbującego wzbudzić u widza prawie dwugodzinny stan ekstremalnego napięcia nerwowego i moralnego dyskomfortu.

Kino mózgotrzepanego niepokoju

Trudno też zaakceptować pojawiające się w „Putinie” rozkosznie z dupy wyjęte zjawy, bardzo lynchowskie, bo takie jakby wiecie – rozumiecie: nienormalne w normalności albo normalne w nienormalności (w każdym razie mające wzbudzać, a jakże, niepokój). Widma te są jakimiś, oczywiście, alegoriami, i w zasadzie każdy może sobie, wiadomo, interpretować jak chce. Po tym poznajemy wielkie dzieła, że każdy może. Jedna ze zjaw nazywa się, o kurwa, „Legion” (bo jest go biblijnie wiele), w dodatku w ruskiej uszance z gwiazdą, taką, jaką się kupuje na straganach dla turystów jak dawny ZSRR długi i szeroki. Druga zjawa to prześladowca Putina z dzieciństwa, młodociany szef gangu, do którego Putin za dziecka przynależał, chodzący non toper w czymś w rodzaju czarnej budionnówki. Zjawa, bo dzieciak w budionnówce jest martwy, bo zastrzelony na ulicy Leningradu przez krzyczącego bez sensu milicjanta. Bo szkieletów ludy. Bo z piekła powrócił do innego piekła, którym jest Rosja, i to jest wszystko również bardzo niepokojące. Tak niepokojące, że ta uparta muzyka w tle wypierdala nam korki i zaczyna śmieszyć zamiast niepokoić, ale pamiętacie: oglądając „Twin Peaks” też się baliśmy i śmialiśmy zarazem. 

No ale piekło: dzieci piją wódkę nalewaną chochlą z akwarium po rybkach. Oczywiście ze szklanek. Bandyci z lat dziewięćdziesiątych bandytują w latach dziewięćdziesiątych. Putin, w rzeczonych dziewięćdziesiątych, chodzi srać do sracza na podwórzu kamienicy z własną deską sedesową, a porozkoszowawszy się tą sceną przerzuceni zostajemy do innej, w której Wołodia razem z kolegą gangsterem poluje za pomocą paintballa na laski przebrane za króliczki. Na śniegu.

I tak to hula. Półnagi Sobczak obżerający się kawiorem w salonce pociągu. Jelcyn na bosaka, choć bez brody. I wszystko się trzęsie. W ogóle można odnieść wrażenie, że aktorzy grają tak, żeby się trząść, więc wychodzi na to, że to nie tylko kamera się trzęsie. Twarze wykrzywione płaczem i przerażeniem. Co tam Lynch, to Bosch!

„Putin”, reż. Patryk Vega

Taki jest Putin. Potem, wiadomo, atak na teatr na Dubrowce, Biesłan, Czeczenia, zajęcie Krymu, Bucza. Putin się trzęsie. Laska „Legion” w czapce dla turystów skręca się w demonicznym śmiechu albo zanosi od płaczu. Mały chłopiec – widmo w budionnówce – cały czas coś pierdoli. Wspaniały i dziwny film.

Usiądźmy zatem w kinie i rozkoszujmy się dziwnością tego dzieła. A jeśli ktoś chce jeszcze bardziej dziwnie, to zawsze może (oczywiście nie namawiam do przestępstwa) dzieło storrentować i obejrzeć film w wersji pirackiej, nagrywany kamerą w kinie, co daje dodatkowe efekty: co chwila wskakują reklamy jakichś kasyn online, co jakiś czas pojawia się szeroko uśmiechnięty czarnoskóry koleś z mikserem, do którego wrzuca jakieś dziwne przedmioty, pojawiają się napisy po hindusku, a w bardzo dramatycznej chwili śmierci (ups, spoiler) Putina – nagranej tak przejmująco, że Iwan Groźny trzymający w ramionach własnego syna, którego przed chwilą zamordował, wydaje się misiem – wskakuje beztrosko wesoła reklama jakiegoś przewału na pieniądze okraszona wisienkami i twarzami koszykarzy Los Angeles Lakers. 

Nie żartuję. Jeśli chcecie dać sobie w tygodniu mocno w łeb, to zapraszam na seans. Weźcie pieluszki.